Gdyby, jak to się obrazowo mówi, wypluł płuca, to przynajmniej by go nie bolały, a bolały jak jasna cholera. Sól w powietrzu dostarczała takiej udręki, że już bez szaleńczego jak na Hiddinka biegu do świątyni starczyła by go zadusić. Jakimś cudem dopadł do wejścia i schronił się w korytarzu. Zataczał się przy tym i łapał za pierś. Coś go kłuło pod mostkiem. Miał wrażenie, że zaraz dostanie zawału. Wyjątkowo nie w porę. Musiał odpocząć. Przysiadł na podłodze chwytając powietrze ustami niczym wielka, tłusta ryba.
Strach to jednak potężna siła. W normalnych warunkach Hiddink trafiłby na tydzień do szpitala, a przez parę dni w ogóle by się nie ruszał z łóżka. Nagły wybuch gdzieś na zewnątrz zmusił go, by nadludzkim wysiłkiem stanął na nogi i ruszył przed siebie opierając się o ściany zdobione jakimiś okropieństwami.
Nagle wszedł w coś mokrego. Zapach nie pozostawiał wątpliwości. Nafta. Chwilę potem ujrzał rękę z pochodnią. Hiddink stanął w miejscu i wtedy strzał wypełnił hukiem korytarz, ale czy to zmęczenie, czy też pośpiech, czy też zupełnie co innego spowodowało, że kula uderzyła w róg korytarza nie wyrządzając celowi krzywdy. Pochodnia smagnęła korytarz. Płomienie rozlały się po wylanej nafcie niczym jęzory niewidzialnego, żarłocznego monstrum. Było pewne, że ogień wystrzeli w górę z zawrotną szybkością. Czy mieli szanse przebiec przez niego? Nie wiadomo? Ale jeśli chcieli podjąć się tego ryzyka, musieli zdecydować się na ten szaleńczy manewr błyskawicznie.
Walter rozłożył ręce w geście wycofywania się. Poruszał się teraz do tyłu, osłaniając Hiddinka od ognia i wypychając go z powrotem na początek korytarza.
Herbert pospiesznie wycofał się poza zasięg rozlanej nafty. - Nie jest jej dużo. - powiedział do Waltera - Zaraz się wypali. Gorzej że już wiedzą o nas.
Cofnęli się przed płomieniami, które rozgorzały na korytarzu. Nafta płonęła wysokim ogniem, hucząc przy tym przeraźliwie i wypełniając przejście nieznośnym żarem. Ktokolwiek podpalił korytarz miał teraz doskonałą sposobność, aby opuścić swoją pozycję, przyczaić się gdzieś i przygotować na eliminację intruzów.
Ogień huczał, płonął dziko nie przygasając tak szybko, jakby tego chcieli, a oni usłyszeli wyraźnie za swoimi plecami, od strony wejścia, tętent kopyt. Odwrócili się jak na komendę widząc ... konia a na nim Lucę z okrwawioną twarzą i Mansura syna Borzy. Arab z szaleńczym krzykiem poganiał wierzchowca do pędu. Miał zamiar chyba sforsować płomienie, mimo udręki, jaką w ten sposób mógł sprawić zwierzęciu. Płomienie nieco przygasły więc manewr ten mógł okazać się mniej niebezpieczny, niż na to wyglądał. Szczególnie, że dzięki chyżości kontakt ciała zwierzęcia z ogniem mógłby być bardzo krótkotrwały. Niemniej jednak było to szaleństwo.
Niepowstrzymane szaleństwo. Mansur przemknął koło nich i koń wskoczył w ogień.
Chopp i Hiddinik ujrzeli, jak zwierzę wskakuje w płomienie, jak pędzi przez ogień z bolesnym rżeniem, jak przebiega przez ognistą barierę.
Herbert niestety nie mógł sobie pozwolić na podobne szaleństwo. Z wysokości siodła ryzykowało się tylko osmalenie cholewek, ale z poziomu gruntu wyglądało to zgoła inaczej. Z tego co się zorientował Walt był podobnego zdania. Po za tym Hiddink najzwyczajniej w świecie potrzebował chwili odpoczynku. Osunął się ciężko na podłogę korytarza i z remingtonem na kolanach wpatrywał się w płomienie. Usta przysłonił chustą. Płonąca nafta wysysała z korytarza tlen zostawiając duszący dym.
Może dałoby radę ugasić płomienie piaskiem, ale Herbert był zbyt zmęczony, by o tym myśleć i by zrobić cokolwiek. Czekał. |