Pogoda była ładna, podróżowali jeepem przez pustkowia. On i dwóch kompanów w samochodzie, a czwarty z nich obok na swoim motocyklu, koło którego z kolei podążała hiena. Poznali się jakiś czas temu i od tamtej pory razem przemierzają śmierdzące zakątki tego zniszczonego świata. W oddali widać było góry skaliste, jednak teren tutaj był raczej równinny. John Sinclair był szczupłym, czarnoskórym mężczyzną o krótkich włosach, ubrany w stare dżinsy i czarną, skórzaną kurtkę. Siedział na tylnej kanapie obok wszystkich rupieci podróżujących. Trochę żałował, że nie jechali autostradą, z chęcią posłałby kilku gangerów na tamten świat. Ale to mogłoby być zbyt niebezpieczne.
John dopiero teraz zauważył na swojej dłoni ślady krwi i używając palca i śliny zaczął czyszczenie. Po chwili przypomniał sobie skąd pochodzą. Jakieś dwa dni temu kiedy był w obskurnej knajpie jeden z gości zbyt intensywnie kosztował alkoholu. Siedział z młodą dziewczyną, ciągle coś na nią krzyczał i wymachiwał łapami, jednak ona cierpliwie to znosiła bez słowa była bardzo spokojna. Chyba to go jeszcze bardziej rozjuszyło, bo nie wytrzymał, wstał i zdzielił ją z całej siły w twarz rycząc przeraźliwie. To była przesada. John spokojnie wstał od stołu i podszedł do nadpobudliwego jegomościa. Ten nachylony nad przerażoną dziewczyną nawet nie zauważył zbliżającego się sędziego, chyba szykował się do następnego uderzenia. Złapany za ramię odwrócił się błyskawicznie i z agresją odmachnął ręką, lecz niecelnie. Lewy prosty Johna rozbił nos agresora i odsunął go na kilka kroków. Zakrwawiony facet ruszył wściekle wymachując rękoma, jednak seria lewy-prawy znów wylądowała na jego twarzy. Ten ostatni, mocny cios pozbawił go świadomości. Wszyscy obecni w pomieszczeniu przypatrywali się uważnie całej sytuacji, jednak nikt nie odważył się nic wtrącić. Dziewczyna zerwała się na równe nogi i uciekła, natomiast John spokojnie opuścił lokal. „Dobrze mu tak, skurwielowi” pomyślał i uśmiechnął się pod nosem. Postanowił, że jednak nie będzie za wszelką cenę próbował usunąć plamek z dłoni, bo kiedy patrzy na nie, poprawia mu się humor.
W radiu tym razem zamiast pasjonujących opowieści o uprawianiu ogródka, usłyszeli dość istotną rzecz; mianowicie, że zabawki molocha już goszczą w Cheyenne, dokąd właśnie zmierzali. - Zabawki molocha już pojawiają się w tej mieścinie! Słyszeliście? Moloch już jest w Cheyenne. Czekają nas kłopoty, ani chybi. - odezwał się Rudolf.
Muzyka rozbrzmiewała w samochodzie i można być pewnym, że wszyscy myśleli o tym samym – o Molochu. |