Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-02-2012, 19:01   #483
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Modlił się. Leżał pod skałami, osłaniając się przed gwiazdami i modlił się.

Co to oznaczało? Że oszalał. Przecież Boga nie ma. Nie ma! Przecież On nie istnieje!!!Nie!!!


A jednak... Nie istnieje, a jednak zawładnął Walterem, tutaj na irańskiej pustyni, wśród tych cholernych ciemności i ruin. Rzucił mu linę ratunkową, za którą księgowy natychmiast złapał, padając na ziemię i kierując ku Niemu modlitwy. Gorące modlitwy.

Jeden Bóg przyszedł ocalić go przed drugim. Czy to możliwe? Czy to może być, że nad głową oszołomionego i przerażonego Waltera trwała walka dwóch bogów o jego ludzką duszę? To by znaczyło, że oprócz obudzenia Przedwiecznego, które ma się dokonać za chwilę z rąk Rash Lamara i jego psychopatów, dzieje się jeszcze jeden odwieczny rytuał: walka o ludzką duszę.

Czy to możliwe? Czy taka jest prawda? Bóg... istnieje? Nie. Nie! Nie!!

Pan Hollins miał rację, dając głównemu księgowemu swojego domu towarowego trzy miesiące urlopu. Chopp rzeczywiście potrzebował odpoczynku. Kontakty z Victorem Proodem, który przywracał mu na te krótkie momenty jego zamordowaną żonę, wykańczały jego nerwy. Ale sposób, w jaki spędza czas na tym wydłużającym się urlopie, nie przynosi mu spodziewanej ulgi. Jest coraz gorzej.

Coraz gorzej.

Bóg.

Kto by, kurwa, pomyślał.

No i zaczęło się. Od trąb. Potężne wycie spoliczkowało Waltera z siłą lodowatego prysznica. Przed oczami stanęła mu farma Zaprzenskiego, którą obserwowali ze Stypperem. Tamte uderzenia w bębny były równie potężne i wywoływały te same dreszcze na plecach. A później był pościg i ten krwawiący facet u nich w wannie. A teraz jest Rash Lamar, Arabowie i Amerykanie z dynamitem w plecakach, a przed nimi ostatnie zadanie. Oczy Nyarlathothepa rozwiały się, jak by ktoś je strząsnął z firmamentu. Walter wstał i zaczął się rozglądać, uważnie oceniając sytuację.

Walka rozgorzała na dobre. Ciemność rozbłyskiwała wystrzałami ze strzelb i pistoletów. Co jakiś czas niebo rozświetlała na czerwono raca świetlna. Z każdej strony napływali arabscy jeźdźcy, których szable głośno szczękały w zwarciu z ostrzami niewolników Baphometa. Ale najgorsze były wszechobecne gule, które pojawiały się znikąd. Wychodziły jak spod ziemi i tak właśnie śmierdziały. Jakby do walki włączyły się oddziały poległych żołnierzy, których zapach krwi przygnał znowu na pole walki. Śmierdzący ryk tych obrzydliwych istot ociekał po plecach przerażonych białasów, bo na Arabach chyba nie robił takiego wrażenia.

Walter stracił z oczu wszystkich swoich towarzyszy. Zdawał sobie sprawę, że oni poszli walczyć, a on tutaj miotał się ze swoimi lękami. Niemniej jednak, postanowił nie robić głupstw. Wojna to wojna. Ma konkretny cel. Jest świątynia, a w plecaku ma dynamit. To plus to daje wielkie bum i tego właśnie od niego oczekiwano. Nie będzie rzucał się w wir walki. Odczeka jeszcze chwilę, żeby mógł zaatakować niespodziewanie, gdy już obie siły będą na wykończeniu. Na razie zamierzał podejść tylko bliżej do zabudowań i jakże się ucieszył, gdy okazało się, ze nie jest sam. Arabowie, którzy towarzyszyli im w wędrówce na szczyt zbocza, właśnie zjeżdżali na dół. Chopp niemalże już o nich zapomniał, a teraz walka wciągnęła go w swój śmiertelny wir.

Gdy przywarli do najbliższych zabudowań, zobaczył Lucę. Chłopak był w opałach. Walter z pozycji leżącej strzelił do zbliżającego się do niego gula. Widział, jak ten pada martwy, ale w tym samym momencie na biednego Włocha natarł następny, powalając go na ziemię. Udało mu się zobaczyć jeszcze kątem oka, skaczącego Tariqa w jego stronę, a sam musiał działać błyskawicznie w swojej sprawie. Jedna z bestii gnała już w stronę księgowego, wyciągając w jego kierunku przebrzydłe szpony. Walter szybkim ruchem wyrzucił strzelbę na ziemię. Nawet nie próbował jej przeładować swoją jedną dłonią. Zamiast tego wyciągnął zza pasa jeden z zabranych z obozu rewolwerów.

Trzy strzały.

Ucho. Żuchwa. I dopiero między oczy.

Śmierdzące ścierwo gula leżało u jego stóp, ale Walter ewidentnie był niezadowolony, że załatwił go dopiero trzecim strzałem. I to z takiego bliska. Dopiero trzeci strzał trafił tam, gdzie celował. Zdążył jeszcze pomyśleć, jak ważne jest utrzymanie koncentracji nawet w takich warunkach, kiedy niedaleko dostrzegł Hiddinka. Z tej odległości wyglądało, że coś z nim jest nie tak. U jego stóp również leżał martwy gul, ale sam Hiddink chwiał się, trzymał za bok, aż upadł.

***

Pięć, albo cztery. Tyle kul potrzebował Hiddink by załatwić bestię. Rewolwer był pusty, a w sztucerze zostało dziesięć naboi. Jednak to nie miało znaczenia. Kręciło mu się w głowie i czuł, jak słabnie. Upadł na kolana i na czworaka podczołgał się do leżącego w słonym pyle remingtona. Sól w powietrzu dotarła do zranionego boku wzmagając piekielny ból. Sapiąc jak stary parowóz Hiddink zmobilizował się, by wyciągnąć z torby zestaw opatrunkowy. Rozerwał zębami papierową saszetkę z proszkiem dezynfekującym i posypał ranę. Pieczenie stało się tak silne, że z jego ust wyrwał się krzyk bólu. Teraz trzeba było ranę zawiązać bandażem, po przyłożeniu opatrunku. Miał ochotę zemdleć, kto wie może to by mu ocaliło życie, gdyby wróg nie miał zwyczaju pożerać trupów. Przemknęła mu przez głowę, w przypływie czarnego humoru, taka myśl.
Potem trzeba doładować broń, a potem … cóż. Nie wyglądało na to, by Dwight i Emily weszli do świątyni. Trzeba było to zrobić za nich. Gdyby tylko tak cholernie nie kręciło mu się w głowie.

***

Towarzysz broni. Towarzysz z okopu. Ranny żołnierz. To wystarczyło, żeby Walter po chwili znalazł się przy nim i pomógł mu założyć opatrunek na poharatany bok. Wyglądało to brzydko, ale grubas trzymał się na nogach.

W momencie, kiedy Hiddink kończył prowizoryczny opatrunek zaczął walić ciężki karabin maszynowy. Krzyki ludzi i ryki ghouli przybrały teraz inny charakter. Pełen bólu, zdziwienia i agonii.

-Dasz radę, Hiddink?! - Walt przekrzykiwał hałas karabinu. -Musimy dostać się do głównego budynku i podłożyć ładunki! Dasz radę?

-Dam - wykrztusił patrząc na kompana w jakiś szczególny sposób. Pytanie bowiem zadawał mu jednoręki kaleka nękany przez jakieś irracjonalne lęki.

Mieli wspólny cel: świątynia, więc zaczęli przedzierać się w tamtym kierunku, zataczając możliwie najszersze kręgi, unikając ognisk walki. Obaj pochyleni, kryjący się za osłoną walących się budowli. Wokół dalej trwało szaleństwo. Wrzaski oraz ryki guli wcale nie cichły. Mury mijanych budynków zapełniały się nowymi dziurami po kulach. Wszędzie unosił się dziwny kurz, drażniący ich gardła, ale brnęli przed siebie, niczym kiedyś, w okopie, pośród wybuchów i jęków zabijanych żołnierzy. Najgorszy dźwięk dochodził mniej więcej z okolicy, do której chcieli się dostać. Górujący nad pozostałymi potężny huk, plującego pociskami karabinu maszynowego, które potrafiły nie tylko zadać śmierć, ale i zmasakrować ciało. „Ktoś powinien się nim zająć”, pomyślał Walter, niespokojnie rozglądając się na wszystkie strony w poszukiwaniu najlepszej drogi do świątyni. Teraz biegł za Hiddinkiem, który dawał radę, pomimo rany. Był starszy stopniem od Waltera i na razie nieźle sobie radził w wyborze trasy.

Szczęście odwróciło się do nich prawie przy samym celu. Widzieli już wejście do świątyni - oświetlone pochodniami - kiedy zza rogu zburzonego budynku wyskoczył okrwawiony ghul. Z jego pyska zwisał kawał skóry, którą potwór przeżuwał jeszcze rytmicznie, ale na widok dwóch ludzi oczy bestii zalśniły w ciemnościach i spięła się do skoku. Oddzielały ich od niej zaledwie metry. Było wręcz pewne że z tej odległości trafią potwora, ale równie pewne, że jeśli nie zrobią tego precyzyjnie ten dopadnie ich ze swoimi szponami, wydrze nimi z nich życie.

Szybkie dwa strzały Waltera nie powstrzymały potwora, ale reszty dokonał remington Hiddinka. Jedna kula wyrwała sporą dziurę w policzku, druga w gardle, a pocisk z karabinu Herberta dokończył sprawę i potwór padł na ziemię, szarpiąc piasek rozcapierzonymi szponami. Przez chwilę zdawało się, że gul jeszcze żyje, ale to były tylko pośmiertne drgawki. Po chwili jego kopyta znieruchomiały zupełnie.

Wzrok Waltera napotkał spojrzenie Herberta. Pogratulowali sobie bez słów i zaczęli dalszą wędrówkę. Czuli, że są coraz bliżej celu. Ich serca biły coraz szybciej, wybrzuszane tętnice niosły w sobie ekscytację. Walter czuł się już na tyle w domu, że odwrócił na chwilę uwagę od otoczenia i wpatrywał się już tylko w gruby tyłek Hiddinka. Oczy kleiły mu się od błota, które powstało z połączenia pyłu i potu. Ścierał je wierzchem dłoni, ale to nic nie dawało – wszystko lądowało pod powiekami. Zresztą i tak było ciemno. Jedyne światła dochodziły z luf strzelających karabinów, ale nie nadawały się za bardzo do wskazywania drogi. Raczej służyły do informowania, których miejsc unikać. Nagle, od strony zaparkowanych samochodów padł strzał o mało nie trafiając Waltera. Ten instynktownie złapał się za polik. Mało brakowało, a mógł tam mieć już tylko żywe mięso. W chwilę później na cel wzięło ich kilku wrogów broniących się w szańcu zza ruin. Ładowali w nich ostro, ale w tych warunkach nie byli łatwym celem. Nie było sensu się zatrzymywać. Nie teraz. Świątynia już blisko, a dynamit już niemalże palił się w plecakach.

-Nie zatrzymuj się, Herb - wołał Chopp. -Biegnijmy dalej!
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline