Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2012, 11:30   #485
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Plany Luci by dopaść, a potem zdobyć karabin maszynowy, wreszcie jego morderczym ogniem zakończyć dziejącą się wokół masakrę podrzucone wiązką dynamitu arabskiego wojownika w huku eksplozji wraz z odłamkami gruzu i resztkami ciężarówki wyleciały w powietrze i rozprysły się we wszystkich kierunkach. Został tylko swąd skwierczącego oleju, słup ognia, kłąb gryzącego dymu i rozgoryczenie.
- Merda! – kolejny już, sam nie wiedział który raz przeklął pod nosem. Sytuacja zmieniała się z minuty na minutę. Strzały, wybuchy, tnące powietrze kule i skalne odłamki. To one kreowały tą szaloną rzeczywistość pola walki. Ludzie zdawali się być tylko marnym dodatkiem. Najsłabszym i najdelikatniejszym elementem krajobrazu. A były jeszcze kły i pazury ghouli. Chyba tylko przez błyskawiczne tempo wypadków nie przeszło mu jeszcze przez głowę, by rzucić to wszystko w diabły i uciekać z krzykiem przerażenia na ustach.

Brał udział w wielu bójkach. Szybkich i brutalnych. Uczestniczył w strzelaninach. Niemal regularnych bitwach jak ta hotelowa w indyjskim mieście, nazwy którego nawet nie pamiętał. Ale rzeźnia, której właśnie był świadkiem… uczestnikiem!... To było niewyobrażalne!
I nie chodziło o makabryczne obrazy, lecz o ich intensywność. Wycie, jęki ludzkie, ryki ghouli i kwik koni nałożone na tętniący w uszach rwany rytm własnego oddechu…
Gdyby miał chwilę na refleksję, pewnie zrozumiałby sens wielokrotnie powtarzanych przez Waltera Choppa słów że wojna się nie skończyła.
Nie sposób zostawić za sobą wspomnienia rzeczy takich jak te…

Tyle że nie miał czasu się zastanawiać. Wszystkie zmysły miał wyostrzone. Nastawione na to żeby ostrzegały. Przeżyć. Żeby tylko przeżyć.
W tym chaosie pozostawanie w jednym miejscu chwilę za długo to był wyrok. Nawet kryjąc się i wciąż przemieszczając miał duże szanse na postrzał, nawet przypadkowy, albo że zwyczajnie wylezie na pijanego krwią ghoula. Ale zostawać na widoku? Mając na osłonę jedynie kupę zwietrzałego gruzu? Nie. Terkot karabinu i gwizd serii kul nad głową z siłą drogowego walca wybił mu ze łba jakiekolwiek myśli o bohaterszczyźnie.
Podobnie jak wspomnienie kłapiących o cale od twarzy głodnych jego krwi szczęk.
Od początku nie miał żadnego planu. Kierowany wszystkim, co do tej pory widział, pchany rządzą zemsty za wszelkie okropności jakich dopuścił się ten ohydny kult, chciał tylko zabić jak najwięcej z nich.
Teraz już chodziło tylko o to, żeby przeżyć.

Kiedy tylko ucichł karabin maszynowy zerwał się z ziemi i pomknął w ślad za Mansurem. Ku osłonie wejścia do zigguratu. Tam, gdzie nie byłby sam. Garrett, Vivarro i Chopp. Zniknęli mu z oczu jeszcze zanim zaczęła się masakra. Już w czasie bitwy raz tylko mignęła mu gdzieś potężna sylwetka Hiddinka. Teraz nie miał nawet pojęcia gdzie oni wszyscy są. Nie wiedział naet czy jeszcze żyją. Za to sam jak nigdy wcześniej pragnął przeżyć. Otoczony zewsząd krwiożerczymi potworami było to pragnienie z tych najbardziej naiwnych. Tym bardziej, że gnał ile sił w nogach ku miejscu położonemu w samym centrum ruin. Jednak teraz chciał tylko mieć solidny kawał ściany za plecami i choć chwilę na przeładowanie broni. Oba magazynki rewolwerów były wystrzelone.
Szczęśliwie dopadł ziejącej czernią dziury wejścia i ku swojemu zdziwieniu niezwykle sprawnie zarepetował broń. Ciemności również okazały się nie być kompletne. W głębi korytarza pełzało jakieś migotliwe światło…

I co teraz? Obity policzek spuchł a złamany ząb tętnił tępym bólem. Kostka też tylko trochę bolała. Gruby strup krwi na głowie już nie zalewał oczu. Był trochę poobijany i nieco zmęczony, ale poza tym nawet nie został poważniej ranny! W garściach dzierżył gotowych do wystrzelenia dwanaście kul, a w cudem jakim nie zgubionej raportówce wiązkę dynamitu.
Wystarczyło tylko zejść w dół. Tylko czy miał w sobie jeszcze dość determinacji?

Korytarz płonął!

Przeze mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga w wiekuiste męki, jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna, Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna. Starsze ode mnie twory nie istnieją, chyba wieczyste – a jam niespożyta! „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…” Na odrzwiach bramy ten napis się czyta…
Taki napis według Dantego Alighieri widniał nad zejściem do piekieł. Jak ulał pasowało, żeby taki sam tkwił wykuty nad wejściem do szybu, w którego przedsionku przycupnął. Żeby choć miał pewność, że przynajmniej jedno z nich weszło w głąb ruiny przeszkodzić przywołaniu… Łatwiej było by się wytłumaczyć i pozostać na górze…
Jednak nie miał pewności, a musiał wiedzieć, że plany Lash Lamara czy jak tam zwali tego demona zostały pokrzyżowane. Tego wymagała troska o bezpieczeństwo Domenico. Tego wymagało prawo krwi. Każda przelana na ołtarzach tego obmierzłego kultu kropla niewinnej krwi wołała o pomstę! Śmierć Amandy. Śmierć Leo. Borii i Miszy. Wszystkich pozostałych… Nie. Życia im nie wróci, ale wciąż mógł zrobić coś, by ich śmierć nie poszła na marne.
Arab miał swoje powody. On miał swoje. Zaczęło się, więc trzeba to było zakończyć.

Tym bardziej że najpierw usłyszał stukot kopyt, a zaraz potem z ciemności w stronę Luci i Mansura wyłonił się ciemny, wielki kształt. To był koń. Zapewne przywołany gwizdem swojego pana. I dobrze bo jeszcze chwila i zaczął by prać doń myśląc że to jaki ghoul.
Jeszcze chwila i koń dotarł do nich. Zapowiadało się na to, że szalony przywódca wojowników pustyni będzie chciał wjechać do środka płonącej świątyni konno.
Ten gość miał szalone pomysły. Choć w zaistniałych okolicznościach wydawało się, że tylko takie mogą się sprawdzić. Jak się zastanowić, to przebiegnięcie przez płonący korytarz najbardziej na żar płomieni narazi wierzchowca. Jeździec bądź jeźdźcy mieli szanse się przedostać nie zostając poparzonym. Teoretycznie.
Teoretycznie też istniało duże prawdopodobieństwo, że podczas przedzierania się przez płonący chodnik pieprznie cały dynamit jaki mieli przy sobie. I po krzyku. Luca drapał się po głowie obserwując nadbiegające zwierzę.
Cholera, w końcu samo zejście do doliny było większym szaleństwem. Szybko podjął decyzję. Koń Mansura będzie musiał przenieść przez ogień ich obu.

Mansur wskoczył na siodło i widząc, że Luca ma zamiar mu towarzyszyć wykrzyczał coś gromko w stronę walczących wśród ruin wojowników a potem podał chłopakowi dłoń. Luca moment jaki dzieliło go pochwycenie dłoni Mansura, a poderwanie się i wskoczenie na koński zad poświęcił na spostrzeżenie, że kamień, który walnął go w głowę musiał mimo wszystko wyrządzić więcej szkód niż początkowo się spodziewał. Dopiero co obiecywał sobie zapomnieć o bohaterszczyźnie...
Ale nie. To co teraz wyrabiali, to nie były Termopile... to… to było czyste wariactwo. Ruszyli. Szerokim korytarzem, nabierając prędkości. Mansur z szablą gotową do użytku powodując koniem jedynie nogami. Luca jakby już czując żar płomieni skulony z nogami podkurczonymi na ile tylko pozwalała anatomia.

Przed nimi.... choć trudno było uwierzyć własnym oczom, piach na dnie korytarza płonął żywym ogniem.
 
Bogdan jest offline