Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-04-2012, 17:00   #518
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Sen sie skończył.
Trwał wiele tygodni, pełen był bólu, krwi, potu, łez i ponadludzkiego wysiłku.
Był duszny. Był przerażający. Był smutny.
Był porażająco smutny i skończył, nie przynosząc ulgi.

Nie pamiętała momentu opuszczania świątyni. Czuła tylko zapach krwi. Wciąż i wciąz widziała głowę Teresy uderzającą o kamień świątynnej posadzki. Przez grubą zasłonę z łez nie widziała nic więcej.

W drodze do domu towarzyszyło jej uczucie dotkliwej samotności.
Okazało się ono być jej jedynym towarzyszem.


Nie chciał jej już.
Walter Chopp, ten sam, który całował ją namiętnie w Indiach; ten sam, który nieledwie kilka dni temu zaklinał ją, by nie zapomniała o nim, gdy skończy się to piekło; ten, który deklarował jej miłość i który od początku ich żałobnego przemarszu przez Azję wciąż szukał jej towarzystwa; ten człowiek, ku któremu skłoniła się w końcu... odrzucił ją.
Gdy szukała u niego wsparcia, z pustym wzrokiem naśladował wszystkie wcześniejsze gesty. Nie było w nich ciepła. Patrzył na nią, jak na obcą osobę. Zdawało jej się nawet przez chwilę, że gdzieś w jego spojrzeniu czai się głęboko ukryta pogarda. Jednak uczucie to było jedynie przelotnym cieniem, i gdy tylko mrugnęła, zniknęło. Jego miejsce zajęła pustka.
Wycofała się więc.
Miał prawo już jej nie chcieć. Była siostrobójczynią. Była przeklęta, i choć wszyscy towarzysze milczeli na ten temat, wiedziała, że myśleć muszą tak samo.
Przyglądała mu się z bezpiecznej odległości. Patrzyła na znajome gesty, które nagle zdawały sie tak odległe i obce, jakby w ciele Waltera zamieszkał ktoś inny.

Wspomnienia wracały jak dobrze wymierzone pociski, z hukiem wbijające się w ziemię u jej stóp i wzbijające fontanny bezlitośnie siekącego po twarzy piasku.
Wracał szalony bieg przez dżunglę, byle dalej od wraku pociągu. Płacz dziecka, strach i jego dłoń, bezpiecznie kołysząca jej rękę w czułym uścisku.
Wracał do niej ich pierwszy pocałunek. Indie, deszcz i stale rosnące poczucie zagrożenia. Walter władczym gestem zagarniający ją ku sobie.
Wracała noc w hotelu wśród piasku, spędzona wspólnie. Walter zwinięty w kłębek, z głową na jej kolanach. Jego zapach, jej strach i świadomość, że cokolwiek się stanie, będą mieli siebie.

Stała na burcie, połykając łzy.
To było tak cholernie dawno. Tak daleko. Choć jej serce nie od razu zareagowało na afekt Waltera, jego stała obecność z czasem stała się oczywista. Emily, choć bała się, potrzebowała tego. Potrzebowała Waltera Choppa.
Tylko, że to już nie miało znaczenia. Nie chciał jej. Widziała to w jego oczach. W gestach oszczędnych jak dziecko Szkota i Żydówki. Nie chciał jej. Nie chciał morderczyni. Nie chciał mieć do czynienia z potworem, którym się stała.

Wszystkie te myśli, które kiełkowały nieśmiało gdzieś z tyłu jej głowy - potencjalna wspólna przyszłość, którą mogliby ze sobą dzielić. Wspólne poranki i wieczory. Wiosny i jesienie. Gwiazdki i narodziny dzieci, które mogliby mieć.
To wszystko pochłonęły piaski Persji wraz z sercem Emily Vivarro.


*

W dostrzegalną już na horyzoncie sylwetkę Lady Liberty wpatrywała sie suchymi, zaczerwienionymi oczyma. Nie drgnęła nawet. Wracali do domu. Zwycięscy i pokonani zarazem. Nie wiozła ze sobą nic prócz bólu i smolistoczarnego smutku, który odciskał swe piętno na całym wychudzonym i spalonym słońcem ciele Emily Vivarro. Córki ś.p. dra Morgana Vivarro, siostry ś.p. Teresy Vivarro, przyjaciółki ś.p. dzikich ukraińskich bliżniaków Borii i Miszy oraz ś.p. cholernie dzielnej Amandy Gordon.
Wpatrywała się w brzeg ojczyzny i czuła, że towarzyszą jej duchy wszystkich jej bliskich. Ich zimny oddech podrywał drobne woski na jej karku.


Nowy York nie zmienił sie wiele.
Przywitał ją zgiełkiem i obojętnością ludzi, których pochłaniały bez reszty ich prywatne sprawy. Ileż by dała, by stać się znów jednym z nich. By nie wiedzieć tego wszystkiego, co teraz już wiedziała. By nie być strażnikiem gorzkiej i strasznej tajemnicy o żyjącej obok ludzi okrutnej rasie.
Poprosiła kierowcę, by prowadził powoli. Nie miała odkąd się spieszyć.

Domostwo rodziny Vivarro przywitało ją ciszą. Nieliczna pozostawiona na posterunku służba, widząc wyraz jej twarzy, nie śmiała się odezwać.
Zamknąwszy za sobą ciężkie dębowe drzwi, rudowłosa dziewczyna stanęła wśród ciemności. Otaczały ją duchy wszystkich, których zostawiła po drodze. Było cicho i pusto.
Kilka kroków wystarczyło i znalazła się w salonie, gdzie zaczął się obłęd. Książki ojca wciąż leżały na biurku, choć teraz schludnie ułożone. Usiadła ciężko w samotnym, stojącym w centralnym punkcie pokoju krześle. Niewidzącym spojrzeniem kontemplowała mroczną nicość przed sobą.
Została sama.
Nie było już nikogo, kto mógłby się o nią zatroszczyć.
Jej tropem podążała śmierć, Emily słyszała jej ciężkie kroki.
Czemu jej nie pomóc? Czemu nie przyspieszyć tego, co i tak nieuniknione?
Nagle poczuła prawdziwy ciężar broni, która towarzyszyła jej w upiornym przemarszu przez Azję. Uniosła błyszczącą lufę. Tam poniżej, w komorze oczekiwała jej ulga. Kres bólu i przekraczającego ludzkie możliwości wysiłku.
Tak prosto mogła osiągnąć spokój.


*


To nie był prawdziwy pogrzeb. Choć była to jedna z wielu ceremonii, w jakich miała w najbliższym czasie uczestniczyć, ta jedna była szczególna. Wśród licznych gości łatwo było niewprawnym nawet okiem wyłowić trzy przygarbione z rozpaczy sylwetki. Dwie bardzo podobnych do siebie kobiet i trzecią mężczyzny, który czujnym okiem kontrolował stan towarzyszek.
Nabożeństwo pożegnalne dr. Vivarro, jednej z jego córek i dwójki współpraconików ściągnęło tego dnia na cmentarz wiele słynnych nazwisk ze środowiska nie tylko naukowego. Choć ganiła się za to, Emily wciąż próbowała odnaleźć w tłumie znajomą twarz Waltera. Nie sądziła, by któremukolwiek z przyjaciół, za których wciąż ich uważała, chciało się przybyć dla niej z Bostonu. Serce jednak nie chciało porzucić głupiutkiej nadziei.


*


Choć było to bolesne, życie toczyło się dalej.
Upływający czas poprzecinany był rozmowami zamiejscowymi z Bostonem, w którym sąsiadka Waltera Choppa miała go na oku na prośbę pewnej kobiety z Nowego Jorku. Jej głos brzmiał w słuchawce młodo, a że stan, w którym jej najemca wrócił po dłuższej nieobecności niepokoił i ją samą - bez wahania zgodziła się zostać posłannikiem dalekiego anioła stróża.
Emily pracowała intensywnie i tylko to trzymało ją w pionie. Sypiała mało lub wcale. Pisanie kończyła późno w noc, najczęściej zasypiając z głową na ciężkim biurku ojca, a i wtedy zlana potem zrywała się z koszmaru.
Dzień mieszał się z nocą. Nie odróżniała pór roku. Symboliczny grób bliskich odwiedziała do drugi dzień, za każdym razem przynosząc świeże kwiaty. Czas z wolna zaczynał goić rany, choć wciąż nie umiała sobie wybaczyć. Wciąż zdarzały się chwile, gdy z przerażeniem oglądała się przez ramię.


Pewnego dnia zerwała się z łóżka na równe nogi, czując, że w pooranym bliznami sercu wykiełkowała decyzja. Poczucie winy przeistoczyło się w chęć zemsty. Emily Vivarro wyjęła z szuflady rewolwer i ważąc go w dłoni podniosła słuchawkę.
Najwyższy czas, by ktoś zapłacił za krzywdę jej i jej rodziny.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline