Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-02-2012, 15:19   #479
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
LUCA MANOLDI

20 listopada 1921 roku, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

W uszach huczało mu od pobliskiej eksplozji. Świstało, jakby ktoś stanął mu przy uchu i gwizdał szalone kuranty. Luca potrząsnął głową, by pozbyć się tego irytującego dźwięku, jednak bez skutku. Nadal nieco oszołomiony wypatrzył swój karabin, leżący kilka kroków dalej, przysypany piachem, solą i kawałkami gruzu.

Ruszył w stronę broni i wtedy ujrzał kolejne ghule, które pędziły w jego stronę. Pierwotny instynkt grozy zadziałał i Luca zamarł na ułamek sekundy.


HERBERT HIDDINK

20 listopada 1921 rok, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Osłabiony potężnym wybuchem budynek, na którym „uwił sobie gniazdko” Herbert zaczął się walić. Wydawca nie czekał, aż runie w dół, wraz z pradawnymi kamieniami i wyschniętą gliną. Przetoczył się w bok i sturlał przez krawędź dachu starając jak najbardziej zminimalizować impet zderzenia z ziemią.
Nie było wysoko, ale pechowy manewr mógł kosztować go zwichnięcie nogi lub nawet gorzej.

Dał radę. Wylądował dość miękko, na hałdzie zasolonego piasku, którą przez wieki wiatr nawiał przy ścianie budynku. Uniósł się plując słonym piaskiem, kaszląc i rozglądając wokół. Tuż obok niego, budynek na którym jeszcze chwilę temu leżał, zawalił się w huku i chmurze pyłu.

Hiddink zasłonił usta, by ochronić się przed piaskowym podmuchem i wtedy ujrzał kształt ghula pędzący wprost na niego.


WALTER CHOPP

20 listopada 1921 roku, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Walter widział jeden z oddziałów pustynnych wojowników, który w luźnej formacji klina pędził w stronę ruin. Widział też większą grupę atakującą wzdłuż drogi. Otaczała ich chmura pyłu wzbita kopytami w górę, co na pewno dawało im osłonę przed wzrokiem i ogniem nieprzyjaciela. Widział też niewyraźne sylwetki wrogów gdzieś pomiędzy ruinami. Niestety pozycja jaką teraz zajmował utrudniała mu efektywną walkę. Ostrzał z większej odległości po nocy był mocno utrudniony.

Podjął decyzję i opuścił kryjówkę biegnąc w stronę ruin. Nie patrzył w górę, na gwiazdy.

Walter dobiegł do skał skulony w pół. Niepotrzebnie, bo okazało się, że w ruinach starożytnego miasta ruin walka zaczynała się na dobre i nikt nie zwracał uwagi na samotnego człowieka. Szybko okazało się, że Walter nie biegnie sam. Obok niego pędził Khaliq – ich przewodnik z szablą w ręku i błyszczącymi dziko oczami. Mając przy boku wojownika Walter poczuł się odrobinę lepiej. Nawet widok zasłoniętej kwefem twarzy Araba dodawał mu sił.

Kiedy dobiegli do pierwszej linii zgliszcz Khaliq kucnął i pociągnął Choppa za odzienie, dając znać, że ma zrobić to samo. Walter posłuchał wojownika. Przykucnął. Postanowił działać tak, jak ten najwyraźniej doświadczony w podobnych podjazdach człowiek zdecyduje.

Gdzieś niedaleko od nich dało się słyszeć potężną eksplozję. Ziemia zatrzęsła się pod ich stopami.


DWIGHT GARRETT

20 listopada 1921 roku wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Krew na rękach Garretta zastygała powoli. Jak kiedyś. Nie czuł wyrzutów sumienia. Tym razem nie miał najmniejszej wątpliwości, że zabija, bo tak trzeba. Bo wyznawcy plugawego kultu są wrzodem, który trzeba usunąć. A on, Dwight Garrett, jest chirurgiem. Odnalazł swoje mroczne i krwawe powołanie. Karma – jakby to powiedział Mahuna Tulavara.

Z miejsca, w którym zlikwidował strażnika Garrett mógł udać się w dwie strony. Korytarzem w lewo, który prowadził zasypanymi schodami w górę, w stronę, gdzie wyraźnie słyszał odgłosy walki. Zapewne na powierzchnię. I drugim – w prawo. Drugi korytarz oświetlały pochodnie i to stamtąd, na ile mógł Garrett ocenić, dochodziły dźwięki rytuału. Ludzkie krzyki, dudnienie trombit, odgłosy pracującej maszynerii.

Wahał się jedynie chwilę, nie oglądając się na nikogo i ruszył w prawo. Bo pewne sprawy domagały się dokończenia, a niesiony dynamit przyjemnie ciążył Dwightowi.


EMILY VIVARRO

20 listopada 1921 roku, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Była niczym cień Garretta. Kilkanaście kroków za nim. Na granicy widoczności w oświetlonym płonącymi łuczywami korytarzu. Była skołowana. Jeszcze przed chwilą fakty przemawiały na niekorzyść Garretta. Stawiały go w świetle szpiega kultystów. To on przecież wyjechał przedwcześnie by – rzekomo – odeskortować rannego „kuzyna”, który do celu jednak nie dotarł. To on jako ostatni widział, jak sam powiedział, Mahunę. To on przyprowadził ludzi, którzy nie tylko zabili Shardula, ale także wspierali, jak było widać, kultystów Rash Lamara. To on w jakiś tajemniczy sposób znalazł ich na środku pustkowia. To on z zimną krwią zastrzelił Lyncha. Wszystko układało się w logiczną całość. To detektyw był zdrajcą!

Ale teraz, gdy Dwight zamordował człowieka na ich drodze, Emily poczuła wątpliwości.

Szybko jednak inne myśli zaprzątnęły jej uwagę. Z głębi kompleksu słyszała krzyki, wrzaski bólu i męczarni. Czy jeden z tych głosów należał do Teresy? Czy jej siostra konała właśnie w agonii na ołtarzu plugawego demona? Mimowolnie przyśpieszyła kroku. W końcu jednak zwolniła, nadal utrzymując bezpieczny dystans.

Jak na razie nikt nie zwracał na nich uwagi, ale też nikogo nie mijali. Oprócz dwóch strażników przy wejściu, od których się oddalali, świątynia zdawała się być pusta. Co zapewne oznaczało, że wszyscy liczący się przeciwnicy znajdowali się w jej sercu czy też centrum.

W ustach zrobiło się jej nagle sucho. Nawet jeśli zniszczą maszynę ich szanse na wyjście stąd żywe wydawały się być bliskie zeru.



Konny wojownik wzniósł szablę wskazując cele do ataku i kolejni jeźdźcy włączyli się do boju. Pomiędzy ruinami śmierć zbierała obfite żniwo. Mimo, że ghuli było mniej, to jednak ich przerażająca siła i zwinność, nieporównywalna do ludzkiej, dawała im przewagę. Ich zgubą była jednak żądza krwi, która niczym szaleństwo ogarniała kolejne osobniki, a te, zamiast walczyć ze zdrowymi wrogami, rzucały się na już powalonych, rannych lub konających jeźdźców pustyni i zaczynały żerowanie, na nieszczęsnych ofiarach. To jednak dawało szansę tym spośród wojowników, którzy nadal byli zdolni do walki.


LUCA MANOLDI

Nie było czasu na użycie kolejnej bomby. Nie było czasu na cokolwiek innego, niż próba doskoczenia do karabinu i zastrzelenia potwora.

W chwilach takich, jak ta, człowiek nie roztrząsa wszelkich za i przeciw, nie zastanawia się nad tym, co zrobić, a czego nie zrobić. W takich chwilach jak ta, człowiek po prostu działa kierowany najprostszym impulsem. Instynktownie, jak zwierzę walczące o przetrwanie.

Luca dopadł karabinu nim ghule dopadły jego. Zdołał wymierzyć do najbliższego potwora i pociągnąć za spust. Z tej odległości nie mógł spudłować. Trafił bestię prosto w pierś, ale to jej nie powstrzymało. Samica skoczyła na chłopaka, a ten w przypływie desperacji zasłonił się karabinem.

Ośliniona, pełna zębisk paszcza zacisnęła się na broni. Lucę owiał śmierdzący oddech bestii. Poleciał na plecy z krzykiem, przygnieciony przez monstrum, czując ślinę kapiącą mu na twarz. Wrzeszczał próbując bez rezultatu zrzucić z siebie potwornego przeciwnika. Wiedział, że nie zdoła, że łoże karabinu w końcu pęknie, zmiażdżone potworną szczęką, a w chwilę później ghulica rozszarpie mu twarz lub gardło i Luca Manoldi umrze.


HERBERT HIDDINK

Odruchy i strach wzięły górę nad zmęczeniem Herberta i wydawca uniósł karabin do ramienia strzelając w stronę widocznej bestii. Huknął strzał! Potwór oberwał, zachwiał się, lecz pędził dalej. Kolejne dwa pociski również trafiły cel, lecz brocząca posoką potwora podchodziła dalej, jednak tracąc swoją szybkość i chwiejąc się na nogach. Hiddink strzelił czwarty raz i tym razem strzał okazał się skuteczny. Ghul padł pośród gruzowiska.

Jednak Herbert nie miał czasu, by ucieszyć się swoim sukcesem. Podczas, gdy on koncentrował swoją uwagę na pędzącym monstrum, drugi ghul zaszedł go z boku i wyskoczywszy niespodziewanie zza rogu zawalonego budynku wpadł na wydawcę i obalił na ziemię. Karabin wypadł z dłoni Hiddinka, a na wyciągnięcie innej broni już było za późno. Ośliniona paszcza rozwarła się szeroko, a dłoń przerażonego Herberta zacisnęła się na kawałku gruzu. Jak kiedyś, ludzie pierwotni bronili się przed koszmarnymi stworami zaostrzonym kamieniem, tak teraz on – dziecko nowoczesnej cywilizacji technicznej – został sprowadzony na ten sam poziom w beznadziejnej obronie życia.


WALTER CHOPP


Strzały, ryki i wrzaski docierały do niego lekko przytłumione. Odruchowo spojrzał w stronę, gdzie usłyszał eksplozję i ujrzał Lucę Manoldiego, próbującego stawać do walki z trzema ghulami. Walter nie namyślał się wiele. Oparł lufę karabinu o pobliski murek i skierował ja w stronę pędzących bestii. Strzelanie jedną ręką nie było łatwą sztuką, a zarepetowanie broni było istnym koszmarem, lecz Chopp radził sobie znośnie.

Był strzelcem wyborowym i czy to te umiejętności, czy też zwykły przypadek pozwoliły mu trafić pierwszą z bestii prosto w oko. Nie widział rozbryzgu juchy, ale potwór zwalił się na ziemię w agonalnych drgawkach.

Przeładowanie broni trwało jednak za długo i druga bestia dopadła Lucę, obalając wrzeszczącego chłopaka na ziemię. Khaliq wyskoczył zza osłony i wyrwał w stronę walczącego z ghulem człowieka. Chopp wymierzył do drugiej bestii i strzelił. Trafił, tym razem mniej skutecznie, ale odciągnął ghoula od Manoldiego. Problemem było jednak to, że odciągając potwora od Luci Chopp skierował go na siebie.

A na przeładowanie sztucera nie miał co specjalnie liczyć.




LUCA MANOLDI

Przegrywał i wiedział o tym. Tracił siły, a zęby potwora zbliżały się już do jego twarzy. Dłoń Luci, unieruchomiona przez cuchnące cielsko, nie była w stanie dosięgnąć Loganowego colta, chociaż chłopak desperacko próbował to zrobić.

Tracił siły.

Gorąca posoka bryznęła mu na twarz, zalepiła oczy i pobrudziła czoło. Koło siebie Luca zobaczył jakieś poruszenie. Z pyska ghulicy miażdżącego karabin popłynęła jucha, zmieszana z krwią i potwór znieruchomiał. W chwilę później Luca ujrzał ostrze szabli tnące mięcho na szyi potwora. Raz, drugi. Trzeci raz już nie było trzeba.

Manoldi wrzasnął, spiął wszystkie mięśnie i zrzucił z siebie truchło. Nie miał siły wstać przez chwilę przyglądając się niespodziewanej odsieczy. To był ich przewodnik – Khaliq. Arab wyciągnął dłoń w stronę powalonego chłopaka.

Ten gest był prosty i zrozumiały w swoim przekazie. „Wstawaj! Walka się jeszcze nie skończyła”.


HERBERT HIDDINK

Nim zdesperowany Hiddink zdołał zamachnąć się kamieniem, zdarzyło się coś niespodziewanego. Ghoul syknął, a na jego pysku, drapiąc pazurami zmaterializowała się nie wiadomo skąd Mimi. Kocica musiała trafić potwora w oko, bo nagle opór minął.

Hiddink nie czekał. Zadał cios kamieniem, z taką zrodzoną z wściekłości i desperacji siłą, że czaszka normalnego człowieka zapadłaby się z trzaskiem.

Dla ghula jednakże nie było to aż tak poważne. Niemniej jednak cios na chwilę oszołomił stwora, a Herbert zdołał wyszarpnąć pistolet i z przyłożenia, naciskając z wrzaskiem cyngiel, władować pełen bębenek kul w plugawe, cuchnące cielsko.

W końcu ghul padł trupem i Herbert wyrwał się z jego objęć. Wstał i nagle poczuł, że kręci mu się w głowie i z trudem utrzymuje się na nogach. Odgłosy masakry dokonującej się pośród ruin docierały do niego, jak przez mgłę, a przed oczami widział wirujące, czarne płaty.

Z zaskoczeniem i niejakim zdziwieniem zauważył, że potwór – sam nawet nie wiedział kiedy - zdołał poszarpać mu bok. Czy zrobił to podczas pierwszego ataku z zaskoczenia, czy też później, gdy mocowali się na ziemi, nie miało większego znaczenia.


DWIGHT GARRETT

Szedł prostym korytarzem, którego ściany, podłoga i sufit tworzyły kształt trapezu. Korytarz prowadził w dół łagodnym spadkiem co kilkanaście kroków pogłębionym kilkoma schodami.

Chcąc nie chcąc Garrett musiał podziwiać kunszt budowniczych świątyni. Mimo upływu tysiącleci miejsce to zdawało się być w idealnym stanie.

Głos trąb był coraz bliżej. Ucichł jedynie raz, ale wtedy Garrett mógł lepiej słyszeć klekot maszyny oraz ludzkie krzyki. Bolesne, agonalne. Jak zdążył poznać ten odrażający kult, przebudzenie Baphometa czy jak zwali go ludzie Mansura – Ahrimana, musiał pociągnąć za sobą liczne ofiary z ludzi. Garrett wiedział, że nie zdoła ich ocalić. Że będzie miał szansę zapewne tylko na dywersyjny atak na maszynę – zgodnie z planem ustalonym z Mansurem. Zacisnął jednak zęby i szedł dalej.

Trąby znów zagrały.

Co jakiś czas mijał boczne, wąskie korytarze. Ale w tej sytuacji już go one nie obchodziły. Rzucał tylko szybkie spojrzenie w ich głąb, upewniając czy nie czai się w nich jakiś ghul lub sługa Rah Lamara i kontynuował swoją wędrówkę w stronę, skąd dolatywał do niego odgłos trąb czy też rogów.

Atak przyszedł niespodziewanie. Nagle z mijanej przez niego, bocznej odnogi, wychynął jakiś kształt, jakieś ramię zacisnęło się wokół szyi Garretta i detektyw katem oka ujrzał ostrze niewielkiego, lecz zapewne piekielnie ostrego noża zbliżającego się w stronę jego oka. Tylko nadzwyczajne umiejętności obrony uratowały mu życie.

W ostatniej chwili zawinął się, ostrze zamiast wbić się detektywowi w oko, przeorało paskudnie twarz od kości oczodołowej po żuchwę. Garrettowi udało się wywinąć i zrzucić z siebie wroga. Nim zdołał jednak wyprowadzić jakąś ostrą kontrę, ten już był na nogach.

Stanęli ze sobą twarzą w twarz. Widząc różnobarwne oczy i twarz Garrett zamarł czując strach. Stał przed nim Tołłoczko - zabity przecież przez Hiddinka w domu sióstr Callahan.

Psychopata uśmiechał się drapieżnie. W obu dłoniach trzymał niewielkie, ale piekielnie ostre – jak Garrett już miał okazję się przekonać – noże. Tołłoczko ruszył do ataku, a ostrza w jego dłoniach rozmyły się w dwie świetliste smugi. Uśmiech szaleństwa nie znikał z jego twarzy.


EMILY VIVARRO


Szła prostym korytarzem, którego ściany, podłoga i sufit tworzyły kształt trapezu. Korytarz prowadził w dół łagodnym spadkiem co kilkanaście kroków pogłębionym kilkoma schodami. W tych miejscach na boki odbiegały węższe tunele – ciemne i ciche.

Wykształcenie Emilly rozpoznawało w świątyni kilka przemieszanych rozwiązań architektonicznych. Poznawała wpływy Sumerów, Egipcjan, Babilończyków, Akadyjczyków, Persów i kilku innych narodów. Więzienie Diabła było naprawdę fascynującym miejscem i ważnym odkryciem, aż żałowała, że świat nie miał prawa dowiedzieć się o nim, gdyby im jakiś cudem udało się wyjść z tego z życiem.

Wyraźnie zbliżali się do miejsca, gdzie odbywała się ceremonia uwolnienia Baphometa z jego więzienia, bowiem pandemonium dźwięków było coraz głośniejsze. Krzyki, wrzaski, odgłosy pracującej maszyny i przytłaczające, wprawiające serca i mięśnie w drżenie dźwięki trąb lub rogów.

I wtedy zobaczyła, że kiedy Garrett minął jakąś boczną odnogę, ktoś gwałtownie wciągnął go w bok. Jakaś niewyraźna postać, która tak samo szybko, jak się pojawiła w polu widzenia, tak samo szybko znikła z niego razem z detektywem.

Serce zabiło jej szybciej w panice. Ale nie tylko z powodów tego, co stało się z Garrettem. Korytarzem zna przeciwka, zza lekkiego zakrętu wyłoniło się bowiem troje ludzi. Półnagich, mocno zbudowanych mężczyzn w szerokich, ciemnych spodniach. Trójka była uzbrojona w szerokie szable o półksiężycowych ostrzach i już z daleka widać było, że ich oczy lśnią pomarańczowym, kocim blaskiem. Szli prosto w jej stronę. Albo w stronę Garretta, który być może właśnie walczył o życie w bocznej odnodze.
 
Armiel jest offline