Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2012, 22:13   #516
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Luca Manoldi umarł. Tak jak się umiera na środku oceanu. Albo gdzieś pośród bezmiaru piasków pustyni. Zwyczajnie istniejesz, gonisz przez pół świata zatracony w gorączce własnych celów, obijasz się o rafy losu i… I nagle cię nie ma. Tak po prostu. Znikasz. Nie ma nic. Nawet ciała.
W ten właśnie sposób umarł dla świata Luca Mandoli. Gdzieś, pośród słonych piasków pustyni na końcu świata zniknął, i choć w wyniesionym na litościwych plecach pewnego twardziela z Nowego Yorku ciele ledwie tląca się iskierka życia nie zgasła zupełnie, to jednak historia Luci Mandoli dobiegła końca.
Skończyła się. Wszystko…



Sam chłopak, który niegdyś nosił to nazwisko przeżył. Choć zakrawało to na cud, sprawnie zaciśnięta opaska z poszarpanych szmat wystarczyła, by zatrzymać wyciekające życie. Potem już w konsekwencji kolejnego chyba cudu wylizał się z ran. Czy to dzięki nieznanym arkanom pradawnej sztuki medycznej pustynnych Beduinów, czy może organizm zdołał już wypracować skuteczne mechanizmy obronne, silne ciało młodego Włocha zdołało zwalczyć zakażenie ghoulim jadem i rany, chociaż paprały się długo, w końcu przyschły i się zabliźniły.
Gorzej było z nogą. Jak mawiają mądrzy ludzie zasada do trzech razy sztuka i tym razem dała dowód na swą słuszność. Noga była nie do uratowania. Zabrakło magicznych umiejętności Leonarda Lyncha. Zabrakło zwykłego uśmiechu losu. Ktoś powie, miał chłopak szczęście, bo choć wbrew temu, co sam będący w szoku widział i w co wierzył – eksplozja nie urwała stopy zupełnie, a jedynie porządnie ją poszarpała, to jednak sam poszkodowany widział sprawy w zupełnie odmiennym świetle.
Był kaleką! Niespełna osiemnastoletnim wrakiem. Bez zawodu, bez środków do życia i dachu nad głową. I kompletnie bez nadziei.

Wracał do Stanów. Wracali pozostali. Zabrali go ze sobą, bo cóż innego mieli zrobić? Zbyt wielu z nich pozostawili po drodze. Zabrali go więc. Potrzebnego jak piąte koło u wozu. Opryskliwego i pogrążonego w zgorzknieniu. Wciąż uparcie trzymającego się życia tylko przez jeden, jedyny imperatyw. Dostarczyć cało i bezpiecznie do domu ocalonego brata. Tylko na tym mu zależało. Tyle tylko pragnął osiągnąć. Cała reszta nie miała znaczenia. Cena jaką zapłacił za uratowanie brata była wysoka, w jakimś sensie nawet sprawiedliwa, jednak jakby Luca nie kalkulował, jakby nie próbował bilansować strat i zysków, to absolutnie nic nie rozświetlało mroku, kiedy spoglądał w swoją przyszłość. Pustka i beznadzieja. Tylko tyle widział dla siebie, więc na ile pozwalało kalectwo zajmował się bratem i… przestał patrzeć.



Dopiero Jason Brandt zaświecił płomień nadziei w życiu chłopaka. Z właściwym sobie uporem starego gliny oraz delikatnością drwala używając swoich byków dopadł go, osaczył opieką, potem złamał opór i wreszcie zmusił do współpracy. Stary, mądry Brandt…
Zajął się wszystkim.
Człowiek Brandta, typ o nalanej twarzy i karku, którego nie powstydziłby się nosorożec dostarczył Domenica wprost w ramiona rodziców. Radość była nie do opisania. Podobno….
Tak więc Domenico trafił do domu, a Luca do kliniki, gdzie wynajęci przez Brandta lekarze zajęli się tym, co zostało ze stopy Luci. Cudów dokonać nie potrafili, ale na nowo połamane i porwane kości i ścięgna poskładali z takim skutkiem, że stopa przynajmniej przestała sączyć cuchnącą ropą i puchnąć, a chłopak po długich miesiącach rehabilitacji zamienił kule na laskę.
Postęp.
Dla posiwiałego dwudziestolatka ogromny.

Żył. Funkcjonował. Pracował w Fundacji. Długi trzeba było płacić. Nawet komuś takiemu jak Brandt. Zwłaszcza komuś takiemu, jak Jason Brandt. Poszedł do wieczorówki. To był jeden z warunków pracodawcy. Jakiś czas potem samodzielnie prowadził jedną z placówek Fundacji – farmę w Puerto de Anarpa pod El Paso. Tamtejszy klimat służył nodze. Poza tym bał się wrócić do NY. Sprawa strzelaniny pod Cichą Cerkwią została zamieciona pod dywan i jak mówił Jason, ze strony policji nie miał się czego obawiać, jednak był jeszcze car i jego oprychy. W tych podłych czasach prohibicji bandziory wiedziały o wszystkim, o czym wiedziała policja, a on bał się, że swoją obecnością może zwrócić uwagę ruskiej mafii na rodzinę. Nie odwiedził ich więc ani razu. Nie dał nawet znaku życia. Dusza rwała się na strzępy, ale urodził się w Kalabrii. Wiedział więc, że istnieją ludzie, którzy zemstą karmią się równie skutecznie jak salami.
Walczyć? Kaleka o lasce? Nie, nie miał ani sił, ani środków. Ustąpił. Robił swoje. Najlepiej jak potrafił i na miarę swoich możliwości. Tak jak wtedy, kiedy po śmierci Brandta nie dopuścił do rozkradzenia funduszy Fundacji przez te dwie kanalie z zarządu. W zasadzie nie on, a Garrett. Z jego zlecenia, ale Garrett… Byli to winni staremu piernikowi…. Byli jak cholera – jak mawiał detektyw…. Ten jeden, jedyny raz nie szczędził na środkach i metodach.

Na pogrzebie się nie pokazał, bo wymagały tego sprawy w Atlantic City. Nie spotkał więc więcej nikogo z dawnych towarzyszy wyprawy do Persji. Zresztą nie szukał kontaktu. Blizny zarastały powoli, z wielkim trudem, a on nie chciał rozdrapywać starych ran.

Był już zupełnie innym człowiekiem.
 
Bogdan jest offline