Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-03-2012, 11:57   #491
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Granica została przekroczona. Czy miało to miejsce na stoku doliny, w arabskim obozowisku, w szpitalnym pokoju kiedy dzięki opłaconej przez Brandta opiece kurował zwichniętą nogę, czy podczas przedzierania się śladem ruskiego popa wraz z Paolem przez zarośla podmiejskich fabrycznych kwartałów, dla niego to stało się tu i teraz. Podczas szalonej galopady przez wypełniony duszącym dymem i żarem korytarz.
Pędzony ogniem płomieni i zimną determinacją szalonego araba nie mniej szalony koń przeniósł go na drugą stronę. W inną rzeczywistość. Tu, gdzie już nic nie dziwiło. Gdzie makabryczne płaskorzeźby ożywały pod dotykiem palców i nie wzbudzały już swoją przemianą żadnych uczuć prócz obrzydzenia. Tu, po tej stronie ognia przyjmował wszystkie wynaturzenia tak naturalnie, jakby się pośród nich urodził i wychował. Akceptował je. Bombardowany makabrą umysł przestał się buntować. Przestał stawać okoniem. Bo tak było łatwiej.

Zastrzelił tego araba nawet nie bardzo wiedząc, czy pakuje kule w plecy właściwemu człowiekowi. Zaskoczył ich. Chyba tylko temu, że siedział za Mansurem Luca zawdzięczał że przeżył pierwsze starcie, a i tak wyleciał z siodła i wyrżnął plecami o ścianę. Zanim doszedł do siebie tamci byli już w zwarciu. Trąby grały aż wibrował grunt. Już się zaczęło i rytuał trwał! Ale czy już dobiegł końca? W obawie że nie zdąży strzelił gotowy dalej pociągnąć za spust, gdyby okazało się że źle wybrał. Na szczęście dla Mansura wybrał dobrze. Dla siebie też, bo oszczędził kilka pocisków. Dalej pobiegł sam. Bał się że nie zdąży.

Kolejne mijane trupy sprawiły, że poczuł się pewniej. Spodziewał się zasadzki, a tu… taka niespodzianka. Nie był pierwszy. Nie był sam! Komuś udało się wedrzeć do świątyni i dobrze wykonał swoją robotę. Serce rosło w chłopaku. Tym bardziej, że wśród trupów nie rozpoznał żadnego ze swoich.

Wrota były obrzydliwe. I ogromne. Ale pokryte makabrycznym reliefem stwarzały szanse na dostanie się ponad nie, do wnęki przez którą, na co Luca liczył będzie mógł dostać się na drugą stronę. Rozważał możliwość rozpieprzenia ich dynamitem, ale szkoda mu było ostatniego ładunku. Zresztą, zawsze mógł to zrobić, gdyby nie udało się przedostać górą.
Gdyby przewidział że maszkara z płaskorzeźby zacznie się ruszać, w życiu by na nią nie wlazł i od razu zabrał się do dynamitu. Szczęściem był na tyle wysoko, by wskoczyć do dziury. Hiddink chyba odpadł. Luca nie miał bladego pojęcia, czy monstrum było tylko iluzją mającą odstraszyć, czy realnym zagrożeniem, jednak nie miał zamiaru wracać by się przekonać. Raz, że w ciasnocie szybu nie bardzo miał jak. Dwa, że jego nadzieje na przedostanie się tą drogą okazały się słuszne.
Hiddink i Chopp będą musieli poradzić sobie sami.

To, co zobaczył na dole wstrząsnęło nim do głębi. Gdyby to było inne miejsce, inny czas, wkraczająca procesja mogła wyglądać dostojnie. Mogła by nawet zachwycić podniosłym nastrojem… Gdyby nic o nich nie wiedział…
Luca żałował że kiedy jeszcze miał okazję nie spytał Shardula ani Leo jak to będzie wyglądało. Nic mu nie powiedzieli, więc teraz nie miał pojęcia co nastąpi. Domyślał się tylko… czegoś bardzo złego. Bo czegóż mógłby się spodziewać po tych zboczeńcach? Zbyt wiele razy oglądał resztki po ich rytuałach. To, co miało nastąpić tutaj, pewnie ohydą i bestialstwem przebije wszystko, co dane mu było widzieć do tej pory. Nie miał więc wątpliwości jaki los przeznaczony był tym niemowlętom. Jedyne co dziwiło, to że nigdzie nie widział ghouli. W sumie to był ich jarmark. Powinno być ich zatrzęsienie. Ale tym lepiej dla niego. Stał właśnie przed okazją, by kilkoma celnymi strzałami zakończyć plany krwawego kultu i nie zamierzał jej zaprzepaścić.
Wziął na cel brodacza w centrum, który wyglądał, jakby kierował ceremonią. Tymi zboczonymi dziwkami z gołymi cyckami zajmie się potem, a miał dla każdej z tych suk przynajmniej po jednej kuli.

Strzelił. Z dobrej leżącej pozycji. Dwa razy. Celując w korpus. Z odległości w której znajdował się od brodacza to nie były trudne strzały. Jednak efekt trafienia przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Kule przeszły przez brodatego kapłana - bo człowiek ten nie mógł być niczym innym, jak jakimś kapłanem - jakby był jedynie fatamorganą, zwyczajną ułudą. Luca widział, jak pociski rozpryskują się na przeciwległej ścianie. A potem .... potem trafiony brodacz.... rozsypał się w proch, uniesiony na wietrze przez niewidzialny wiatr!
Nie no, cholera! Najpierw ożywające drzwi, teraz znikający ludzie… Przez dłuższą chwilę chłopak nie wiedział co począć. Przeciwdziałać realnym przeciwnikom potrafił. Nawet ghoula można było zastrzelić. Ale jak do czorta zaszkodzić fatamorganie? Fatamorganie, która mimo że znikła nadal śpiewała!
Nie niepokojone akolitki tymczasem smarowały na ciałach noworodków skomplikowane znaki i symbole.

Nim zdążył wyjść z oszołomienia znów w oczy uderzyło go czerwone światło. A kiedy odzyskał wzrok ujrzał… zupełnie inną salę. Niby tą samo. Z posągami - ale te same posagi zdawały się być dużo ... starsze. Ujrzał tłum ludzi, ghuli i kilka dziwnych stworzeń, które wyglądały jak opasłe ślimaki przyniesione w lektykach. Leo opowiadał mu kiedyś o nich. Kutruby. Samce ghuli. Zbyt opasłe, by poruszać się o własnych siłach. Władcy stad samic, z którymi mieli nieprzyjemność się spotkać. Ujrzał również dziurę w posadzce, nad którą, Jezu Chryste! unosił się .... Lynch! Lynch z ostatniej wizji! Brązowa skóra, żółte oczy, zmarszczki i białe, długie włosy. To musiał być ten demon. Rash Lamar. Widział również straszliwą maszynerię - dzieło szaleńca. Wiertło właśnie wyrywało kawałki ciała z kolejnej ofiary rytuału. Wrzask konającego człowieka przeszył uszy Luci nawet pomimo trąbienia. Nikt z uczestników ceremonii nie patrzył w jego stronę. Główny kutrub zajęty był przewodzeniem rytuałowi. A reszta wpatrywała się w coraz większą czeluść pod nogami Rash Lamara.

Ta nagła zmiana była jak uderzenia obuchem. Flesz i nagle inna, odmienna rzeczywistość. W co wierzyć? Któremu obrazowi bardziej zaufać? Był ogłupiały. I jak bezbronne zwierzę w obliczu rzeźnika były niemrawy i sparaliżowany gdyby nie wypadki ostatnich miesięcy. Gdyby nie granica, oczyszczająca, a możliwe że kalająca moc płomieni. Pomimo że umysł chłopaka pracował na zupełnie abstrakcyjnych poziomach pamięć komórkowa została. Ręce same, bez udziału świadomości repetowały broń. Wystrzelone łuski potoczyły się w dół, a puste miejsca w bębenku zajęły kolejne pociski.
Szybko, choć nie bez oporu przyjął do świadomości kolejny, jeszcze bardziej nieprawdopodobny niż poprzedni obraz. Wchłonął go i zaakceptował. A potem podjął kolejną próbę. Wycelował i zaczął strzelać. Tym razem do unoszącego się w powietrzu potwora. Za którymś razem musiał do ciężkiej cholery przebić się przez iluzję. Musiał. W przeciwnym razie jego obecność w tym miejscu traciła sens.

Kule trafiały w cel. Luca widział, jak wbijają się w pierś białowłosego monstrum, widział dziury na nagim ciele bryzgające ciemną posoką. Wystrzelił cztery razy. Trzy razy trafił. Przestał. Przestał, bo…
Spojrzenie żółtych oczu powędrowało w stronę otworu, na którym leżał. Stwór uśmiechał się nie przerywając inkantacji nawet wtedy, kiedy kula przebiła mu płuca. Luca widział, jak rany ... zarastają, jakby tkanka regenerowała się w sposób niepojęty dla śmiertelników. Zaprzeczając wszelkim prawom biologii i medycyny.
Ale jednak strzały chłopaka coś dały. Od tłumu kultystów celebrujących rytuał oderwała się, szybka jak strzyga postać. Serce chłopaka zabiło szybciej. To była Haran Yakashipu. Matka Rash Lamara. Potwór z bagien. Królowa ghulic, która pędziła prosto na niego pokonując przestrzeń w przeraźliwym, nie dającym nadziei na ucieczkę tempie.

Ale Luca nie uciekał. W jednym rewolwerze miał jeszcze dwie kule, w drugim nadal sześć. A ona żeby go dosięgnąć musiała niemal wleźć w otwór. Kiedy będzie naprawdę blisko - dopiero wtedy miał zamiar otworzyć do potwora ogień. Ze wszystkiego co miał.
 
Bogdan jest offline