Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-04-2012, 20:35   #519
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VfVqOZQVcJQ[/MEDIA]


DWIGHT GARRETT

O tak. Dwight Garrett nie odchodzi tak łatwo. To kuty na cztery nogi cwaniak i wyga, mimo że straszny pijak.

Miał swój cel. Swoją małą, osobistą, prywatną wojnę, którą toczył z wyczuciem, starannie i w sposób przemyślany, sprytny, jak to on.

Miewał też sny.

Sny o Shardulu, który z niewiadomych względów wybrał go na swojego powiernika. Chociaż nie. Dwight Garrett znał powód. Karma.

Sny, w których hinduski mistyczny wojownik przekazywał mu swoje sekrety. Niczym szepty ducha wprost do duszy.

Niektórzy nazwaliby taki stan mistycznym zjednoczeniem. Co bardziej wierzący – opętaniem. Lekarze jednak mieli własną definicję tego, co działo się z Garrettem. Błędną definicję, zrodzoną przez zamknięte na mroczną prawdę umysły. Nazwaliby jego stan schizofrenią lub osobowością schizofreniczną.

Jednak Dwight znał prawdę.


* * *

Latem 1925 roku Garrett spotkał kogoś, kto odmienił jego życie. Ostatecznie.

Mężczyzna czekał na niego w miejscu, które często odwiedzał, a na jego widok szeroki, mimowolny uśmiech zagościł na twarzy detektywa.

- Witam, przyjacielu – powiedział Hindus z Zakonu w Kalkucie, ten sam, który nazywał go tak zawsze. – Ciężko było cię znaleźć.

- Ale udało się – stwierdził detektyw zapalając papierosa.

- Potrzebujemy go w Zakonie Świtu – powiedział Hindus bez owijania w bawełnę. – Padmaja Shanti powiedziała, że muszę cię odnaleźć. Że ... musisz ... powinieneś ... zająć jego miejsce. Zamieszkał w tobie. Jego dusza. Nie wrócił do koła reinkarnacji. Nie wrócił. A my czekamy. Czekamy, aż odzyskamy Shardula Vinoda, naszego Mahuna Tulavara.

Smutek w głosie „Przyjaciela” był wyraźny.

- Proszę cię, śri Garrett – powiedział Hidnus patrząc poważnie w oczy detektywa – Pojedź ze mną. Stań na miejscu, jakie czeka na ciebie w Zakonie. Wiemy, co robisz. Padmaja ... miewa wizje....Czasami Mahuna Tulavara .... widzi to co ty. Ja tego nie rozumiem. Jestem jedynie .. – przez chwilę szukał slowa - ... jedynie wojownikiem. Ale ty...

Nie dokończył myśli.

- Wróć ze mną do Kalakuty – dodał niemal błagalnym tonem.

Duch uśpiony w sercu Dwighta zawył z radości. Ale sam detektyw miał nieprzeniknioną twarz, kiedy udzielał odpowiedzi....



EMILY VIVARRO


Emily Vivarro przejęła majątek rodziny, bo jej matka nie przeżyła informacji z Indii o śmierci męża. Kiedy Emily wróciła do Stanów Zjednoczonych mogła jedynie pójść na grób i zapalić znicz, w ten sposób żegnając kobietę, która dała jej życie.

To, co zmuszona była zrobić w świątyni Baphometa, mimo oczywistości i konieczności, zżerało Emily od środka, jak rak duszy. Nocami śniła, jak naciska spust. Śniła, jak życie opuszcza Teresę. I paradoksalnie tęskniła za tymi snami. Karmiła się nimi, niczym onirycznym wyrzutem sumienia. Ale nie dlatego, że miała wyrzuty sumienia. Bo nie miała. Nie mogła zrobić niczego innego w tej sytuacji i mimo, że czuła cierpienie i żal za zabitą siostrzyczką, to koszmarne sny były jedyną chwilą, kiedy mogła raz jeszcze ujrzeć twarz Teresy, poczuć jej dłoń w swoich dłoniach.

Ghul odwiedził ją pewnej nocy. Kiedy spała. Kilka dni po tym, jak wykonała swój telefon. Nie zaatakował. Po prostu czekał, aż się obudzi. Samica. Jedna z bostońskiego gniazda.

Pozostawiła jej dziwny kamień, mówiąc, że prowadzi tam, gdzie Teresa żyje. Że to oferta Rash Lamara – ich króla. Że wystarczy, że Emily włoży ten kamień pod poduszkę przed snem a dane jej będzie spotkać się z siostrą.

Wyrzuciła go. Ów tajemniczy kamień. Ale kiedy następnego dnia obudziła się kamień znów leżał przy jej łóżku. W końcu złamała się zrobiła to ... Schowała go pod poduszką.

Wysłanniczka Rash Lamara nie kłamała. Teresa czekała na nią tam, w pięknym ogrodzie, w którym bawiły się za dziecka. Szczęśliwa i uśmiechnięta. Ubrana w czystą suknię w ulubionym kolorze. Rozmawiały niewiele. Bardziej ściskały się i płakały. Było wiele ciepłych słów o wybaczeniu i miłości. Wiele łez: smutku i szczęścia.

Od tej pory Emily każdej nocy wkładała kryształ pod poduszkę, by spotkać się z siostrą. W miejscu, w którym ghule czuły się lepiej, niż w świecie jawy. W czymś, co można było nazwać Krainami Snów. To był jej mały, osobisty kawałek raju. Raju, z którego coraz trudniej było jej wyjść.


* * *


- To bardzo ostry przypadek wykształconego autyzmu. Apatia połączona ze śpiączką czy nawet narkolepsją. Pacjentka musi pozostawać pod stałą obserwacją specjalistów, a najlepszym do tego miejscem wydaje się być jakiś dyskretny pensjonat z równie dyskretnym personelem.

- Skąd to się wzięło?

- Szanowny panie. Panna Vivarro straciła w krótkim okresie czasu wszystkich członków rodziny. Jej ojciec został zamordowany przez dzikusów w Bengalu, siostra zaginęła bez wieści, a matka zmarła ze zgryzoty. Odpowiedź na pana pytanie zdaje się być oczywista.

- Jak długo to może potrwać?

Doktor pogładził się po szpiczastej brodzie.

- Nie ma reguły. Każdy przypadek jest inny. Dni, tygodnie, miesiące, a nawet lata. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Możemy jedynie ją karmić i pielęgnować, by ciało nie zmarło z wycieńczenia.

- Mam nadzieję, że wyjdzie z tego szybko – spojrzenie rozmówcy spoczęło na śpiącej Emily Vivarro. – Uśmiecha się. Sądzi pan, że jest szczęśliwa.

- Jestem tego pewien – potwierdził lekarz, a jego dwukolorowe oczy nie pozostawiały cienia wątpliwości, że tak jest.

- Dziękuję bardzo.

- Szanowny pan jest najbliższym pod względem więzi pokrewieństwa człowiekiem. Czy raczy pan podpisać stosowne dokumenty o przewiezieniu panny Vivarro do naszej kliniki, a my zajmiemy się resztą prawnych formalności?

- Oczywiście. Gdzie ma pan te dokumenty, doktorze.

- Proszę do mojego gabinetu.


WALTER CHOPP



Walter wiedział już dawno, że coś się zmieniło. Że stał się dziwnie pusty, opanowany i zimny. Przyjmował wszystko na zimno. Kalkulował. Stał się ... księgowym, tylko zamiast kolumienek z cyframi liczył korzyści i straty.

Emocje? A kto potrzebował emocji? Tylko słabi się nimi kierowali. A on nie był słaby. Był silny.

Przestała go obchodzić Emily i reszta zbieraniny, z którą stawiał czoła Misterium. Ludzie ci byli dla niego obcy, a okazywanie emocji było słabością. Słabością, której nie zmierzał okazywać.

Wiedział, ze zmienił się po zetknięciu z Baphometem. Świat postrzegał inaczej. Lepiej. Klarowniej. Nie czuł potrzeby budowania więzi. Z kimkolwiek i czymkolwiek.


* * *


Mały farma Zaprzanskyego celebrowała uroczystość ofiarowania. Na pokarm wybrano bezdomnego poszukującego pracy, który miał szczęście zyskać wartość w swojej nędznej egzystencji. Jego śmierć stała się ofiarą a ciało pokarmem. Na wezwanie celebrujących rytuał kultystów przybyły ghule. Samice. Wyczuwały go i szeptały pomiędzy sobą wyrażając należny szacunek i zdziwienie, w momencie, kiedy ucztowały na zwłokach ofiary. Zjednoczenie poprzez krew i ciało.

Ich mistrz pojawił się niespodziewanie, wychodząc prosto z najbliższego cienia, jakby były tam drzwi prowadzące do innego wymiaru. Niepojęta dla ludzkich zmysłów i zdolności percepcji brama.

- Wiedziałem, ojcze – powiedział Rash Lamar wpatrując się w księgowego. – Wiedziałem, że część ciebie uciekła z grobowca.

- Zawiodłeś mnie – głos, który wydobył się z gardła Waltera Choppa na pewno nie był jego głosem. Miał niewiele wspólnego z ludzką mową.

- Zaskoczyli mnie, ojcze. Ale teraz mam przynajmniej narzędzie, które pozwoli nam rozmawiać. Kogoś, na kim wyryłeś swoją pieczęć tam, w swoim przeklętym więzieniu. Nigdy nie mieliśmy takiej szansy.

- Stwórz mi rękę – powiedział Baphomet ustami Waltera Choppa. – Ten kaleka budzi moją irytację.

- Oczywiście, ojcze – Rash Lamar spojrzał w stronę Waltera Choppa. – Zajmiemy się tym narzędziem najlepiej, jak tylko potrafimy.

Dał znak samicom, a ghule ruszyły w stronę księgowego. Szponiaste łapy zacisnęły się wokół ciała człowieka, uniosły ciężar w górę i poniosły w stronę rozgrzebanej mogiły. Po chwili ghule i Walter znikli w ciemnościach cmentarza.

- Zanieście go do mojego dworu w Krainach Snów – rzucił jeszcze arcy kutrub w stronę czarnej dziury w ziemi. - Mam z nim wiele do omówienia.


HERBERT HIDDINK


Odwiedził go któregoś piątkowego wieczoru. W pracy. Prawie przed zamknięciem biura.

Młody Domenico Manoldi.

Razem z wujem zwiedzał miasto i postanowił spotkać się z człowiekiem, dzięki któremu ocalał gdzieś, na zapomnianym kontynencie.

Wizyta była dość miła, ale niezręczna, bo o czym wiekowy wydawca mógł rozmawiać z tak małym chłopcem. Za oknem słońce zachodziło powoli na spoczynek, a Hiddink grzecznie wypytywał Domenico o pierdoły – o szkołę, rodzinę, brata. Młody Włoch odpowiadał grzecznie, z wystudiowaną dojrzałością. Uczył się dobrze, dzięki środkom Fundacji Brandta, rodzina też jakoś sobie radziła, a z Lucą niestety nie miał kontaktu od czasu, jak wrócili z Iranu.

Siedzieli przy szerokim stole, a chłopak wiercił się niespokojnie przez całą rozmowę.

Hiddink nie słyszał strzałów. Nikt ich nie słyszał.

Poczuł jedynie, jak kule wystrzelone z pistoletu pod stołem, dziurawią mu wnętrzności, wypełniają brzuch żywym ogniem.

Z jękiem zwalił się z krzesła na ziemię, plując krwią i czując, że brudzi sobie spodnie. Dłoń nie zdołała znaleźć rękojeści rewolweru, zawsze trzymanego w szufladzie biurka.

Domenico obszedł biurko, przyglądając się z nienawiścią ciężko rannemu, leżącemu na miękkim dywanie wydawcy.

- Za ... co .... – wychrypiał Herbert Hiddink leżąc w szybko rosnącej kałuży krwi.

- Wybacz ... przyjacielu – powiedział Domenico unosząc broń w górę. – To właśnie powiedziałeś mi na końcu, nim podziurawiliście mnie z Dwightem kulami.

Broń z tłumikiem uniosła się i dwie kolejne kule trafiły wydawcę w twarz.

- Nie martw się... przyjacielu ... – warknął młody Włoch chowając pistolet.

Wyszedł na zewnątrz, gdzie czekała sekretarka zastrzelonego wydawcy.

- Jak przebiegło spotkanie.

- Dobrze, madame – powiedział chłopiec, a potem spojrzał w stronę kobiety i zaczął recytować starożytne słowa.

Nie chciał jej zabijać. Urok wymazujący pamięć był bardziej na miejscu.

Kiedy po pół godzinie oszołomiona sekretarka znalazła trupa pracodawcy w biurze, podczas przesłuchania, niewiele była w stanie powiedzieć policji. A już na pewno nie pamiętała wizyty Domenico Manoldiego.



LUCA MANOLDI



Mógł uciekać od wielu spraw. Zaszyć się na końcu USA, w zapomnianym przez ludzi miejscu i udawać, że uda mu się zapomnieć.

Ale od koszmarów z przeszłości nie da się uciec. Wracały. Zazwyczaj podczas snów. Snów pełnych otwartych grobów i trupów jego przyjaciół. Klapiących szczękami, gnijących wyrzutów sumienia. Nie był im nic winny, ale w jakiś dziwny sposób czuł, że zawarł tajemniczy pakt z umarłymi.

Czasami budził się w środku nocy słysząc wycie kojotów. Zastanawiał się wtedy, czy to faktycznie kojoty, czy też istoty stokroć gorsze i plugawe. „El chupacabra” – jak mawiali Meksykanie. Opis tych nieznanych światu istot, jako żywo pasował do ghouli. Do polujących na zwierzęta samic.

Luca wiedział, że po tym, co widział, nie miał już miejsca na zwykłe życie. Jak bardzo by się nie oszukiwał, nie było ucieczki przed przeszłością.

List otrzymał w lipcu 1925 roku. Zaadresowany do niego. Nadany na wschodnim wybrzeżu, w Filadelfii.

W liście było wszystko. Opis całej wyprawy. Wszystko. A na końcu zdjęcie Domenico. Starszego o te kilka lat, lecz rozpoznawalnego. Wycięte z gazety. Z bostońskiej gazety.
W gazecie napisano o sukcesach jego brata, o stypendium, nazywano go „dzieckiem nad wyraz mądrym na swój wiek”, „geniuszem”, „młodym człowiekiem niezwykle wrażliwym na nauki społeczne”, „geniuszem kończącym studia przed czasem z wyróżnieniami”.

Cytat:
„Przed przeszłością nie da się uciec”
– dopisał drobnym charakterem pisma autor listu. –

Cytat:
„Ale można ją oszukać. Ciało jest jak naczynie, bracie. Naczynie, w które można przelać dowolną duszę. Twój młody braciszek, przykro mi, że tak to się musiało zakończyć, ale Garrett i Hiddink nie pozostawili mi wyboru. Chciałem żyć. To, ze byłem Cuna Sapita nie zmieniało faktu, że chciałem żyć. Domenico dał mi drugą szansę. Dziękuję ci za nią. Nie szukaj mnie i nie rozpaczaj. Twój brat będzie miał życie stokroć lepsze, niż te, które mógł zapewnić mu świat.

Twój przyjaciel Douglas Lynch”


KONIEC
 
Armiel jest offline