Trójka Jedi wyruszyła o świcie z nadzieją, że dotrą do celu zanim się ściemni. Po zmierzchu odnalezienie drogi w dziczy byłoby ogromną trudnością, o czym
Ziew przekonał się na własnej skórze podczas swojej wyprawy, jeszcze zanim jego mistrz ich opuścił i to wszystko się zaczęło.
Droga nie była łatwa. Dziki od tysiącleci las dawno poukrywał wydeptane niegdyś drogi i dziś nie został po nich nawet najmniejszy ślad. Teren był nierówny, raz się wznosił, innym razem gwałtownie opadał. Korzenie drzew i liczne głazy tylko utrudniały przemieszczanie się. Cały czas trzeba było uważać, gdzie się stawia stopę, żeby się nie potknąć lub nie poślizgnąć. A do tego były jeszcze dzikie bestie.
Około południa grupa trafiła na spore stado Horranthów, które podczas wędrówki o mało nie staranowało
Tamira. Ten uskoczył na drzewo w ostatniej chwili. Na szczęście zwierzęta nie okazały wielkiego zainteresowanie Zabrakiem i poszły spokojnie dalej, chyba nawet nie dostrzegając
Ziewa i Alerqa.
Innym razem Jedi trafili na olbrzymie siedlisko Wingmawów, w którym znaleźli setki jaj. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie było dorosłych osobników. Na wszelki wypadek postanowili jednak ominąć gniazdo z daleka, co kosztowało ich jakąś godzinę drogi.
Teoretycznie grupą przewodził
Tamir jako, że był jedynym w niej rycerzem. W praktyce jednak polegać musieli głównie na
Ziewie, który poznał trochę te lasy kilka tygodni temu i teraz służył im za przewodnika. Choć jego wiedza bardziej opierała się na odpowiednim zachowaniu w dziczy niż znaniu konkretnej drogi do celu. Dlatego też parę razy, choć sami nie zdawali sobie z tego sprawy, przegapili łatwe skróty i musieli iść dookoła.
Późnym popołudniem trafili na niewielką polankę.
Ziew oceniał, że zostało im jeszcze kilka godzin drogi. Oceniał to na podstawie przebytego dystansu. Jedi postanowili chwilę odsapnąć i coś przegryźć, dlatego rozsiedli się wygodnie pod ogromnym drzewem. W jego cieniu i z delikatnym wiatrem muskającym ich twarze mieli nadzieję nabrać nowych sił. Nie było im to jednak dane.
Nagle na polanę, spomiędzy drzew wyszedł ogromny, dwunożny, przygarbiony, zielony stwór z obślinionym i dziwnie spłaszczonym pyskiem. Każdy z nich dobrze znał ten gatunek. To był Rancor. Ale co on tutaj robił? Przecież Rancory nie żyją na Tython. Bestia spojrzała na odpoczywających i, nie przejmując się tym, że nie powinno jej tu być, ruszyła do ataku.
* * * * *
W posiadłości przywództwo przejął Ijan. To on wyznaczał dyżury w kuchni czy przy sprzątaniu, ale przede wszystkim sprawdzał system alarmowy, wciąż zresztą szukając w nim dziur i na ile pozwalał techniczny talent Terr-Nyla, starał się go ulepszyć. Próbował także wyciągnąć coś z Shaluliry, lecz wciąż bez rezultatu.
Era tymczasem, zwolniona z innych obowiązków, czuwała nad zdrowiem mistrza Salditha, który został już jedynym pacjentem ambulatorium. Rana Ithorianina dawno się zagoiła, nie odniósł też żadnych ran wewnętrznych, a jednak wciąż się nie budził.
Potem dziewczynę do biblioteki wyciągnęła Antis z nadzieją natrafienia ponownie na jakiś trop. Znalazły tam potężny zbiór holokronów autorstwa różnych Karnishów, opowiadających o dziejach rodu, Zakonu czy Republiki. Szczególnie jeden zainteresował
Erę. Był autorstwa Irtona Karnisha!