Mogło być gorzej – biorąc pod uwagę umiejętności Monka, fatalne oświetlenie i ręce, pod wpływem adrenaliny drżące mu jak altymetr w korkociągu, opatrunek na ranie Viggona spowodowanej ostrym strzępem blachy prezentował się nieźle. Gorzej było z psychiką – Zeb prasnął kilka razy kolegę po twarzy, ale zamiast nakryć się nogami pod zadanym z byczą siłą ciosem Viggona i z ulgą usłyszeć wiązankę górniczych przekleństw z Appallachów, Collins ze smutkiem musiał ująć marine pod ramię i podprowadzić do formującej się kolumny. -Sir, szeregowi Collins i Viggon meldują się! Viggon ranny i w szoku, sir!
Ktoś przejął rannego, a Collins pobiegł, wykonać rozkaz dowódcy.
Patrol na szpicy trwał ledwie parę minut, lecz wystarczył, by Collins poczuł, jak opada z niego podniecenie, a wraz z nim chwilowa odporność na zmęczenie i obrażenia. Deszcz studził rozgrzane ciało i mile chłodził siniaki – przez pierwszą minutę, potem tylko denerwował, ograniczał i tak fatalną widoczność. Zeb wpijał wzrok w linię roślinności , szukając zdradzieckich ogników karabinowego ognia z zasadzki – gdzieś tu musiała się znajdować obsada działa przeciwlotniczego, które ich zdjęło. Tylko kto zadawałby sobie trud zakładania baterii przeciwlotniczej w takiej dziczy?
Okrzyk dowódcy i informacja o zaginięciu straży tylnej spowodowała dreszcz u Collinsa. Pomimo tylu lat służby, nadal bał się okrucieństwa Japończyków. Ten wydawałoby się schludny i grzeczny naród w jednej chwili, bez zrozumiałego dla białego człowieka powodu potrafił się zmienić w zwyrodnialca. Kiedyś, jako chłopiec na posyłki w rodzinnym miasteczku, bawił się z Napoleonem, mastiffem, wyprowadzanym na spacer z Biblioteki Uniwersytetu Miscatonic. Uwielbiał rzucać mu patyki i tarzać się z nim po trawie. Do czasu, gdy usłyszał, że kiedyś zagryzł człowieka – włamywacza, Wilbura Whateleya. Do Japończyków przed wojną miał takie samo podejście, jak do Napoleona – mieszankę serdeczności, szacunku i strachu. Dzięki temu trudno było uśpić jego czujność.
Podporządkował się nowemu rozkazowi ochrony tymczasowego obozu, zajmując pozycję po przeciwnej stronie do Jacky’ego i lustrując teren przed sobą i po bokach. W ręce trzymał nabitego i odbezpieczonego Colta. Zimno i wilgoć nie dawały dojścia zmęczeniu, ale stłuczenia miały czas, by dopomnieć się o uwagę. |