Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-03-2012, 06:45   #497
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Zaglądasz w oczy śmierci. I nie ważne w jakich okolicznościach do tego dochodzi. Czy spadając nieszczęśliwie z drabiny, w ciepłym łóżku znużony chorobą lub długim, szczęśliwym życiem, czy też w rozpaczliwej próbie uczepienia się żywota gdy odpierasz wściekły atak przedwiecznego, krwiożerczego potwora – zaglądasz, i zdajesz sobie nagle sprawę że wciąż jest tyle rzeczy, pytań i uczynków, których nie doświadczysz, nie zadasz ani nie dokonasz.

Patrzysz i żałujesz. Bo wiesz, że ona nie podaruje. Nie odpuści. Że nie zna litości. Nie zrozumie, że teraz widzisz wszystko inaczej, że nagle masz w sobie niespożyte pokłady energii i chęci. Że już wiesz, że teraz nie przepuścisz żadnej okazji, że nie przejdziesz obok, nie odłożysz na potem nic, co możesz zrobić od razu. Że podarowana szansa to jest ta iskra. Boży palec, dotyku którego dotąd nie potrafiłeś poczuć…. ale już wiesz! Już potrafisz, już umiesz przenosić góry! Tylko… żeby jeszcze nie teraz…

Widzisz w jej trupich oczach siebie. Przerażonego, małego i kruchego. I do bólu kości śmiertelnego. Widzisz w jej rybich oczach wszystko coś uczynił i czegoś zaniechał. Widzisz odbicie mądrości, tej zdobytej poniewczasie. Odpowiedzi na wszystkie pytania, które przez to że spóźnione – nikomu już nie potrzebne. W oczach śmierci widzisz odbicie trupa. Proch z prochu. Drobinę pyłu w obliczu absolutu. Mgnienie wobec wszechczasu…


…a w chciwej krwi paszczy kłapią kły, chlapie flegma. Wściekłe pazury ryją kamienie. Broń szarpie nadgarstkiem. Buuum. Huk wystrzału. Głuche, odległe dudnienie z tamtej strony płomieni. Zaledwie jedno? Ucieka kula ołowiu. Nagły, zbyt wczesny odór rozkładu i potworny ból oddzieranej skóry czaszki. Co trzeba zrobić człowiekowi żeby tak wrzeszczał?... niewiele… Szalona huśtawka… gardło dławi się pełne przerażenia… upiorna kołyska wirujących kamiennych paszcz… spokojnie, spokojnie… zaraz będzie… po wszystkim…

Wydłubała go z dziury niczym robaka i rzuciła jak szmacianą lalką. Jak to się stało że wciąż był przy zmysłach? W sumie nie zależało mu na odpowiedzi. Patrzył. Widział. Żył! A ona była tuż obok. Strzelił kolejny raz. Kolejny raz z marnym skutkiem. Boże, co on by teraz dał za tamtą lupare Garretta…
Jednak nie to się liczyło. Dopóki sił w rękach nie miał zamiaru przestać. Żył. Śmierć dała mu szansę. Dała i póki się nie rozmyśli musiał próbować. Zabić tę sukę. Teraz był jak ona. Wściekły i opętany żądzą mordu. Wiedział, że nie przestanie dopóki nie dopnie swego. Albo ona nie odgryzie mu głowy bo był za wolny… cholernie za wolny…

Wytrącony pistolet potoczył się ze stukotem. Ten dźwięk był jak skarga. To już? Wszystko? Tak szybko? Tak krótki był czas odroczenia? Zadrwiła sobie? Zaświeciła w oczy nadzieją i zaraz schowała klejnot. A pochylona nad nim Haran Yakashipu szykowała się do triumfu. Nie patrzył w jej ślepia. Patrzył na kły. Nie potrafił zamknąć oczu!
Jednak nim zdążyła zatrzasnąć na nim szczęki powiało gorącem i grzmot oraz fala uderzeniowa wycisnęły z niego dech. Ale i strąciły tę sukę. Kolejny huk i wiatr płomieni. Za blisko!! Skulił się. Wrzeszczał ze zgrozy. Wszędzie wokół wykwitały kule ognia! Stracił ją z oczu. Kulił się i czołgał. Bez celu i kierunku. Byle dalej od tego wybuchającego piekła.

Jak długo? Ile czasu minęło nim się wydostał z kręgu potworów, z których dla każdego nie był niczym więcej niż tylko świętodziękczynnym indykiem? Ile minęło? Czas jest pojęciem stałym… Gówno tam! Przespaceruj się pomiędzy gromadą ghouli pośród pękających eksplozji co rusz potykając o jeszcze parujące truchła, ślizgając się na ich flakach!

Ile jeszcze? Jak dużo zostało czasu z tego podarowanego?
Musiał się śpieszyć. Bał się kolejnej fali czerwonego światła. Musiał zdążyć nim kolejna ofiara wyzionie ducha, bo to oznaczało konieczność ponownego spojrzenia w oblicze ohydy którą brzydził się sam Bóg. Powstrzymać tą pieprzoną maszynerię. Zatrzymać. Zniszczyć…

Przycupnięty za filarem omiótł wzrokiem pomieszczenie. Było okazałych rozmiarów. Nigdy nie wpadł by będąc na zewnątrz że piramida może kryć taką przestrzeń. Było więc gdzie rozstawić maszynerię. Wszędzie jak okiem sięgnąć przebijały z mroku elementy dźwigarów, kratownic i rusztowań. Wirowały tryby i wielkie zębate zamachowe koła napędzające świdry na ramionach z kratownicy. Zawsze lubił zaglądać ojcu przez ramię kiedy ten majstrował przy silnikach, ale skala urządzenia była ogromna. Zbyt duża by na szybkiego ogarnąć gdzie może być jej jakiś słaby punkt. Tym bardziej, że pozostał mu już tylko jeden ładunek. Wysadzić jeden dźwigar? A co jeśli wytrzymają pozostałe? Ramię kratownicy wiertła, które już nabierało prędkości nad przedostatnią ofiarą… młodą kobietą, przy której jak mu się zdawało rozpoznał pochyloną… miss Vivarro!! Nie, nie zdąży się tam dostać. Merde!! Nie był nawet pewien czy by się odważył. W tym rozhisteryzowanym tłumie wciąż gdzieś kryła się supersuka. Szukała go. Był tego pewien…
Tylko że musiał coś zrobić! To musiało się wreszcie skończyć!
Jedyne co wydało się najpewniejszym, bo nie najmądrzejszym to zapętlić rzemień torby w tryby tych wielkich zębatych kół na przeciwległej ścianie i odpalić ładunek. Jeśli to nie rozpieprzy koła, nie zatrzyma mechanizmu, nic więcej nie był w stanie zrobić. Tylko że najpierw trzeba było się tam dostać! Jakieś dwadzieścia… kilka metrów przez piekło!

Zebrał się w sobie by pokonać drżenie kolan i dławiący oddech ból żeber. Raz kozie śmierć! Skulił się i jak najprędzej wbił w ekstatyczny tłum. Nie było czasu na obieganie sali dookoła, a w tej ciżbie, liczył, ghoulica może go nie wypatrzy…

Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. I choćbym kroczył ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną…

Biegł. Istne szaleństwo! I już w biegu przemykając między monstrami majstrował rękoma przy loncie dynamitu.
 
Bogdan jest offline