Sztorm stał się piekłem, gdy do zimnego prysznica morskiej wody dołączyła żelazista krew. Kilka uderzeń serca wystarczyło, by Zeb poczuł się jak worek treningowy, a jego ciało wzbogaciło się o bogatą kolekcję odbarwień, które niedługo zaczną mienić się kolorami tęczy. Gorzej byłoby, gdyby nie był objuczony spadochronem, ekwipunkiem i bronią, które przyjęły część impetu. Pogratulował sobie nie skorzystania z pomysłu kilku z kolegów, by zakładać czapkę, a nie hełm.
Jego czaszka nie roztrzaskała się na grodzi, a kręgosłup nie został zgruchotany gwałtownym łupnięciem niewidzialnego baseballisty w piłkę, jaką był ich samolot. Ciało nie zostało rozszarpane na rozprutych blachach, a twarz nie zmieniła się w krwawą maskę pod wpływem niezliczonych drobnych przedmiotów z wizgiem tłuczących się po wnętrzu. Mógł mówić o szczęściu.
A szczęściem trzeba się dzielić, zanim zniknie.
Zeb chwycił jednego z kolegów spośród tych, którzy sami nie mogli opuścić samolotu – niektórzy z powodu złamań, inni z powodu szoku. Jego nowy podopieczny na pewno był oszołomiony i nie wiedział, co się dzieje, dlatego Zeb, ciągnąc go, krzyczał w jego ucho „ Rozkaz! Naprzód!” mając nadzieję, że zadziałają bezlitośnie trenowane odruchy. Trudno było określić jego stan zdrowia w chaosie i mroku. Podobnie, Zeb miałby trudności w powiedzeniu, co się stało z jego ciałem.
Wydostali się z wraku jako jedni z ostatnich. Na uginających się nogach przebyli kilka kroków chwiejnym biegiem i padli, nie mogąc utrzymać równowagi. Zeb zerwał się – krew tłukła w jego skroniach, huczała w uszach. Przystąpił do oględzin towarzysza broni, wyciągając zestaw pierwszej pomocy i mając gorącą nadzieję, że to faktycznie będzie pierwsza pomoc, a nie ostatnia posługa.
Sprawdzenie stanu swego ekwipunku i rozejrzenie się po okolicy zostawił na później, świadomie podejmując ryzyko. Dla leżącego przed nim marine sekundy były bardzo cenne. |