Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-02-2012, 11:57   #481
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Zaskoczył mnie, kurwi synek. Wypadł z którejś z odnóg i znalazł się na moich plecach. Nie było czasu na myślenie, ciało zareagowało odruchowo, tresowane w niezliczonych ulicznych bójkach. W ostatniej chwili zrobiłem gwałtowne zejście w dół, a nóż który miał wbić się w moje oko, rozparcelował tylko moją gębę na dwie działki niczym chciwy żydowski handlarz nieruchomościami wolne miejsce w centrum. Syknąłem wściekle, ale ból tylko rozjaśnił mój napędzony adrenaliną osąd sytuacji. Wyślizgując się z uścisku napastnika w dół, wykonałem jednocześnie szybki skręt tułowia, wykorzystując ciężar ciała zwalonego na mnie wroga. Udało się, przeleciał dalej i padł na glebę, ale z zadziwiającą prędkością był już zaraz na nogach.

Obraz rozbłysł, jakby ktoś zapalił dodatkową pochodnię w przejściu. Psychopata o różnokolorowych patrzałkach uśmiechał się drapieżnie. W obu dłoniach trzymał niewielkie, ale piekielnie ostre noże. Tołłoczko ruszył do ataku, a ostrza w jego dłoniach rozmyły się w dwie świetliste smugi. Ten uśmiech...Był uśmiechem kogoś z kim nie da się negocjować. Zresztą i ja nie miałem takiego zamiaru.

Ja jednak już czekałem. Udało mi się zrzucić go z siebie, nie wypuściwszy z rąk sztucera - i należało to wykorzystać. Wykorzystać ten czas i ten mały dystans. Pędził prosto na mojego remingtona, który był dłuuuugim kawałem żelastwa licząc razem z lufą. Liczyłem na to, że nawet jeśli mnie dopadnie - odepchnę go lufą od siebie jak kijem. Do tego czasu, liczyłem że zdążę wpakować w niego dwie, może trzy kule - bo każdy postrzał powinien wyhamować pęd.

Ale wtedy jeszcze myślałem, że walczę jednak z człowiekiem.

Pierwszy strzał, prawie bez celowania. Tam, gdzie najłatwiej - w tułów. Huk w wąskim korytarzu. Dużokalibrowy pocisk, z długiej broni, robi potężną wyrwę w piersi Tołłoczki. Człowieka odrzuciłoby do tyłu. Człowiek padłby, plując w swych ostatnich chwilach krwią. Człowiek. Tołłoczko prze dalej, zapluty juchą, niepomny na dziurę w ciele nabrzmiałą pięknym szkarłatem, straszny. Świat kurczy się do rozmiarów korytarza, do tych błyszczących czystym szaleństwem oczu. Do refleksów światła na jego nożach. Naciskam spust jeszcze raz. Ale to nie jest człowiek.

Walczyłem z wieloma przeciwnikami, wielu z nich było szaleńcami. Ale nigdy nie spotkałem kogoś tak szybkiego, jak ten różnooki maniak. Z przerażającą prędkością jest już przy mnie, uderza w lufę jeszcze zanim mój palec zaciska się na spuście. Nie ma szans na utrzymanie broni, niesamowita siła uderzenia wyrywa mi sztucer z dłoni. Ciężki remington leci na ścianę jak chłopięca zabawka z drewna, a wystrzał dziurawi tylko ścianę.

Gdy sztucer pochłania mrok, moja ręka chwyta już rękojeść rewolweru za pasem. Ale potwór, bo chyba tak tylko można go nazwać, nie próżnuje. Nie wytracając prędkości, po odbiciu remingtona nurkuje nisko przy mnie. Jak wiatr, przemyka obok sycząc jak zwierzę, ale też uderza. Ostrze rozchlastuje mi nogę, bardziej boleśnie niż poważnie, w ferworze walki ledwie to rejestruję. Nie zdążył lepiej, albo się ze mną bawi. Poczekaj, fajfusie, zabawimy się.

Teraz jednak jest cholernie gorąco. Po tym ruchu gość jest za plecami, z tymi pierdolonymi ostrymi nożyczkami. Nie trzeba być detektywem, by przewidzieć następny ruch. Gorąco uderza mi na twarz. Nie czekam nawet pół chwili. Rzucam się przed siebie. Zejść z linii ataku, a jednocześnie obrócić się i oprzeć o jedną ze ścian! Pchnięcie ostrza przecina powietrze za moimi plecami, a ja jestem już pod murem naprzeciwko - wyciągając ku temu bydlakowi dłoń dzierżącą ciężki rewolwer legionisty.

Ale siła i precyzja tego...demona w ludzkiej skórze jest zatrważająca...Kurwa mać, ależ jest szybki...Nie mam szansy strzelić, rzuca się na mnie niemal rozmywając się w ruchu. Jest jak Mahuna, jest aniołem śmierci - tyle że zamiast chłodnego umysłu ma między uszami pierwotny, nieskalany racjonalnym myśleniem chaos. Plujące krwią, rozszalałe monstrum wpada na mnie, chwyta za rękę z rewolwerem wykręcając ją boleśnie w bok. Jego wybałuszone, wielobarwne oczy pęcznieją, gdy zwieramy się w próbie sił. Ale ja jestem tylko człowiekiem. Powoli, ale nieubłagalnie miażdży moją dłoń, odsuwając lufę coraz dalej od swojego ciała. Tryumfalne skrzywienie ust jeszcze bardziej szpeci jego straszną twarz.

Wtedy uderzam, i trafiam!. Drugą ręką, starym brudnym trickiem. Usztywnione dwa palce mojej lewej dłoni jak widły wbijają się prosto w jego oczy, w których gotuje się szaleństwo. Wbijam palce aż po kostki i pcham ile mogę. Wyje dziko, a ja wyszarpuję dłoń. Potwór zatacza się o krok, ale wiem że ten skurwiel zaraz znów będzie gotów rzucić mi się do gardła. Nawet nie wypuścił noży. Mam jedną szansę. Ten wrzask będzie mi się śnił po nocach, zaczyna modulować, z ekspresji czystego bólu zaczyna już zmieniać się w opętańczy, masochistyczny śmiech.

Ale ja dopadam go już, idąc za ciosem. Zadarłeś z niewłaściwym detektywem, śmieciu. Jego otwarta w strasznym ryku gęba zaczyna się zamykać, a ciało zbierać do kolejnego ataku, ale tym razem to ja jestem szybszy. Żryj, poczwaro. Bez pierdolenia się, wpycham lufę rewolweru prosto w ociekającą śliną i kefą gardziel. Z siłą, po drodze metal rozbija domykające się już zęby. Pękają, przebijam się, wbijając się prawie aż po bębenek.

- Z pozdrowieniami od Garretta...- rzucam od siebie, gdy mój palec naciska spust broni.

Huk.





Huk. Przytłumiony, jak wybuch pod wodą. Łeb potwora jak dojrzały arbuz eksploduje, ale krew bluzgająca na ścianę jest prawdziwa. Tak jak jego mózg, którego kawałki lecą w mrok korytarza jak fragmenty dmuchawca. Smród gówna i juchy, osuwającego się na podłogę bezgłowego ciała też są prawdziwe. Prawdziwy jest mój wilczy uśmiech, na zalanej krwią z rozciętej nożem szramy facjacie.

Opuszczam ubabrany we wnętrznościach rewolwer w dół. Daję krok do tyłu, a potem znów w przód, zataczając się lekko. Krwawię i dyszę, dopiero teraz zaczynam czuć osłabienie, przed oczyma biegają niewyraźne mroczki. Uśmiech znika z mojej twarzy. Nachylam się nad truchłem, wolną dłonią przyciskam jedno skrzydło mojego nosa. Smark z prawej dziurki wylatuje z impetem i szybując po pięknym łuku opada na bezgłowe ścierwo.

- Jebany leszcz...- wyrzucam z siebie z prawdziwą pogardą, zataczając się lekko do tyłu.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 24-02-2012 o 12:00.
arm1tage jest offline