Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-03-2012, 22:17   #495
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
LUCA MANOLDI

Luca strzelał do pędzącej susami potwory.

- Boże – przemknęło przez myśli chłopaka. – Jaka ona jest szybka!

I faktycznie była. Tam, na bagniskach w Indiach, najwyraźniej nie odzyskała jeszcze pełni swych sił i mocy. Królowa ghuli. Suka pośród suk, jak za chwilę miał przekonać się Manoldi.

Trafił ją jedną z wystrzelonych kul, ale równie dobrze mógł cisnąć w nią kitem do osadzania szyb.

Dopadła go jednym potwornie wysokim i szybkim susem. Tego się nie spodziewał. Zdążył raz tylko nacisnąć spust loganowej armaty, robiąc dziurę w brzuchu poczwary, gdy cuchnące łapsko chwyciło go za włosy, nim zdołał wsunąć się w dającą poczucie bezpieczeństwa szczelinę. Była zbyt szybka. Zbyt szybka i zbyt silna.

Wywlokła go, niczym szczeniaka z nory za kudły jednym szarpnięciem, prawie odrywając mu głowę a potem, bez najmniejszego wysiłku cisnęła w dół, do sali, gdzie trwał szaleńczy rytuał.

Przeleciał kilka metrów w powietrzu i rąbnął o ziemię, obok potężnego, oblepionego krwią i bebechami wiertła, które nadal wdzierało się w ziemię. Bolały go plecy i nie mógł złapać oddechu. Może nawet na chwilę stracił przytomność. Pistolet wyleciał mu z rąk, potoczył się gdzieś w bok. Luca leżał, łapał oddech i wpatrywał się oszołomiony w pracujące obok niego wiertło. Pełznął na plecach zbierając siły i wyciągając zapasowy rewolwer.

Przed nim nagle wylądowała Haran Yakashipu. Morda królowej demonów rozszerzyła się ukazując paskudne kły. Luca wymierzył drżącą z bólu dłonią słysząc gdzieś niedaleko od siebie przeraźliwy wrzask i wtedy zalało go czerwone światło.

Z boku, bardzo blisko, coś wybuchło.


HERBERT HIDDINK

Wspinał się ostrożnie, ale dzięki linie nie było to zbyt trudne. Metalowe części mechanizmu dawały doskonałe oparcie dla stóp podczas wspinaczki, i na górę Hiddink dotarł dość szybko i nawet niezbyt spocony.

Spojrzał w dół, gotowy pomóc Walterowi i zaklął pod nosem, bo księgowy gdzieś zniknął. Wyglądało na to, że albo zawrócił, – w co Hiddinik szczerze wątpił – albo poszedł szukać innej drogi.

Nie tracił więcej czasu i korzystając z wąskiego przejścia wyszedł na mały balkonik po raz pierwszy widząc salę, w której odprawiano rytuał, na własne oczy.

Znajdował się na szczycie jednego z dziewięciu monumentalnych, demonicznych posągów a w dole .... Boże ... lepiej by nigdy nie widział tego, co dzieje się w dole.

Na środku pomieszczenia widział .... dziurę. Czarną czeluść, nad którą unosił się potężny stwór – brązowoskóry i białowłosy. To musiał być Rash Lamar, który teraz z imienia stał się prawdziwą, przerażającą postacią.

Wokół niego kłębili się ludzie, ghule i poczwarne, przypominające skrzyżowanie ślimaka pozbawionego skorupy i ghula kutruby. Opasłe monstra przekraczające zdolność ludzkiej tolerancji i wyobraźni.

Herbert widział opuszczające się wiertło, a szczątki poprzednich ofiar maszyny wyraźnie świadczyły, co dzieje się z człowiekiem, kiedy metalowy przedmiot wkręci się w jego trzewia.

Widział też Lucę Manoldiego. Młody Włoch miał najwyraźniej problemy. Pełzał po ziemi na plecach wyciągając pistolet i mierząc do potwornej ghulicy zbliżającej się do niego z sadystyczną powolnością. W dole coś wybuchło z potężnym hukiem. Raz, drugi, kolejny i ponownie! Wydawało mu się, że widzi Garretta na posągu obok, który wychylił się na moment i cisnął coś z góry w dół. Dynamit z płonącym lontem.

I wtedy wiertło wkręciło się w kolejną ofiarę. Ta wrzasnęła, a z czeluści pod stopami Rash Lamara wydobył się podmuch jaskrawego, krwistego blasku. Herbert zamknął oczy.


WALTER CHOPP

Przecisnął się przez wąską szczelinę bez trudu, jak za pierwszym razem. Znalazł się na korytarzu przed monumentalnymi wrotami i zaczął rozglądać się za Mansurem.

Ujrzał go dość szybko. Arab właśnie kończył wspinaczkę po rzeźbach okalających wrota i na oczach Waltera, gibkim manewrem, przeskoczył na krawędź pierwszego otworu wentylacyjnego nad drzwiami, zza których dało się słyszeć następujące po sobie odgłosy wybuchów.

Walter krzyknął w stronę Mansura. Wojownik zawahał się, zatrzymał. Potem zaczął gwałtownie gestykulować dając mu znak, by się pośpieszył. Walter jęknął. Czy Arab chciał, aby się wspiął. Szaleństwo. Ale w chwilę później już był przy posągu i rozpoczął wędrówkę w górę, czepiając się kikutem występów i chwytając dłonią pewniejszych punktów.
Mansur czekał. Zaciskał zęby, pewnie wściekły na powolność Waltera, ale czekał.

A kiedy, jakimś niewyobrażalnym wręcz cudem, Choppowi udało się wgramolić w zasięg ręki wychylonego Araba, Mansur chwycił go za dłoń, kiedy Chopp przez chwilę balansował na krawędzi bliski upadku.

Uchwyt Araba był jak ścisk szczęk imadła, a mimo odniesionej rany wojownik okazał się być nadzwyczajnie silny. Wciągnął, cały czerwony Choppa na górę, a księgowy pomagał mu jak najlepiej potrafił, odpychając się stopami od krawędzi posągu.

W końcu znalazł się na upragnionej górze. Obaj dyszeli ciężko. Chopp drżał na całym ciele, a podczas wciągania kalekiego sojusznika, Mansurowi otworzyła się rana po cięciu szablą. Tracił krew, ale już nie poświęcił czasu na opatrywanie się. Położył się na brzuchu i wpełznął zwinnie przez wentylacyjny otwór.

W chwilę później Chopp wczołgiwał się już za nim. Prosto w rozbłysk szkarłatnego blasku, który nagle zalśnił na końcu przejścia. Walter zamknął oczy.


EMILY VIVARRO

Ghul tam był. Na posągu z trąbą. Tam gdzie go trafiła. Zbyt ciężko ranny, by stanowić zagrożenie. Z bliska bardziej przypomniał człowieka, niż potwora. Młodą, nieco przerażoną dziewczynę ze zdeformowaną twarzą i pomarańczowymi oczami. Emily nie ryzowała przechodząc ostatnią kładkę. Nie ryzykowała, że potwora rzuci się jej na plecy, kiedy Emily zacznie schodzić po drabinie w dół. Zastrzeliła ją z bliska, bez cienia litości i nie tracąc czasu odnalazła zejście w dół.

Drabina była niczym więcej, poza kamiennymi występami wykutymi w strukturze posągu, ale dało się po niej zejść bez najmniejszego trudu. A co więcej nie było jej widać od strony biorących udział w rytuale kultystów.

Miała więc sporą szansę dotrzeć do Teresy i pozostać niezauważoną.

W końcu stanęła na dole. Tuz obok człowieka leżącego pod jednym z opuszczających się wierteł.

To był wychudzony, brudny mężczyzna. Leżał – podobnie jak reszta ofiar – nagi, a jego ciało wydawało się być w jakiś sposób ... zmienione.

Wykrzywiona twarz wpatrywała się w górę, wybałuszone oczy obserwowały zniżające się wiertło. Kawałek dalej, niespodziewanie, coś eksplodowało z przeraźliwym hukiem. Odłamki poleciały wszędzie wokół, jakiś biorący udział w ceremonii przyzwania kultysta upadł na ziemię, ale reszta nawet nie zareagowała na wybuch i dziurawiące ciała odłamki.

Zaraz za pierwszą eksplozją następowały kolejne.

Emily zawahała się tylko krótką chwilę i potruchtała w stronę siostry, wpatrzona w plecy stojących blisko powiększającej się otchłani kultystów.

Kiedy była już tak blisko, że mogła zobaczyć jej wychudzoną, brudną twarz i przerażone oczy wpatrujące się w obracające nad jej ciałem wiertło za swoimi plecami usłyszała wrzask, a potem zalała ją znajoma czerwona poświata.


DWIGHT GARRETT


Przygotowania do osobistego Alamo zajmują Garretowi chwilkę. Pierwsze laski wlatują przez wystarczająco szeroki ustnik do środka trąbity. Wędrują w dół. A potem wybuchają. Jedno spojrzenie oczu daje Garrettowi ogląd na efekty kanonady. Niestety. Dynamit nie wylatuje tak daleko z trąbit, jakby chciał i eksploduje nazbyt daleko od kultystów, niżby sobie tego życzył.

Wychyla się więc na chwilę i ciska jedną laskę w dół, w stronę tłumu, bliżej Rash Lamara. A kiedy dynamit leci w dół Dwight dostrzega dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest fakt, że Luci Manoldiego już nie ma tam, gdzie widział go wcześniej, lecz pełznie po ziemi, zbyt blisko miejsca potencjalnego wybuchu rzuconej bomby! A drugą rzeczą jest znane mu już krwistoczerwone światło, które wypala mu oczy zmuszając powieki do natychmiastowego zamknięcia się w obronnym, instynktownym geście.




LUCA MANOLDI

Strzelił, kiedy strumienie czerwonego światła zalewały pomieszczenie.

Huk strzału przeszył nagłą ciszę sali. Luca otworzył instynktownie zamknięte przed blaskiem powieki i zamarł.

Znajdował się w pustej komnacie, w której Rash Lamar odprawiał rytuał.

Ale znów nie było w niej ani kultystów, nie było również dziewcząt z niemowlętami.

Było zupełnie coś innego.....


HERBERT HIDDINK

Kiedy Herbert otworzył oczy ujrzał nagle opustoszałą salę. Znikła piekielna czeluść, nad którą lewitował arcy-demon. Znikli kultyści. Pozostały posągi. I pozostał Luca strzelający do pustej przestrzeni przed sobą.

Pustej! Nie! Jednak nie. Herbert rozdziawił zdziwiony usta, jak uczniak, ale to co widział przeczyło wszelkim regułom świata, jaki znał. Nawet świata, w którym w ciemności skrywały się potwory.


EMILY VIVARRO


Była jedynie trzy kroki od siostry, kiedy piekielna poświata podobna do tej wcześniejszej, zmusiła ją do zamknięcia oczu. A kiedy je otworzyła znajdowała się znów w odmienionej sali. Były w niej posągi, ale dziura i kultyści zniknęli, jak ulotny, senny koszmar. A co najgorsze – znikła również Teresa. W miejscu, w którym leżała jej siostra, widać było jakieś znaki na kamiennej posadzce – zawiłe linie i spirale.

Komnata była pusta! Chociaż nie! Coś widziała! Coś, czego nie powinna była ujrzeć. Lecz tym razem, w przeciwieństwie do momentu, w którym blask poraził jej oczy, nie mogła jakoś zamknąć powiek. Za chwilę miała tego pożałować.


WALTER CHOPP

Prosto ze światła wyszedł na pustą salę. Nie było w niej ani maszyny z kołami zębatymi, ani odprawiających rytuał kultystów. Jedynie jakieś potworne posągi.

W tej wielkiej, pustej sali – zakurzonej i zasypanej odłamkami głazów Chopp ujrzał Emily, zgarbioną przemykającą się pod jednym z posągów na prawo od niego. Widział też Lucę leżącego po lewej, bliżej środka komnaty, który z wykrzywioną twarzą z rewolweru strzelał do nieistniejącego wroga.

Mansur zsuwał się ostrożnie w dół. Ale wtedy scena wokół niego zmieniła się w mgnieniu oka, jakby jakiś technik w teatrze jednym pociągnięciem zmienił dekorację. A kilka sekund później Walter wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w bok z krzykiem.


DWIGHT GARRETT

Czerwony blask, niczym krew, zalał oczy Garretta, a kiedy detektyw otworzył je ponownie znów ujrzał, że sala wygląda nieco inaczej.

Stał na szczycie posągu z trąbitą, lecz zniknął zastrzelony „piekielny muzykant” zniknęły także pieczołowicie rozłożone laski dynamitu.
Przez chwilę mrugał zrozpaczony oczami, próbując poukładać sobie wszystko w głowie. Jednak to nie było proste zadanie. Wyjrzał przez krawędź by zorientować się, czy i tym razem trwa rytuał półnagich dziewczyn i brodatych kapłanów. Gdyby wiedział, że zamiast kobiecych piersi, zobaczy to, co zobaczył, w życiu nie wychyliłby głowy.


WSZYSCY

Pusta sala wypełniła się nagle obrazami. Jakby byli uczestnikami w filmie, lecz w odróżnieniu od tego puszczanego w kinach, spektakl, który ujrzeli był kolorowy i sprawiał głębokie wrażenie realności.

Dziewięć posągów zdawało się być nowymi, dopiero co ustawionymi ozdobami. Przy nich płonęły wotywne ofiary – świece i kaganki. Stały jakieś ceramiczne naczynia – w niektórych wyraźnie widzieli odrąbane kawałki ludzkich ciał – w tym również dziecięce główki. Przed każdym z nich czołgały się i darły posadzkę szponami ghule. Skłębione, ociekające jakimiś płynami, cuchnące potwory – zezwierzęcone i na wskroś złe.

Ale to nie one były najgorsze. W samy środku sali – w miejscu, w którym Rash Lamar otwierał przed chwilą czeluść do Piekła, teraz wznosił się tron. Zrobiony z kości, kręgosłupów, czaszek ludzi i ghuli, obciągnięty cuchnącymi pasami zdartej z jakiś nieszczęśników skóry – plugawy i potworny mebel ukazujący zło zasiadającej na nim istoty.

I to właśnie widok władcy na tronie wstrząsnął bez wyjątku każdym z nieszczęsnych badaczy tajemnic.

Baphomet, – bo to musiał być on – miał czarną, jakby spaloną skórę, oblicze demona – wąskie, straszliwe i groźne – niczym pysk zniekształconej, piekielnej hieny. Jego ciało zdawało się pulsować, skóra poruszała się, pęczniała, napinała i flaczała, jakby chciały spod niej wyskoczyć żywe istoty. Nad ramionami monstrum ujrzeć mogli postrzępione, okaleczone skrzydła, z których sączyły się ciemne płyny. Najgorsze były jednak ślepia monstrum. Czarne, niczym kosmiczne otchłanie. Zimne, niczym głębia oceanu. I złe! Tak złe, że człowiek mógł tylko zakryć twarz dłońmi, zawyć z bezrozumnego przerażenia i grozy lub oprzeć się tej woli, próbować powstrzymać jej dominujący charakter. Powstrzymać jej straszliwy, niszczycielski napór na ludzki, kruchy umysł.

Ale, czy to było w ogóle możliwe?! Czy można spotkać się twarzą w .... oblicze z samym diabłem zrzuconym z Niebios, okaleczonym, ziejącym nienawiścią do ludzi, do zwierząt, do wszystkiego - co czyste, wzniosłe, łagodne, mądre i piękne. Czy można było?


* * *

Można było. Groza, jakiej doświadczyli przed tym, nim dotarli na miejsce rytuału, przygotowała ich jakby do tego, co ujrzeli. Zaglądali już w oczy zła wielokrotnie. Za każdym razem, kiedy śmierć ze szponami próbowała zabrać ich z tego świata.

Tym razem też zachowali zimną krew. Nie poddali się złu, które szeptało w ich głowach, aczkolwiek nie dali rady zrobić niczego więcej. Byli, niczym solne słupy z opowieści o Sodomie i Gomorze. Nieruchome i wpatrzone w pradawnego demona siedzącego na swoim bluźnierczym tronie. A potem znów zalała ich gorąca czerwień.

Hiddink poczuł głęboką dezorientację, kiedy znów ujrzał wokół siebie koszmarną salę z maszyną. Wszak doświadczył tego „oderwania” i tego gwałtownego „powrotu” po raz pierwszy, w odróżnieniu od reszty. Z miejsca na szczycie posągu wyraźnie widział to, co dzieje się w sali i co dzieje się z resztą jego przyjaciół. Z przerażeniem ujrzał, że kiedy on doświadczał tego, jakże realnego omamu, wiertło zdołało rozwiercić kolejnego nieszczęśnika.
Wyraźnie widział też, jak czeluść pod stopami prowadzącego ceremoniał Rash Lamara staje się coraz większa. Czy tylko mu się wydawało, czy usłyszał również ryk tryumfu czegoś, co miało zamiar przedostać się przez bramę do ich świata.


Garrett , kiedy tylko zorientował się, że kiedy zakończyła się wizja, czy czymkolwiek było to „objawienie”, znów znajduje się na szczycie posągu obok ukatrupionego potwora. Pod ręką miał pieczołowicie przygotowywane laski dynamitu z przyciętymi lontami. W dole Rash Lamar kontynuował wezwanie swego ojca, a szczelina pod jego nogami powiększyła się już zauważalnie. Z góry Garrettowi wydawało się, że dostrzega jakieś piekielne ognie płonące w dole, które przybliżały się wolno w górę. Widział także Lucę oraz ... Mansura syna Borzy, który chwiejąc się szedł wzdłuż przeciwległej ściany gdzieś, w znanym sobie tylko celu.
Detektyw ze zdumieniem zauważył również Waltera Choppa, który z wrzaskiem wyskoczył z otworu wentylacyjnego nad drzwiami i teraz pełzał pod ścianą, wyjąc coś przeraźliwe. Z góry widać było, że upadł niefortunnie i chyba złamał sobie lub przynajmniej skręcił nogę.


Położenie Luci nie zmieniło się, podczas „incydentu” z niechcianą wizją. Kiedy znikł demoniczny władca zasiadający na swoim plugawym tronie i Luca otworzył oczy zobaczył nad sobą potworną ghulicę.
Strzelił jej prosto w pysk, wyrywając kawał mięcha z boku pyska. Raz. Drugi nie zdążył.

Haran Yakashipu uderzyła go w rękę z bronią z taką siłą, że rewolwer poleciał w bok i skoczyła mu na pierś sięgając zębiskami do szyi.

Nim jednak zacisnęła kły na gardle Włocha w pobliżu coś wybuchło. Na tyle blisko, że Manoldiemu zaszumiało któryś już raz dzisiaj w uszach. Haran Yakashipu zeskoczyła z niego. Stracił ją ze wzroku. W ustach czuł smak krwi. Chyba masywna maszkara złamała mu dzikim susem żebro.

Luca spojrzał w bok i zobaczył Waltera Choppa. Księgowy wstał i wywrzaskując coś dziko i plącząc jednocześnie, walił się kikutem po głowie, a zdrową dłonią wydrapywał sobie włosy i drapał twarz do krwi. Zataczając się jak pijak, szedł prosto w stronę kultystów, pomiędzy którymi właśnie znów wybuchł dynamit.

Mimo, że kilku z nich zginęło w wybuchu, reszta nadal inkantowała słowa przyzwania.


Emily ocknęła się tam, gdzie dopadła ją koszmarna wizja. O wyciągnięcie ręki od Teresy. Ze zgrozą jednak ujrzała, że wiertło nad jej siostrą ruszyło w dół. Napędzane bezduszną maszynerią, obracając zaczęło powoli, lecz nieustępliwie zmniejszać dystans między nią, a siostrą. W sali zostały już tylko dwie żywe ofiary! Teresa i jakaś ledwie dojrzała dziewczyna rozciągnięta na lewo od młodszej z córek Vivarro.

Emily jednym susem dopadła siostry. Teresa wrzasnęła, ale jej krzyk nie zwrócił już niczyjej uwagi w komnacie wypełnionej wrzaskami kultystów, ofiar oraz łoskotem pracującej maszynerii. Jej siostra została przykuta do podłoża tak, ze jej ciało tworzyło literę „X”. Solidne, żelazne klamry mocno wkręcone śrubami w kamienne płyty, unieruchamiały jej nadgarstki i kostki. Emily jęknęła ze zgrozy. Wiedziała, że nie zdoła na czas oswobodzić młodszej siostry. Obejmy wyglądały na solidne i konkretne. Potrzebowałaby dłuta, młotka, silnych ramion i czasu, by ściąć trzpienie, którymi połączono okowy z podłożem. Jedynym wyjściem, aby szybko uwolnić siostrę przed bezdusznym wiertłem było chyba odcięcie jej stóp i dłoni. Skoro pewnym było, że nie poradzi sobie z kajdanami, pozostało jedynie powstrzymać wiertło lub patrzeć, jak za minutę, góra dwie, jej siostra skona w mękach.
I wtedy, gdy umysł Emily gorączkowo szukał rozwiązania Teresa odwróciła twarz w jej stronę.

Oczy Teresy z przerażonych zrobiły się nagle pełne szczęścia i nadziei.

- Em – wychrypiała Teresa spierzchniętymi, popękanymi, pokaleczonymi wargami. – Powstrzymaj to, Emi. Proszę.

Emily poczuła, że płacze. Siostra była przytomna. Prosiła o ratunek.

- Zabij – poprosiła młodsza siostra wyraźniej. – Zabij mnie! Nie pozwól mu mnie pożreć.
 
Armiel jest offline