Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2012, 06:46   #476
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Wciąż targany sprzecznymi emocjami leżał ukryty między głazami na skalnym rumowisku i z niecierpliwością wyczekiwał chwili kiedy wszystko się zacznie. Czekanie było najgorsze. Luca, który zwykle potrafił i najbardziej lubił próżniaczyć i pędzić czas na nic nie robieniu teraz aż trząsł się z niecierpliwości. Niech to wszystko wreszcie się skończy. Tak albo inaczej, ale niech się zacznie, a potem skończy! – powtarzał sobie w duchu.

Wciąż nie miał pewności, że dobrze zrobił idąc w dolinę z pozostałymi. Zdawał sobie sprawę, że nadrzędnym celem było powstrzymanie tych chorych zboków i ich planów. Najlepiej zabijając ich wszystkich. Podobno mieli zamiar obudzić coś przedwiecznego, coś co było w stanie zagrozić całemu światu… podobno. Chłopak nie bardzo wierzył w to, że takie istoty istnieją. Widział co prawda na własne oczy ghoule, widział inne okropności, opowiadania o których jeszcze pół roku temu zwyczajnie by wyśmiał. Ale coś, jedna istota, tak potężna żeby zdolna była zatrząść całym światem? Nie. To się wciąż jakoś nie mieściło chłopakowi w głowie…

Wiedział że musi iść. Wiedział że tak trzeba… a i tak miał poczucie, że źle wybrał.

I polazł w tę pieprzona dolinę. Wściekły na siebie. Na całą tą poronioną imprezę w której się znalazł. Wbrew sobie. Na przekór zdrowemu rozsądkowi każącemu strzec jak oka w głowie brata, za którym tłukł się całymi miesiącami po wielkim świecie. Poszedł. Zamiast opiekować się wreszcie jak należy odnalezionym dzieciakiem, pozostawił go obcej babie, za zapewnienie że należycie zaopiekuje się Domenico mając tylko słowa araba poznanego dzień wcześniej i to coś w jej oczach. Coś, co przypominało mu spojrzenie matki. Niewiele. Prawie nic. Chryste…! Jaką on miał wtedy ochotę ukraść kilka koni, najwięcej wody ile by zdołał, i wiać z tego przeklętego miejsca najdalej i najszybciej jak tylko by się dało…

Jednak wybrał. Podjął bodaj najtrudniejszą w życiu decyzję, bo od jej wyniku zależało życie jego samego, ale i Domenico. Znowu. Kolejny raz. Tym razem świadomie i licząc się z konsekwencjami…
Jakoś świadomość wagi wyboru nie przynosiła ulgi. Przeciwnie. Gryzła duszę zębami niepewności. Niech się to wszystko wreszcie skończy. Zacznie, a potem raz na zawsze skończy! Niech się zacznie rzeź, niczego innego się nie spodziewał, a potem ci, co wciąż będą stali na nogach wezmą nagrodę. Albo ghoule ich truchła na pożarcie, albo… on Domenico. I wreszcie spokój o jego bezpieczeństwo.

Ręce potrzebowały zajęcia. Głowa też, bo czuł że jeśli zaraz nie zajdzie słońce i nie nastąpi atak sam zrobi coś głupiego. Z ukrycia przyglądał się arabom, ghoulim pomagierom. Oceniał odległości i stopień trudności strzału. Był w stanie im szkodzić. Żeby tylko utrzymać nerwy na wodzy… - myślał sobie chłopak – spokojnie mierzyć, strzelać, mierzyć, strzelać… ładować opróżnione magazynki, mierzyć, strzelać… A ghoule?! Boże, przecież skoro na swej drodze napotykali wciąż całe stada, to tu i teraz było niemal pewne, że też się pojawią! A Shardul nie żyje… Jaką bronią mieli z nimi walczyć? Luca jakoś nie widział siebie zwycięskiego w walce z ghoulem jedynie bronią palną…
Na szczęście miał dynamit. Wytarganą z rękawa kurtki włóczką omotywał lonty pęczkami zapałek. Już teraz ręce nieco mu się trzęsły. Nie chciał ryzykować w decydującym momencie „szarpaniny” z opornie się zapalającym lontem. Postanowił je również skrócić. Zębami. Udało się. Teraz wystarczyło tylko potrzeć łepki zapałek draską i rzucać. Nieco spokojniejszy wyjrzał zza głazu.
I zaraz się schował, bo ciemności, które zapadły tymczasem nad doliną rozjaśniły łuny rac. Jednak nie skrewił. Mensur przyprowadził swoich ludzi. I jak się Luce wydawało chyba nie tylko swoich. Urwiska doliny zaroiły się od konnych.
Odważni ludzie – oceniał chłopak – między ruinami pojawiły się ghoule, a jednak tamci gnali w dół na złamanie karków.

Luca zrobił dokładnie tak, jak sobie zaplanował. Strzelać pierwszy. Zanim padnie pierwsza salwa broniących wejścia do ruin. Bał się. Wokół wszędzie poszczekiwały ghoule. Cholernie się bał, ale skoro tamci pruli w dół zboczy w samobójczym ataku nie dbając o własne bezpieczeństwo, przecież musieli wiedzieć że na dole roi się od tych śmierdzących straszydeł, to co? On miał być gorszy niż jakieś brudne araby? Kiedy wyczekał na odpowiedni moment wziął głęboki oddech, polecił się w myśli Bogu ostatni raz, przycisnął policzek do kolby broni, wycelował i nacisnął spust. Ludzie Mansura byli już blisko.

Chyba nie trafił, bo arab jakby nigdy nic przypadł do kawałka muru i przyjął pozycję do prowadzenia ognia. Strzał padł. I nic. W rosnącym zamieszaniu nikt chyba go nie dostrzegł. - Merda! – warknął chłopak zły i zmierzył się do kolejnej próby.
Wtedy kątem oka zauważył jak na jednym z samochodów zaparkowanych przy wejściu poruszyła się plandeka. Przez połę wysunął się opasły cylinder, końcówka plującego śmiercią z prędkością sześciuset kul na minutę mechanizmu karabinu maszynowego z charakterystyczną obłą, tłoczoną lufą mierzącą wprost na jedyną drogę prowadzącą pomiędzy zrujnowanymi domami do wejścia świątyni.
Ojciec raz kiedyś opowiadał mu co potrafi z ludźmi zrobić seria karabinu maszynowego. Raz zaledwie, bo przysłuchująca się ich rozmowie przypadkiem matka nieźle później ojcu nawtykała. A nie kłócili się często. Ale ten raz wystarczył, żeby Luca miał świadomość co może czekać ich sprzymierzeńców jeśli dopuści do otwarcia ognia przez strzelca na ciężarówce. Zmienił nieco ułożenie ciała i cel. Szukał strzelca.
Wrodzy Arabowie też szukali sobie pozycji strzeleckich za murkami, głazami i ścianami. Czekali na swoich pobratymców z klanu. Podobnie do ataku szykowały się ghoule. A Mansur zdawało się nieświadomie prowadził swoich ludzi po lufy wrogów!

Wiedział, co musi zrobić. Nie miał wyboru. Zaczął strzelać celując tam, gdzie jak mu się zdawało będzie strzelec i podający mu taśmę pomocnik. Kule waliły w plandekę. Po trzecim strzale jednak Luca usłyszał paskudne klik. Niewypał. Kurwa!! Cholerny niewypał! Cholerny piach!! Walcząc z narastającą paniką zaczął mocować się z karabinem, by jak najszybciej poradzić sobie z problemem. Karabin maszynowy na ciężarówce milczał, więc może się udało? Chyba, że strzelcy nadal czekali, aż więcej wrogów wejdzie im pod lufę.

Wokół rozpętało się piekło. Kanonada.
Luca liczył że może jakimś cudem pozostał niezauważony.
Nie. Jednak ktoś dostrzegł rozbłysk lufy bo w stronę Luci szła węsząc przygarbiona, nieludzka postać. Ghoul.
Kątem oka dostrzegł, że pobliska ghoulica, przecież to były same suki, zorientowała się gdzie jest. Widział, jak kreatura rusza w jego stronę pędem. Widział mord w jej oczach. Kapiącą z pyska ślinę.

W końcu udało mu się usunąć zacięcie. Jednak czy nie za późno!?
I tak nie było czasu się zastanawiać. Tym bardziej, że chłopak miał dla ghouli niespodziankę. Wiedział, że z bronią konwencjonalną nie da rady. Nawet z pełnym magazynkiem, jeden na jeden. A co dopiero w takiej ciżbie? Jeszcze nim się zaczęło przygotował sobie... bomby. Bo jak inaczej nazwać pęk dynamitu ze skróconym lontem, tylko na tyle by zdążyć odpalić i rzucić? Miał nadzieję, że z podrzuconego takim ładunkiem potwora wiele nie zostanie, a i pozostałym da taka akcja do myślenia. Teraz, kiedy wściekła i pewna swego kreatura rwała ku niemu przyszła pora, by przekonać się o skuteczności swojego wynalazku. Szybko sięgnął po przygotowany ładunek. Owinięte włóczką na loncie zapałki czekały już przygotowane na potarcie draską. – Głodna? To żryj to!!

Odpalił swój prowizoryczny ładunek i cisnął nim w stronę pędzącego potwora. Ku swojemu zdziwieniu, bo ręce mu dygotały trafił go prosto w pierś. Ładunek cofnął ghoula, który zaskoczony wywalił się w gruzowisko. Luca nie miał czasu się dziwić, też padał. I to z całkiem innych powodów. Po to, żeby uniknąć efektów wybuchu.

Kilka powiązanych ze sobą lasek dynamitu eksplodowało z potwornym hukiem, od którego zadźwięczało Luce w uszach. Kawałki śmierdzącego cielska ghoula, kamieni, żwiru i innych odłamków przecięły powietrze jak szrapnel, a fala uderzeniowa zniszczyła pobliskie mury. Żwir, pył i kawałki ciepłego mięsa spadły deszczem na Lucę, a potem przez ziemię przetoczyło się drżenie. Przynajmniej jeden większy kamień walnął chłopaka w głowę, rozcinając skórę do krwi. Czuł też, że mniejszy i większy gruz poobijał i poranił mu lekko plecy. Wybuch nastąpił zdecydowanie za blisko.

- Wooow... – wyjęczał tylko gramoląc się z ziemi. Na nic więcej na razie nie starczyło fantazji. Na dłuższą chwilę ucichły wystrzały i odgłosy masakry dziejącej się tuż obok. Ucichło wszystko. Słyszał tylko jednostajny, świdrujący gwizd, a w akompaniamencie tego dzwonienia sceny rozgrywające się opodal nabrały dość surrealistycznych kształtów.
 
Bogdan jest offline