Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2012, 14:03   #3
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację

Magazyn z czerwonej cegły lata świetności miał już dawno za sobą. Pozbawiony właściciela popadał w ruinę. Kim on był? Tego już nikt nie pamiętał. Nazwisko nie zachowało się ani w dokumentach, ani na metalowej, odrapanej z farby tablicy, która niegdyś dumnie informowała przybyłych z czyją kompanią handlową mają do czynienia. Dzisiejszej nocy, wisząc na jednym tylko przerdzewiałym drucie, baner desperacko próbował uchronić się przed upadkiem. Ten był kwestią czasu. Wiatr wiejący z zatoki, niepomny ciągłego skrzypienia i łoskotu, rozchodzącego się po zapomnianych alejkach wraz z każdym kolejnym uderzeniem o ścianę, kołysał nim rytmicznie. Nie przestawał ani na chwilę.

- Możemy tak przez całą noc… - W ślad za znudzonym głosem pomknęła rozpędzona pięść. Zatrzymała się na twarzy skatowanego młodzieńca. Jego głowa odskoczyła do tyłu, zatoczyła koło i opadła bezwładnie na klatkę piersiową. Opór i wola walki już dawno zgasły w oczach związanego człowieka, pozostała jedynie bezsilność, ponure pogodzenie z losem. Przytłumiony blask żarówki, wiszącej nad krzesłem, do którego przywiązano ofiarę, ujawniał niepokojące szczegóły. Nienaturalnie powyginane palce u dłoni o połamanych kościach i stopy zanurzone z wiadrze wypełnionym cementem. Malcolm trzymał się cieni. Zadał już swoje pytania. Uzyskane odpowiedzi były niestety dalekie od satysfakcjonujących. Teraz ograniczał się do roli widza. Znów zaczęło go jednak ciągnąć na scenę, mocno jak diabli. Przyczyną była krew. Krew, od której kusząco odbijały się świetlne refleksy.

Wypływała ona z rozciętego łuku brwiowego, rozbitego nosa młodzieńca. Wsiąkając w blond włosy pozlepiała je w strąki i nadała im brunatną barwę. Malowała fantazyjne wzory na jego ubraniu. Jej zapach był wszędzie. Malcolm musiał zwiększyć dystans. Kły mimowolnie zaczęły wychylać mu się z dziąseł, a wszystkie zmysły mówiły już tylko o jednym. Ciepły, lepki dotyk, metaliczny smak, czerwień. Czerwień przesłaniająca świat. Tracił resztki świadomości. Nie mógł do tego dopuścić, cena była zbyt wysoka. Odwrócił się i z trudem nakłonił swoje ciało do posłuszeństwa, noga za nogą, w kierunku wyjścia, zanim krew całkowicie wypełni jego umysł.

- Nasz gość widać nie przywykł do drastycznych widoków. – Zza jego pleców rozległ się gromki, dudniący śmiech płynący z gardeł trzech zakapiorów pracujących dla Thobiasa Blackworma.
- Śmiejcie się, śmiejcie. – Malcolm wysyczał z trudem artykułując słowa. Naparł na drzwi, aby jak najszybciej znaleźć się na betonowym placu nabrzeża, pozwolić chłodnej, morskiej bryzie orzeźwić umysł, uspokoić instynkt. - Wraz z upływem lat coraz trudniej znaleźć dobry powód do śmiechu. – Dokończył pomimo, że już nikt go nie słyszał.

Zniekształcone światła miasta odbijały się w powierzchni zatoki. Woda niosła odgłosy nocnego życia. Zazwyczaj przeważał w nim szum samochodów, ostatnio co rusz przenikany krzykliwym, pulsującym wołaniem syren. Radiowozy, karetki, straż pożarna. Ktoś najwyraźniej chciał, aby w mieście zapanował chaos, a to bardzo niekorzystnie wpływało na interesy, nie tylko nieumarłych. To był właśnie powód wizyty Kainity w tym opuszczonym przez bogów miejscu. Dostał cynk, że Thobias, szef jednej z panujących w mieście grup przestępczych, złapał człowieka odpowiedzialnego za podpalenia. Malcolm nie mogąc przepuścić okazji do zdobycia informacji wprosił się na przesłuchanie. Problemem było, że albo złapali niewłaściwą osobę, albo chłopak faktycznie nic nie wiedział. Kartelowi to nie przeszkadzało i tak nakarmią nim ryby, dla samego przykładu, to pozwoli wyładować narastającą frustrację spowodowaną niemożnością dorwania drani odpowiedzialnych za śmierć kilku z nich. Odpowiedzialnych za rozdrażnienie policji, która przestała przymykać oczy, odpuszczać komukolwiek.

- Jeśli Sabat jest za to odpowiedzialny, lepiej zacznijcie się modlić. Nie przestaną dopóki nie dopną swego… – Malcolm był nadmiernie pobudzony, a przez to w podatny na emocje, zły. Ostatnio często łapał się na tym, że mówi sam do siebie. „Czyżby początki szaleństwa?”. Parsknął. Szybkim krokiem podszedł do samochodu, przekręcił klucz w zamku i szarpnął za klamkę. Rzucił płaszcz na tyle siedzenie, po czym usadowił się w fotelu. Dotyk chłodnej, skórzanej tapicerki działał kojąco. „Jedna z tych drobnych przyjemności, niewiele znaczących, ale mimo wszystko przyjemności”. Spojrzał raz jeszcze poza krawędzi doku, w morską toń. Ujrzał w niej tylko bezdenną otchłań. – …albo zginą, wszyscy, oni lub my, bez trupów się nie obejdzie. – Dokończył złowróżbnie. – Zwłaszcza, jeśli ona tam jest…

~*~

Uruchomił silnik i ruszył powoli z miejsca. Spory odcinek drogi pokonał nie włączając świateł, aż znalazł się w pobliżu głównej alei. Noc była pełna uroku, mimo to Ventrue wolał wypełnić czas przejazdu czymś bardziej pożytecznym, niż kontemplacja rozświetlonego blaskiem księżyca nieba. Sięgnął pod siedzenie, pod którym umieścił policyjną radiostację. Po omacku odszukał przycisk zasilania. Słuchując komunikatów dotarł wreszcie do Elizjum. Nie bywał tu często. Nie lubił tych wszystkich wymuszonych uprzejmości, wścibskich uszu Harpii, ryzyka spotkania z Ojcem. Nie widział go już od paru dobrych miesięcy i wcale za nim nie tęsknił. Uporządkował myśli naprowadzając je na właściwe tory, wszak ktoś z obecnych mógł próbować go czytać. Tego też nie lubił i nie zamierzał odsłaniać więcej niż należało. Pomimo tych wszystkich niedogodności zdecydował się na wizytę w lokalu de Fayet. Liczył, że dowie się czegoś na temat wydarzeń z ostatnich tygodni. Nie, że chciał się od razu rzucić w wir pomocy. Po prostu lubił wiedzieć co się wokół niego dzieje.

Malcolm przekroczył próg Wilczego Kła w momencie, kiedy Seneszal kończył swoją wypowiedź. „Czterech Kainitów. Informacje u Opiekuna.” Nie usłyszał początku, ale był niemal pewien o jakiej sprawie była mowa. „Zasięgnąć informacji u samego szefa, dlaczego by nie, skoro tak grzecznie zaprasza”. Już chciał się wycofać i ruszyć bezpośrednio do Księcia, gdy stwierdził, że został niefortunnie dostrzeżony. Opuszczenie lokalu bez, choćby najkrótszej wymiany grzeczności z gospodarzem byłoby sporym nietaktem. Nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć w głąb sali. Zbliżył się więc do stolika, przy którym znajdowali się Arianna, Seneszal i wampir, którego ledwo co znał. Usłyszał fragment ich rozmowy. Postanowił się wtrącić.

- Proponuję zacząć od rozwiązania problemu odpadów komunalnych wrzucanych do zatoki i potem bezwstydnie unoszących się na wodzie. – Wyłonił się zza pleców Francisa. Pełnym powagi, lekko zachrypniętym głosem nabijając się z jego gotowości do poświęceń. – Najlepiej własnoręcznie. – Odczekał, chcąc sprawdzić reakcję niedawno przybyłego do miasta Ventrue. W końcu klepnął go wesoło w ramię, dając do zrozumienia, że żartował. – Bez urazy. – Uniósł kącik ust. – Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. Jestem Malcolm Hayworth. – Uchylił kapelusza i skłonił lekko głowę. – Seneszalu, pani. Wszystkim nam zależy na utrzymaniu porządku w mieście. To w końcu nasz dom.
 
Cai jest offline