Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2012, 23:50   #514
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
-Panie Hollins, próbowałam... - sekretarka właściciela największego domu towarowego w Bostonie wpadła do jego gabinetu tuż za mężczyzną, który zdawał się nic sobie nie robić z jej walecznych prób nie wpuszczenia go do środka.

Pan Hollins oderwał wzrok od ważnych papierów i popatrzył na rozgrywającą się przed nim scenę.



Był przyzwyczajony. Ludziom pracy mało się płaciło, niektórzy z nich nie wytrzymywali tego nerwowo. Jego gabinet widział już niejedną taką scenę. Zdesperowany subiekt wpadający do środka z ostateczną propozycją. Gwarantem pozytywnej odpowiedzi zawsze było wtedy życie jego, albo jego dzieci. Hollins napatrzył się już na takie rzeczy. Napatrzył się i przyzwyczaił się, zobojętniał. Rozumiał, że pannie Wilkins nigdy nie udawało się zatrzymać desperatów, więc nie był na nią zły. Po prostu podniósł oczy znad papierów i... zdębiał.

Stał przed nim Walter Chopp. Główny księgowy jego domu towarowego. Pracownik, dzięki któremu potrafił nieraz osiągać nadzwyczajne profity z działalności, kiedy trzeba było umieć być elastycznym i nie dać się zagiąć liczbom, które łypały bezlitosnym wzrokiem z księgi przychodów i rozchodów.

Jego najlepszy pracownik, ale i przyjaciel, z którym po śmierci, gdzie tam śmierci: po morderstwie jego żony, zaczęło dziać się coś niedobrego. Właśnie dlatego, że Walter był również jego przyjacielem oraz dlatego, że Hollins wiedział, co dla jego przedsiębiorstwa jest najlepsze, dał mu trzy miesiące urlopu na podleczenie swojego stanu psychicznego. Właśnie: trzy miesiące. Trzy, a nie pół roku. Walter zniknął na cholernie długo. Hollins rozpuścił wszędzie swoje wici, ale nie mógł się w żaden sposób dowiedzieć, co stało się z jego księgowym. W końcu musiał się poddać i zatrudnić w jego miejsce Abrahama Collinsa. Nie był z niego tak zadowolony, jak z Waltera, ale nie miał innego wyboru.

A teraz ten zagubiony Chopp, syn marnotrawny, można by powiedzieć, staje u jego biurka. Hollins w pierwszym odruchu chce powiedzieć: -Chyba cię pojebało, Chopp! Ale gdy tylko spostrzega jego twarz oraz spojrzenie, które wyrażały... no właśnie, tak jakby kompletnie nic nie wyrażały, poza jakąś niezgłębioną pustką oraz słowami, które były ukryte gdzieś na dnie jego spojrzenia: -Zamknij się i wyrzuć tego Żydka z mojego gabinetu. Teraz!

Hollins wyciągnął rękę do swojego najlepszego księgowego, po czym gwałtownie się zaczerwienił, gdy zamiast dłoni, przyszło mu uścisnąć tylko kikut. Spanikował wtedy kompletnie i, usłużnie się kłaniając, wbiegł do gabinetu, na którego drzwiach tkwił napis: Abraham Collins.

-To koniec, panie Collins. Niestety, ale nie sprawdził się pan.

***

Dotyk Baphometa bardzo go zmienił. Walter przestał być wreszcie miotającą się jednostką, która wciąż chciałaby być tak, jak ktoś inny, ale stał się... no właśnie, sam do końca nie wiedział kim. Bo tak naprawdę, nie wiedział, że Baphomet go dotknął. Nie wiedział, że zostawił w jego sercu coś bardzo, ale to bardzo ważnego: część siebie. Chopp nie wiedział, że nosił w sobie teraz element przedwiecznego zła, które już na zawsze będzie w nim tkwiło, czyniąc z niego powiernika i strażnika rasy, która według większości ludzi na świecie po prostu nie istnieje.

Walter nie wiedział tego wszystkiego, a mimo to, był kimś zupełnie innym. Wszystko, co robił od powrotu z dalekich krain, robił instynktownie, czując w środku, że jest to właśnie to, co powinien zrobić. Przede wszystkim zobojętniał. Tak mogli to ocenić postronni obserwatorzy. Mogli, ale nie musieli, bo Chopp potrafił świetnie kamuflować swoją nową cechę. Potrafił brylować w towarzystwie, jednocześnie mając ich wszystkich gdzieś.

Jego obojętność tkwiła głęboko w jego wnętrzu i wynikała z tego, że doznał iluminacji. Zrozumiał, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Wszystko.

A instynkt samoczynnie kierował go ku jedynej rzeczy, która była ważna.

***

Zostawił ich wszystkich w cholerę. Postawił wreszcie nogę na lądzie i od razu skierował się do swojego mieszkania, o którym teraz myślał jak o swojej pieczarze. Zostawił ich za sobą i nie czynili mu żadnych przeszkód. Nie musiał im się tłumaczyć, ani udawać, że ma zamiar zrobić coś innego, niż naprawdę zrobi. Jedynie ta Emily, ta kobieta, co nie pozwoliła swojej siostrze poświęcić życia w imię czegoś ważnego, jedynie ona stanowiła jakiś problem, bo zagadywała do niego podczas rejsu. Chopp dał sobie z nią świetnie radę, ale kosztowało go sporo energii, żeby po staremu reagować na jej wdzięki, a jednocześnie informować, że ma się wiele spraw do załatwienia w Bostonie. Najważniejsze, że się udało. Walter pozbył się całego balastu i mógł zacząć żyć. Teraz już jako człowiek zupełnie świadomy.

Zaczął od uporządkowania swojej pieczary. Pracował równo i systematycznie, niewiele myśląc o wykonywanych czynnościach. Mechanicznie pakował rzeczy do kartonów i wynosił je na śmietnik, aż mieszkanie stało się całkowicie puste. Zostało w nim tylko łóżko oraz krzesła i stół w kuchni, żeby mógł dalej spędzać w niej swoje ulubione chwile z panoramą rozświetlonego Bostonu w tle.


Miasta, które stanowiło niegdyś dla niego niezbadany labirynt ludzkich uczuć i pragnień, a teraz było po prostu papierową scenografią dla wydarzeń, które kiedyś nadejdą, a za które on będzie odpowiedzialny. On i ta część Baphometa, która była w jego sercu.

Ale Walter wciąż o tym nie wiedział. On tylko robił to, co czuł, że się liczy.

***

Zaczął od ułożenia sobie spraw bytowych, bo przecież każdy, nawet on, musiał jeść. Najpierw poszedł do banku sprawdzić swój numer konta. Znalazł na nim całkiem niezłą sumkę, która pozwoliłaby mu cieszyć się jakiś czas szczęściem nicnierobienia. Nadawcą był niejaki Jason Brand. Walter uśmiechnął się. Przypomniał sobie chwile spędzone z tym człowiekiem i pomyślał: „Szkoda, że już nigdy nie będziemy po tej samej stronie”.

Mimo tego wrócił do Hollinsa, żeby stworzyć sobie pozory normalności i pełnego człowieczeństwa. Czuł, że tak powinien zrobić.

Później zaczął gromadzić materiały i przygotowywać się. Musiał nauczyć się kilku nowych słów, zrozumieć kilka ustępów z zakazanych ksiąg, przyswoić sobie techniczne aspekty sprawy. Wieczory spędzał na cmentarzu. Nie odbywał tam rytuałów. Po prostu przebywał i czuł obecność. To mu wystarczało. Obecność jego braci i sióstr dodawała mu sił i umacniała jego pozycję. Wkrótce, gdy tylko spojrzał w lustro, wiedział że jest już gotów.

***

-Czego? To teren prywatny! - Igor Zaprzensky jak zwykle uprzejmie witał się z obcymi. Ale tym razem szybko spuścił z tonu. Nie pamiętał, żeby widział kiedykolwiek tego człowieka, ale gdy tylko wysiadł z samochodu i powiedział do niego: „Chcę dziś wziąć udział w rytuale”, poczuł, że dotknął go zaszczyt. Kłaniając się, wskazał Walterowi swoje skromne progi. Dwukolorowe oczy gościa były dla niego wystarczającym znakiem.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline