Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2012, 15:11   #515
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
To wszystko.

The end. Happy end. Widok mojego ukochanego miasta przywrócił mnie do życia. Blaski na drapaczach i zwycięsko wyciągnięta dłoń Statuy sprawiły, że przybledło to wszystko co zatruwało moje sny, złe wspomnienia zamknąłem gdzieś na dnie mojej psyche. Mijały miesiące...Dobre rzeczy, praca zawodowa, nowa miłostka, powolny spacer Piątą Aleją, szachy z przyjacielem w Central Parku...Krok po kroku dobre wspomnienia przesłoniły te straszne. Z każdym dniem wydają mi się coraz bardziej odległe, jak odpływające we mgle statki...Pozbierałem się, jestem innym człowiekiem.

Gówno prawda.

Popatrz na mnie. Nie wstydź się swoich sądów, swoich myśli. Bełkoczę tak, że ledwo sam siebie rozumiem. Zobacz, jak trzęsą się moje dłonie. Nie ma żadnego happy endu. Niech cię nie zwiedzie mój elegancki strój, to jedyne co zostało z mojego dawnego życia. Popatrz na mnie, jak naprawdę skończyłem.






Siedzę, już ledwo przytomny od kolejnych kolejek, upity jak ostatnia świnia, siedzę naprzeciw ciebie w tej podłej spelunie i opowiadam Ci tę całą historię. Wiem, że masz mnie za kompletnego wariata...i...pewnie masz rację. Za alkoholika, i tu masz rację na pewno. Któżby uwierzył w te niedorzeczne opowieści, których nie chcę opowiadać, ale które same gdy tylko wychylę po przebudzeniu kolejną ćwierć - same wylewają się ze mnie, jak żółć. Rzygam gdzie popadnie tymi historiami, których mój umysł po prostu chce się pozbyć - ale to niemożliwe. Na zawsze wżarły się we mnie, pożarły mnie od środka, wypluwając żałosny, rozdarty strzęp człowieka szukający ukojenia w jedyny sposób jaki pozostał. Schlać się, zeszmacić jak ostatnia łajza, zniszczyć każdą myśl, paść tam gdzie piję i w kałużach wymiocin i szczyn znaleźć swoje zapomnienie. Nie myśleć, nie być, nie widzieć wciąż tych okropnych obrazów z tej fantasmagorycznej, obłędnej podróży. Ty oczywiście w nią nie uwierzysz, ale i tak...i tak jestem Ci wdzięczny za to że w ogóle mnie wysłuchałeś...Zazwyczaj inni...Nie chcą słuchać...Któż słuchałby żałosnego, bezdomnego, zapijaczonego szaleńca...

Nalej...Nalej mi jeszcze...





* * *



Nie mógł już dłużej mówić. Dwight Garrett leżał, pokonany przez alkohol. Świadomość czmychnęła przy którymś słowie, po którejś z kolejek...Głowa brudnego, śmierdzącego pijaczyny leżała na knajpianym stole. Wyglądał jak pijaczyna, mimo eleganckiego garnituru i lśniącej bielą zawartości butonierki. Spał pijackim snem, charcząc i czasem machając rękoma leżącymi na blacie...Pewnie było kwestią czasu, gdy kelner odnajdzie ten zapomniany, skryty w mroku zakątek baru i lokatora kąta, który miał dość - a potem wyrzuci go po prostu z obrzydzeniem w uliczne błoto.

Człowiek siedzący naprzeciwko wydawał się nadal trwać zasłuchany w pijacką historię, która się urwała. A może po prostu historia tak się zakończyła. W końcu jednak słuchacz drgnął i rozejrzał się bystro, a potem odszedł w stronę baru, do kelnera, bez słowa płacąc tam za wszystkie puste już butelki stojące na stole. Mina tego człowieka nie zdradzała wiele, ale w rzeczywistości myślał intensywnie o wszystkim, co właśnie usłyszał. Choć nie dał po sobie poznać, był jednym z ludzi którzy byli w stanie uwierzyć w słowa kogoś takiego jak Garrett. Wierzyli, bo wiedzieli że nie są to tylko bajania pijanego szaleńca. Szybkim krokiem wyszedł z baru, skoncentrowany na celu. Trzeba było jak najszybciej opowiedzieć o tym pijaku komu trzeba. Komuś, kto krył się w cieniach. Komuś, kto dobrze zapłaci za tę informację. Komuś, kto nie może pozwolić by ludzie opowiadali o pewnych rzeczach. Komuś, komu zależy na tym, by pewne tajemnice nigdy nie zostały poznane przez zwykłych, szarych członków społeczeństwa.

Komuś, kto zadba o to, by ten cały Garrett już nigdy, nikomu nie opowiadał już takich historii. Żadnych historii. A przed bolesną śmiercią, by pijaczyna odpowiedział jeszcze na wszystkie pytania i wskazał innych którzy mogą też coś wiedzieć...Szkliste oko przemierzającego już zabłoconą, wąską uliczkę człowieka zabłysło, a na ustach pojawił się zły uśmieszek. Płotka płynęła ściekiem, na spotkanie grubej ryby - ryby która zaraz wynagrodzi oddanie płotki i umiejętność zdobywania przez nią informacji.

Tymczasem w knajpie, gdy tylko trzasnęły drzwi za nierzucającym się w oczy osobnikiem, kelner popatrzył niechętnie w stronę kąta zaśmieconego przez pijany, nieprzytomny wrak człowieka. Zaraz trzeba będzie ubrudzić łapy, unurzać je w wymiocinie...Dźwigać ciężką jak cholera bezwładną kłodę, aż do drzwi i wywalić ją na tyle daleko, by nie blokowała wejścia kolejnym klientom. Robota ta niestety była jednak nieunikniona, chwilę odraczało ją tylko to, że trzeba było odczekać- skoro nieznajomy płacił za pijaka a do tego zostawił napiwek, być może był kimś z jego rodziny i jeszcze stał gdzieś na zewnątrz.

Jednak tym razem, stał się cud. Kelner zdziwiony podniósł wzrok, gdy głowa leżąca na brudnym stole podniosła się ostrożnie, a jedno oko łypnęło. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy sylwetka pijaka podniosła się jak gdyby nigdy nic, poprawiając zabrudzone ubranie. A już najdziwniejsze było to, że ten człowiek wcale nie sprawiał już wrażenie pijanego...Lekko tylko wstawionym wzrokiem, w którym jednak był bystry błysk, ten ktoś kto udawał nieprzytomnego, teraz rozejrzał się uważnie. Przez moment ich oczy spotkały się, a potem facet jak gdyby nigdy nic wyprostował się i ruszył w kierunku lady.







Kelner, nadal osłupiały, przeniósł wzrok na banknoty o przyjemnie okrągłych nominałach, które znalazły się na kontuarze. Nagle przybyło ich jeszcze. I jeszcze.
- To na leczenie. - powiedział Garrett, prawie trzeźwym głosem.
- Leczenie?
- Tak, przecież ma pan bardzo słabą pamięć, prawda?

Nieznajomy wygłosił te pytanie, a następnie nie czekając na odpowiedź ruszył szybko do drzwi. Uchylił je, wyjrzał przez szparę. Potem zniknął kelnerowi z oczu, jednym prawie ruchem wyślizgując się jak piskorz na ulicę.

Do niezliczonych cieni, błąkających się w zakamarkach nowojorskich uliczek dołączył jeszcze jeden. Cisza nocy bywała złudna, zbierało się na deszcz. Gdzieś daleko zatrąbił samochód. A człowiek ze szklistym okiem sunął też szybko po niebezpiecznych kwartałach. W pewnym momencie zatrzymał się raptownie i obejrzał za siebie. Chwilę stał, wpatrzony w półmrok, kubły na śmiecie i przerdzewiałe nieco drabinki prowadzące na piętra domów. Obserwował przez parę sekund nieruchome cienie.

Nie zobaczywszy jednak niczego podejrzanego, ruszył w dalszą drogę, wbijając ręce w kieszenie i przyspieszając kroku.




* * *


Deszcz.

Papierosy, deszcz. Deszcz i tłumy. Marzec. Dla Jasona Brandta ostatni marzec. Sześćdziesiąty siódmy marzec życia. Zawał. Tak po prostu. Zawał, powiedzieli. Był kimś. Patrzę na tłumy nowojorczyków, którzy zgromadziły się dziś tutaj. Tak, był kimś. Przebiegam wzrokiem po dziesiątkach, setkach, tysiącach twarzy. Twarzy członków rodziny. Uczniów. Naśladowców. Ludzi, którzy go po prostu podziwiali. Ludzi, którym pomógł.

Wypuszczam chmurę dymu, otulając się nią cały. Zwłaszcza uważnie przyglądam się twarzom starych wrogów.

W takich momentach, lubią się ujawniać. Lubię takie momenty. Wciągam nosem zapach wilgotnej ziemi, zacinający deszczem wiatr targa moim płaszczem, tak jak odzieniami innych zgromadzonych na cmentarzu ludzi. Dalej, bliżej...Są jak drzewa, prawie nieruchomi...Rosnący dalej, bliżej miejsca, gdzie trumna idzie do ziemi.

A ja? Ja jestem gdzieś pomiędzy, pod jednym ze starych, prawdziwych drzew. Nie rzucam się w oczy. Obserwuję. Patrzę z ukrycia na tych, którzy kiedyś zjechali ze mną pół świata. Patrzę na nich, ale nie podchodzę. Dla ich bezpieczeństwa. Tak mówię, ale powód może być inny. Jeszcze raz, spotykamy się, historia zatacza koło. Przyglądam się po kolei każdemu, odświeżając sobie obraz ich twarzy. Zresztą, zmienili się. Niektórzy, nie do poznania. Niektórych nie widziałem latami, innym przyglądałem się już bliżej. Do niektórych chciałbym podejść, porozmawiać. Wiem, że nie mogę. Wypuszczam dym z papierosa, przesuwając się nieco bardziej za pień drzewa. Obserwuję, obserwuję dalej.

Głównie żyjących, ale poświęcam ostatnie spojrzenie Jasonowi, który znika pod ziemią. Był kimś. Dla tysięcy ludzi, którzy teraz też patrzą na znikającą trumnę, był kimś.

Dla mnie...Był po prostu przyjacielem. Tyle momentów w mej pamięci, które uprawniają mnie bym tak powiedział. Ale gdy go grzebią, myślę tylko o naszym ostatnim spotkaniu. Ostatniej grze. Jednej z tysiąca, a jednak innej. Pamiętam jego spojrzenie znad szachownicy, pamiętam kołyszące się drzewa w Central Parku. Partia, jedna z tysiąca, a jednak inna. Nie tylko dlatego, że ostatnia.

Pierwsza, w której z nim wygrałem. Pierwsza, a jak się właśnie okazuje, zarazem ostatnia...

Czy pozwolił mi wtedy wygrać? Nigdy się nie dowiem. Pozostanie to tajemnicą. Na tym polega piękno szachów. Na tym polega piękno życia...

Pierwsze garście ziemi lecą na trumnę, powietrze tnie czyjś głośny płacz. Potem łopaty grabarzy ładują już większe pociski czarnej gleby w dół. Nigdy się nie dowiem. Pozostanie to tajemnicą. Na tym polega piękno śmierci.







A ja? Nadal żyję. Tak, jestem teraz inny. Oczywiście, nic nie jest już takie samo jak kiedyś. Ktoś powiedział, że gdy zaglądasz w otchłań, ona zagląda w ciebie. Zajrzała i we mnie, a nawet we mnie pozostała. Właściwie byłem już trupem, właściwie prawie mnie pożarła. Jeśli wierzycie, w to co opowiadałem, pewnie i uwierzycie, że wydobył mnie z niej duch. Duch innego przyjaciela, przyjaciela z innego życia, z obcego kraju. Duch wojownika, który natchnął mnie na zawsze wolą walki. Uwierzcie, naprawdę tak było. A jeśli nie wierzycie, chuj wam w dupę. Otchłań nadal na mnie patrzy. Ale ja nauczyłem się żyć pod jej nienawistnym spojrzeniem, kłującym mnie z każdego rogu, z każdego cienia, z każdego snu. A przyjaciele nauczyli mnie patrzyć w tę otchłań nie opuszczając wzroku. Niektórzy z nich jeszcze żyją, inni odeszli. Odeszli, ale do końca pozostali sobą. Ja też taki pozostanę. Nadal lubię ten deszcz, nadal kocham to miasto. Nadal warto żyć, choćby dla tego dymiącego papierosa, który trzymam pomiędzy palcami...


Warto, bo gra jeszcze się nie skończyła. Mimo że Brandta już nie ma, pozostawił po sobie jeszcze parę dobrych figur. Garrett nie odchodzi tak łatwo od szachownicy. Znacie mnie przecież.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 28-03-2012 o 15:18.
arm1tage jest offline