Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-04-2012, 18:23   #7
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
Malcolm odprowadził wzrokiem płynącą między stolikami, pełną gracji Arianne. Arienne wymieniającą wymowne spojrzenia z bywalcami Elizjum. Arienne o obliczu skrytym za jedną z tysiąca masek. Arienne o urodzie tak pięknej, jak zgniłe było jej wnętrze. Zmysłowe usta, wykrzywione w fałszywym uśmiechu, irytowały Haywortha. Z przyjemnością zmazał by go z twarzy de Fayet. Zastanawiał się tylko, jak mocny musiałby zadać wampirzycy ból, aby jej wytresowane do granic mięśnie mimiczne dały temu wyraz.

- Witaj, William’ie. – Odpowiedział na pozdrowienie. – A ja myślałem, że to mi grozi kara za łamanie Maskarady swoim staroświeckim strojem. – Poprawił ułożenie fedory. – Dobrze jednak, że się zjawiłeś.

Francis stał przy prawicy Kainity, szykowny, dumny i nadęty jak paw, zupełne przeciwieństwo Charliego. Malkavian przypominał zagubionego wróbla. Wrażenie pogłębiały rozbiegane oczy, zatrzymujące się wszędzie tam, gdzie nie groził im kontakt ze ślepiami otaczających go sępów. Ventrue niechcący zajrzał w szalone źrenice Świra, a wtedy jego umysł spowił dym. Dym papierosa, który znikąd pojawił się w przyozdobionej sygnetem dłoni. Rozejrzał się panicznie, ale wystrój już w niczym nie przypominał Wilczego Kła. Zgasłe kolory ograniczały spektrum do wszelkich odcieni czerni i bieli. Znajdował się w klubie sprzed wielu lat, z innego życia. Berliński Phantom. Szare obłoki uleciały ukazując rozmyte kontury. Ktoś go potrącił, ktoś śmiał się w oddali, ale to nie miało znaczenia. Widział tylko tren sukni, który ciągnął się za nią, gdy schodziła wolno po szerokich, marmurowych schodach. Jej jasne, kunsztownie upięte włosy, w takt stuknięć obcasów o kamień, falowały na tle portalu okalającego wyjściowe wrota. Rytmiczny akompaniament wprawiał serce Kainity w drżenie. Rodził strach, że widzi ją po raz ostatni. Za drzwiami czaiła się śmierć. Wyciągnął rękę ruszając biegiem wzdłuż balustrady, lecz sen rozwiał się nagle, a Malcolm, brutalnie przywrócony rzeczywistości, postąpił do przodu zahaczając o blat stołu, wytrącając z równowagi stojące na nim kieliszki. Drobinki krwawego potu zrosiły jego czoło, a on bledszy niż zwykle osunął się na krzesło.

- Przepraszam. – Powiedział starając się trzymać fason, ukryć, że dawno zakopane wspomnienia próbują wyrywać się ze swoich grobów. Na przyszłość zapamiętał sobie również, że lepiej unikać obecności tego, który podał im łopatę. Położył łokcie na stole i opierając podbródek o splecione palce spróbował skoncentrować uwagę na słowach Seneszala. Każde z nich budziło w nim jednak coraz większe zdumienie, nie dając najmniejszej pewności, czy aby na pewno do końca się obudził. „Zaraz, zaraz. O co tu chodzi, przecież my nie uznajemy takiego tworu jak linia dynastyczna. Rządzi najsilniejszy, tak było od zawsze.” Myśli kołatały mu się w głowie.

- Nie rozumiem. – Zaczął niepewnie, gdy spoczęło na nim spojrzenie Krovickiego - Przecież, to tobie, jako Seneszalowi, należy się pozycja Księcia, gdyby Rafael abdykował lub, co gorsza, coś mu się przytrafiło. – Zdziwienie wykrzywiło usta Malcolma w kształt odwróconej podkowy. - Dlaczego miałbyś uznawać pierwszeństwo potomka Rafaela? Co tu się dzieje Adrianie? Planujesz opuścić miasto?

Szeregi wariantów maszerowały przez głowę Spokrewnionego. Był przekonany, że w San Francisco wybuchnie wojna, jeśli potomek de Viriona spróbuje sięgnąć po władzę. Joan nigdy nie uzna jego zwierzchnictwa, podobnie jak reszta Starszych. Kto wie co zrobi Tatiana. Ambitne suki, a on miał niby stać na ich drodze, zasłaniając Jasona własną piersią. Może i dzieciak miał silną krew, ale za to za grosz predyspozycji i poważania w Rodzinie. Więc, jeśli Seneszal mówił o przyszłości, chciał wierzyć, że miał na myśli bardzo odległą przyszłość. Póki co, to Rafael był Księciem i ze strony Starszych nie powinno grozić młodemu żadne niebezpieczeństwo. Nie wliczając w to Ojca Haywortha. Ten mógł posunąć się bardzo daleko, być może nawet do zabicia dzieciaka, jeśli tym sposobem udałoby mu się pogrążyć własnego syna. Pod warunkiem, że zrobiłby to, nie zostawiając żadnych śladów. Malcolm był gotowy podjąć rękawicę, tym bardziej, że propozycja zamieszkania w dobrze chronionej rezydencji, w czasach, gdy w mieście panoszył się Sabat, była czymś godnym rozważenia.

- Zaiste, to zadanie na nasze możliwości. – Rzucił zdaniem nie będącym, ani zgodą, ani odmową. – Mogę znaleźć i wyposażyć najlepszych ochroniarzy, jakich nosi ta ziemia. Lojalnych, wyszkolonych, gotowych oddać życie za Jasona. - „Cóż za marnotrawstwo”. Dodał w duchu. - Chociażby, nie szukając daleko, pośród porzuconych i zapomnianych przez Stany weteranów wojennych, byłych pracowników Secret Service, innych agentur. Nie miałeś chyba na myśli, Seneszalu, że osobiście będę się uganiał za dzieciakiem, prawda? – Wyraził coś na kształt oburzenia tak absurdalnym pomysłem. - Na pewno nie, my przecież nie działamy w ten sposób. Głowę zaprząta mi wiele innych spraw. Doglądanie interesów, pilnowanie podwładnych, to wymaga bieżącej uwagi. Inaczej można wypaść z rynku. No, chyba że sytuacja jest, aż tak poważna, że nawet lojalność ghula jest niewystarczająca i wymaga to osobistego zaangażowania. – Był to jedynie wstęp do próby wyciągnięcia od Adriana dodatkowych informacji. Hayworth nie lubił przyjmować zleceń zupełnie w ciemno. - Więc jeśli mamy stanąć w obliczu tak wielkich zagrożeń - Położył nacisk na ostatnie słowa. - Chciałbym wiedzieć, jaki mają one charakter? – Zmierzył swojego rozmówcę znad opuszczonych na czubek nosa okularów.

A niech was. – W końcu nie wytrzymał. - Jak możecie pić to wino. Ilekroć próbowałem starych, sprawdzonych trunków, wszystko zawracało w połowie drogi. Krew, tylko krew się liczy. – Wygłosił z pochmurną miną mrocznego wieszcza. – Skosztowałbym tutejszej, elizejskiej, ale wyrobiłem sobie nawyk korzystania jedynie z własnych zasobów. – Spojrzał ukradkiem na Ariannę. Znając nieżycie, dystans w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał jej w przysłuchiwaniu się rozmowie. – Więzy Krwi mój Świrze, nie chcesz chyba spędzić wieczności pod czyimś pantoflem, nawet jeśli byłby on równie ładny i gustownie dobrany do kreacji, jak u naszej gospodyni. - Pozwolił sobie na przytyk. Podniosła atmosfera Elizjum tego wymagała.
 
Cai jest offline