Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-02-2012, 15:24   #475
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Cienie zaczynające przemykać tu i tam redukowały liczbę opcji, między którymi musiał wybierać. Potwory wyszły na żer. A Dwight Garrett znów musiał zejść pod ziemię. Jak wtedy, gdy niemal cudem uszedł z życiem.

Dać się zabić teraz, po tym wszystkim co przeszedł? Przed samym...celem? - myślał detektyw oceniając spojrzeniem rozmiar rozpadliny. - Nie. Zapomnij o wątpliwościach i strachu. Zejdź tam, i wsadź im cały dynamit jaki masz do ich śmierdzącej, czarnej dupy. A tą samą zapałką, którą odpalisz lont, odpalisz jeszcze sobie papierosa i to wszystko się skończy.

Popatrzył na Emily, przyczajoną jak zwierzak, wpatrzoną w niego z zagadkową miną. Odwiązał szybko pęk liny. Tam na dole, widać było hałdę piachu. Dość wysoko, mógł potem nie doskoczyć. Za duże ryzyko, większe niż zostawienie końcówki liny tutaj. Poruszając się nisko przy ziemi, obwiązał grubym sznurem podstawę kamiennego bloku, sprawdził węzeł. Nisko, jak najniżej - myślał, ciągnąc linę ku wyłomowi. Potem zaczął rękoma zasypywać piachem ciągnącą się po ziemi linę, oraz podstawę kamienia. Patrol mógł wywęszyć, że ktoś tędy schodził.
- Szybciej. - ponaglił Emily - Pomóż mi z tym.

Gdy uznał, że wystarczy chwycił rękoma koniec liny i wśliznął się do otworu, stając na ostatnim załamaniu. Opuścił tam sznur i obwiązał sobie szczelnie twarz chustą. Gdyby nie białe dłonie i okolice oczu, w całym tym stroju wyglądał właściwie jak Arab. Ponownie ujął linę i popatrzył wyżej, ku Vivarro.

- Zawsze robiłaś, co chciałaś. - rzucił detektyw - Teraz też zdecydujesz sama. Trzymaj się, Em. Cycki do góry.

Widok jej twarzy zabrał w pamięci, opuszczając się na linie w ciemną przestrzeń. Już pod powierzchnią, usłyszał pierwsze strzały z góry.

- Here we go. - mruknął, stawiając stopy na łachu piachu.

Znalazł się w czymś, co wyglądało jak stary, zniszczony, na poły zawalony korytarz. Pęknięte ściany, piasek sypiący się z szczelin w suficie. Miał wiele szczęścia, że podłoże nie zarwało się pod nim, jak przechodził przez ruiny. Wisząc widział wąski otwór, górną część zasypanego korytarza w zawalonym fragmencie świątyni. Mógł tamtędy przedostać się dalej, pełznąc na brzuchu z twarzą przy piasku. Jak tunelem. Ale potrzebował światła tam, po drugiej stronie, bo nie widział żadnego z drugiej strony, a raczej nie uśmiechało mu się eksplorowanie nieznanych tuneli po omacku. Z drugiej jednak strony blask mógł zdradzić go ewentualnym wrogom. To też nie było dobre.. Muzyka dobiegająca z tunelu mieszała się z coraz gwałtowniejszą kanonadą na górze.

Nie...- puścił dłoń już sięgającą po pochodnię przy pasie. Światło przyciągnie spojrzenia. Lepiej już...Zaryzykować.
Wyciągnął nóż i jednym ruchem odciął linę, przy ziemi. To wystarczało, by tędy wrócić a reszta długiego sznura mogła się przydać.

Schował nóż, odbezpieczył broń i wszedł w tunel. Czołganie się po ciemku tunelem, powoli i nasłuchując każdego szmeru, z bronią w ręku i zapałkami sztormowymi gotowymi w kieszeni do łatwego wyciągnięcia - plus rana. Kupa zabawy. Jednak dotarł w miarę szybko do wylotu.

W końcu wyczołgał się w jakiejś komnacie. Dość sporej - wielkości dwóch solidnych salonów w NY. Podpartej kolumnami z rzędami potłuczonych mis i urn z gliny pod ścianami. Wyjście z tej sali było tylko jedno. Żadnych drzwi, tylko prosty korytarz o dziwnym kształcie ściętego trójkąta. Przejechał ręką po twarzy. Był sakramencko brudny po czołganiu. Kurz na okolach oczu i nosie przykleił się do potu. Dobrze - pomyślał, i jeszcze bardziej roztarł wszystko na gębie. Bielsza skóra, przy lepszym świetle była jedynym co odróżniało go od Arabów. Teraz wyglądał jeszcze bardziej jak tubylec, co mogło potem mieć znaczenie. Czyjaś wątpliwość mogła mu dać cenne sekundy.

Teraz jednak trzeba było być czujnym. Dał dwa kroki dalej. Pomiędzy skorupami Dwight widział kości. Dziesiątki, jeśli nie setki. Walały się wszędzie wokół. Bez ładu i składu, jak na wysypisku odpadków. Większość była stara i zwapniała, ale bliżej wejścia widział chyba świeższe. W sali panował stęchły zaduch. A dźwięki trąb zdawały się narastać, były naprawdę blisko. Odbijały się echem pośród kamieni i sal.

Sprawdził, czy ekwipunek się nie odwiązał. Wszystko było na swoim miejscu, worek z dynamitem, zwój liny, bukłak z wodą...Nóż od Mansura przytroczony do buta. Rewolwer po zamęczonym legioniście miał za pasem, tam gdzie tkwiła też nieużywana na razie pochodnia.. W ręku przeładowany sztucer, który podniósł lufą ku otworowi. Powoli, pochylony, ostrożnie stawiając stopa za stopą, omijając kupki kości, wszedł do prostego korytarza.

Szedł ledwie chwilę, kiedy przed sobą ujrzał poblask ognia. Na końcu korytarza tkwiła pochodnia zatknięta w ścianę. A pod nią stał ubrany w białe szaty tubylec. Jakieś dziesięć, może dwanaście kroków od przyczajonego detektywa. Bez wątpienia strażnik. Gdzieś, przez muzykę Garrett usłyszał również krzyk człowieka. Przeraźliwy, obłąkańczy, pełen bólu. A potem do dźwięków trąby przyłączył się klekot jakiejś maszynerii. Hałas wypełnił podziemia dysharmonią dźwięków. Odgłosy walki toczonej na górze utonęły w tych pandemicznych stukotach, krzykach i trąbach.

Odwrócony plecami. Łut szczęścia w nieszczęśliwych terminach. Garrett nie wahał się. Było zbyt daleko i późno, by bawić się w sentymenty. By bawić się w udawanie kogoś, kim nie był. Ręka powoli i ostrożnie odłożyła sztucer, opierając go o ścianę i wyciągnęła bezszelestnie nóż...

Podwinął wysoko rękawy szaty, by nie przeszkodziły .Ruszył, nisko przy ziemi. Powoli, powolutku...Nie było tu miejsca na pomyłkę, musiał zakraść się pod same plecy strażnika. Oczy, ledwo widoczne znad chusty i między grubą warstwą przyklejonego do skóry pyłu kontrolowały pozycję wartownika, popatrując szybkimi błyskawicami spojrzeń tam gdzie miała stanąć kolejna stopa...

Jeszcze tylko jeden krok...I jeszcze jeden...I...

Skoczył, prostując się. Szybko, jak kot. Gdy był w ruchu, słyszał za plecami cichy zgrzyt osuwającego się po ścianie, cholernego sztucera. Strażnik też go usłyszał, ale było już za późno. Wartownik nie zdążył się odwrócić, a jedynie szarpnąć. Mocna dłoń chwyciła go za twarz, i Garrett jednym, posuwistym, głębokim cięciem ostrza poderżnął mu gardło.

Cisnąc silnie plującą krwią gębę Araba, chwycił całe jego wiotczejące ciało, by nie wydało huku. Krew zabitego płynęła w szczelinach między jego palcami. Ostrożnie ułożył truchło, przyczajony, lustrujący dalszą część korytarza przymrużonymi oczyma. Odczekał chwilę. Było cicho, nie licząc przytłumionego trzaskania ognia pochodni nad jego głową. Nie licząc muzyki szaleństwa, która rozbrzmiewała gdzieś dalej. Tam, gdzie prowadziła jego droga.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline