Droga przed nami. Droga za nami. Pustkowie z lewej. Pustkowie z prawej. Cóż za głupia monotonia. Radio nie poprawiało humoru Francisowi. Emocje związane z faktem, że zbliżają się do Molocha osłabły. I wróciła nuda.
Pan Jones nie wiedział ile czasu minęło. Kwadrans? Godzina? A może tylko kilkanaście sekund? Nieważne. Ważne było to, co zauważył. Jakiegoś człowieka. Z odległości około 200 metrów. John chwycił w dłonie lornetkę, by dokładniej obejrzeć wędrowca. Ale czy miało to sens? Kilka sekund później już cała czwórka w miarę dokładnie go widziała. Jasna czapka z kawałkiem jasnego materiału zakrywającego kark, beżowa kurtka oraz workowate spodnie. Przewieszony na ramieniu, na plecach karabin, okulary przeciwsłoneczne i brązowa torba. Na jego widok, hiena Ma'o'nehe'a odbiegła w lewą stronę. Tak, hiena. Francis tak naprawdę nie wiedział za bardzo co to za zwierzę. Nigdy takiego nie widział. A gdyby wiedział, zapewne za nic nie zgodziłby się spać, z nią w pobliżu. I słowa Indianina, jakoby padlinożerca był przyjacielem, na pewno by nie pomogły.
Kierowca, Rudolf, nie pytając innych o zdanie, stanął na poboczu, odzywając się do nieznajomego:
- Hej tam, witaj! Podejdź jeśli możesz. Co słychać dobry człowieku? - Jego prawa dłoń trzymała już za broń. Pan Jones siedział spokojnie opierając się prawą ręką o otwarte okno. Paranoik, pomyślał. Gdyby żył na pustkowiach dłużej, zapewne zadziałałby podobnie. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Za dużo życia w Vegas, za mało tutaj... |