Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2012, 20:38   #507
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
HERBERT HIDDINK i DWIGHT GARRETT

Czas zatrzymał się w miejscu, przynajmniej takie mieli obaj wrażenie. Jakby świat zwolnił obroty, jakby każdy ruch był wykonywany w gęstej melasie – powoli i w skupieniu.

Potwór jest szybki. Szybki, sprytny i straszliwy. Wyciąga nauczkę ze swoich wcześniejszych błędów. Smrodliwy oddech z paszczy poczwary owiewa Herberta, kiedy naciska spust. Spust w tej samej chwili naciska Garrett. A Haran Yakashipu atakuje.

Kula Garretta odłupuje ścianę w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą był łeb ghulicy. Karabin Hiddinka pluje ogniem, jednak łapa bestii odbija go w bok i pocisk obciera się o okrwawioną, podziurawioną wcześniej kulami przez Garretta czaszkę. Lewa łapa Yakashipu uderza w Herberta, pazury rozrywają ubranie, lecz zaledwie zarysowują skórę.

Karabin staje się zbyt długi, nieporęczny, gdy dochodzi do walki wręcz między królową ghuli, a Hiddinkiem. Walki, której koniec może być tylko jeden. Na drugim posągu Garrett mierzy, wyczekuje sposobności. Boi się strzelić, by przez przypadek nie trafić przyjaciela. Haran Yakashka uderza raz za razem z furią, a Herb odpycha ją kolbą karabinu.

W pewnym momencie brutalna siła potwora wygrywa z siłą człowieka i Herb ląduje na plecach. Ostre szpony tną mu ciało na tłustej piersi, głęboko i boleśnie, ale nie tak, aby zagrozić życiu. Hiddink z tytanicznym wysiłkiem wpycha łoże lufy w pełen zębisk pysk ghulicy i odpycha najdalej jak się tylko da od siebie. Haran Yakashipu siada na nim okrakiem. Hiddink z obrzydzeniem czuje, jak bestia ociera mu się swoim kroczem o męskość, widzi jak gęsta ślina z paszczy spływa po broni i skapuje mu na poranioną pierś, widzi dzikie, zwierzęce pożądanie plugastwa i wie już, że grozi mu nie tylko śmierć od pazurów i kłów. To, że może zostać zgwałcony, dodaje mu sił. Z charkotliwym wrzaskiem spróbuje zepchnąć stworę z siebie.

Garrett widzi, jak Herbert pada, widzi jak szamoce się pod bestią na szczycie wyraźnie chwiejącego się posągu. Potem wyczuwa swój moment. Łeb potwora znajduje się przez chwilę na celowniku, a potem Garret ściąga cyngiel. Kula trafia bestię prosto w oko, z rozbryzgiem posoki przechodząc na wylot.

Tracący siły Herbert czuje nagle, jak kły Haran Yakashki zaciskają się z niewiarygodną siłą na łożu broni miażdżąc ją w drzazgi i czyniąc karabin niezdatny do użycia. A potem coś czarnego, lepkiego i gorącego jak ogień zalewa twarz wydawcy. To krew królowej ghuli. Posoka pradawnej istoty zabitej w końcu kolejną kulą w łbie. Posoka, która parzy niczym kwas. Herbert odruchowo zamyka oczy, gdy zalewa go krew bestii. Ale jest już za późno. Posoka pali tęczówki, zadaje taki ból, że oszołomiony nim Herbert kopie nogami, wrzeszczy w niewysłowionej męce, a potem cichnie gwałtownie, nie czując nawet ciężaru martwej królowej przeklętych, która zaczyna na nim .... rozmywać się w pustkę. Zupełnie inaczej, niż wcześniej zabite samice. Znika, bez kałuży cuchnącej mazi, co akurat może cieszyć nieprzytomnego Hiddinka.

Garrett patrzy na posąg, gdzie z oczu zniknęli mu zarówno bestia, jak i przyjaciel. Słyszy krzyki człowieka, krzyki, które cichną gwałtownie.


LUCA MANOLDI


Luca wrzeszczy i pełznie. Nie obchodzi go już walka, misterium, walające się wokół niego, poszarpane wybuchem ciała. Nie obchodzi go nic poza bólem, bo nic poza bólem nie istnieje.
Młody Włoch był już parę razy ranny w ostatnim czasie, kiedy wyruszył na te szalone, kończące się tutaj, polowanie. Ale nigdy nie odniósł aż tak poważnej rany.

Pełzł więc, ciągnąc za sobą zmasakrowaną, krwawiącą nogę, modlił się, płakał i złorzeczył na przemian. Nie on jeden zresztą. W swojej drodze przez mękę zauważył jakiegoś chudego jegomościa, z nogą urwaną w kolanie, który czołgał się w stronę przeciwną do wybranej przez niego. W stronę czeluści, nad którą unosił się białowłosy kutrub.

Na oczach oddalającego się od miejsca wybuchu Luci okaleczony mężczyzna dotarł do krawędzi otchłani i po chwili zniknął z wrzaskiem w dziurze. Luca odpełzał dalej, w prawie instynktownej próbie znalezienia sobie bezpiecznej kryjówki. W pewnym momencie jego ręka trafiła na znajomy kształt. Luca znalazł swoją bombę – kilka powiązanych ze sobą lasek dynamitu.


WALTER CHOPP

- Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail. Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha! Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha!

Słowa płyną z ust Choppa nieprzerwanym strumieniem. Głosy w głowie cichną, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma się wydarzyć. Walter rozkłada ramiona i wyciąga dłoń w oskarżycielskim geście w stronę Rash Lamara.

- Llac htaed reah doh, lla uoy tsniaga hyaed, stiawa lleh serif eht ni natas – głos Waltera zmienia się, jakby zaklęcie przybierało nową formę, zmieniło tonację.

Walter wypowiadał słowa ze swobodą, jakby czynił to dość często.


Jedna z samic skoczyła, lecz nagle przed nią, jak spod ziemi pojawiła się wielka, lśniąca, czarna pantera i skoczyła na ghula. Potwór i zwierzę zwarli się w dzikiej walce na kły i pazury, tarzając po posadce w zapomnianej świątyni.

Drugiego ghula nikt jednak nie powstrzymał. Potwór skoczył na Choppa

- Tseirp yloh eht hsurc .....

Walter nie skończył swojego zaklęcia, bowiem bestia oplotła go łapskami i razem z nim poleciała w otchłań, nad którą unosił się Rash Lamar.


EMILY VIVARRO


Jeden mały ruch palca. Jak się okazuje tyle potrzeba, by zniszczyć czyjś świat. Kiedy mały kawałek ołowiu odbierał życie Teresie, Emilly połykała łzy. Bo w tym jednym przypadku, na tą krótką chwilę ten mały, bezduszny kawałek ołowiu, zabił nie jeden, lecz dwa światy na raz.

Jeden strzał i znikło zaczynające się tak naprawdę dopiero życie.

Zniknął na zawsze ciepły, nieco łobuzerski a zarazem dziecinny uśmiech siostry. Znikły dołki w policzkach. Znikł błysk szczęśliwych, rozbawionych oczu.

Jeden mały kawałek ołowiu. Tylko jeden. Mały. Kawałek. Ołowiu.

Emily zastygła w bezruchu. Przełknęła łzy i spojrzała na martwą twarz siostry. Wychudzoną, bladą i brudną. Obcą.

Śmiercionośne wiertło nie zatrzymuje się jednak. Dla maszyny nie ma znaczenia, czy uwięziona ofiara żyje, czy też nie. Emily usłyszała obok siebie obrzydliwy, mlaszczący dźwięk. Spojrzała w nok i zobaczyła, jak wiertło wkręca się w brzuch martwej Teresy. Widziała bryzgającą wokół krew, wylatujące z rany fragmenty mięsa i wnętrzności, ale w jakiś dziwny sposób było jej to obojętne.

Śmierć zadana jej ręką zabrała Teresę z tego miejsca. Zostawiła jedynie kawał mięsa, nie różniący się od innych, walających się po całej sali. Dłoń Emily odnalazła jeszcze ciepłą dłoń siostry i starsza córka Morgana Vivarro trwała przy ciele Teresy przez cały czas, kiedy wiertło masakrowało zwłoki.

Tyle tylko mogła zrobić. To było jej zadanie. W końcu, przed chwilą, poświęciła kawałek samej siebie, aby jej młodsza siostrzyczka nie cierpiała piekielnych katuszy. Czy jakakolwiek inna siostra zdobyła by się na taki czyn?


WSZYSCY


Tym razem, kiedy wiertło masakrowało Teresę, nie było czerwonej fali światła wylewającej się z czeluści pod stopami Rash Lamara. Nie było omamów. Tylko sala, w której maszyna zaczęła opuszczać ostatnie wiertło.

Luca Manoldi uśmiechnął się szaleńczo szukając zapalniczki, ale nie dał rady jej użyć. Upływ krwi zrobił swoje i młody Włoch stracił przytomność. Kawałek dalej Emily Vivarro klęczała przy ciele siostry, trzymając ją za dłoń i coś szeptała cicho, nieświadoma tego, co działo się wokół. Garrett wychylił się, upewniając, że Hiddink żyje i spojrzał w dół. Zrozumiał, co zrobiła Emily i sięgnął po broń. Mierzył dokładnie uważnie obserwując cel. Kula trafiła bezbłędnie i kiedy wiertło dosięgło ostatniej ofiary – jakiejś młodej, góra piętnastoletniej dziewczyny, wwiercało się w martwe ciało.

Rash Lamar skończył inwokację. Spojrzał w górę, wykonał gwałtowny ruch ręką i Garrett poczuł, jak jakaś potworna siła ściąga go z głowy posągu i ciągnie przez powietrze w stronę otchłani. Zamiast jednak rozbić człowieka o ścianę czy podłogę, tajemnicza siła przygniotła go do podłoża. Rash Lamar wypowiedział jedno, mrukliwe zdanie i resztki ocalałych z rzezi potworów ruszyły w stronę unieruchomionego Garretta.

Otchłań pod stopami zaczęła się zamykać. W ostatniej chwili z zamykającej się czeluści wynurzył się Walter Chopp. Czy też raczej jego bezwładne, oblepione jakimś czerwonym błotem ciało.

Rash Lamar podszedł w stronę unieruchomionego Garretta.

- Zgładziłeś moją matkę – wysyczał spoglądając na detektywa żółtymi oczami.

Mansur zaatakował niespodziewanie. Wynurzył się zza pleców potwora z szablą w dłoniach niczym wściekły duch, ale nim zdołał wyprowadzić cios Rash Lamar odwrócił się, jak błyskawica, chwycił Araba za gardło, uniósł na wysokość swoje twarzy.

Garrett słyszał, jak potwór mówi coś do człowieka w języku, którego nie rozumiał, ale w którym rozpoznał język używany przez klan wojowników pustyni. Słowa demona stawały się coraz bardziej melodyjne, wręcz hipnotyczne. Aż w końcu kutrub rzucił trzymanego wojownika w grupkę ocalonych kultystów, gdzie Mansura unieruchomiły szponiaste łapy samic.

Brązowa twarz kutruba obróciła się w stronę Garretta. Dopiero z bliska detektyw mógł zauważyć, jak potężny jest to potwór. Mierzył bez mała dwa i pól metra i ważył przynajmniej dwieście kilogramów. Dwieście kilogramów mięśni i ścięgien. Na jego lśniącym posągowo ciele nie widać było nawet śladu po wcześniejszych postrzałach.

- Zabiłeś moją matkę – powtórzył Rash Lamar a jego żółte oczy zwęziły się. – Powinienem cię zabić, ale doceniam odwagę i oddanie.

Tajemnicza siła trzymająca Garretta puściła.

- Możesz zebrać swoje stado i odejść.

Jego wzrok powędrował w stronę Emily.

- Możesz zebrać całe stado, poza tą samicą.

Garrett przeliczył ocalonych wrogów. Ostrzał i atak dynamitem przetrwało siedem ghouli, czworo ludzi oraz dwie pokraki przypominające mieszankę jednego i drugiego gatunku. Nikt, kogo twarz Garrett byłby w stanie rozpoznać.

- Idź. Nim zmienię zdanie.

To było dziwne doznanie. Bardzo dziwne. Garrett spojrzał w potworne, żółte oczy i dostrzegł w nich uczucia, których absolutnie się nie spodziewał. Zdziwienie, mądrość, wewnętrzny i niewzruszony spokój – prawie obojętność, a już na pewno brak gniewu, czy złości. Widział także lekką nutę rozbawienia i coś, co Garrett mógłby nazwać ... ulgą.

Absolutnie nie takiego wzroku spodziewał się u starego diabła. Bo wzrok Rash Lamara był wzrokiem kogoś, kogo Garrett mógł szanować, kogoś, kogo mógl nawet polubić, gdyby ... nie to, że kutrub był demonem.

- To była godna walka. Ale już się zakończyła – powiedział Rash Lamar, a jago oblicze złagodniało. – Nikt więcej nie musi już ginąć. Żaden sen nie musi się kończyć.
 
Armiel jest offline