Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-05-2012, 09:56   #9
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
~*~ Seneszal ~*~

Panowie, panowie. Nie zamierzam opuszczać miasta, ani zajmować miejsca Księcia. – Upił łyk wina, patrząc na rozmówców. – Proponowałbym, skoro mamy przejść do konkretów, zmienić miejsce pobytu. Jak wiecie, nie każdy tutaj akceptuje stanowisko Księcia Raphaela, zatem nie jeden, mógłby wykorzystać to, co zamierzam wam powiedzieć.

Seneszal wstał i przywołał harpię. Zapłacił za trunek i skierował się w stronę wyjścia.

Musicie pamiętać... – Zaczął pokazując palcem na każdego z nich. – Zadanie, które was czeka, jest rangi wagi państwowej, dosłownie. – Rozszerzył oczy, a błysk, jaki się w nich pojawił sugerował, że chyba wkopali się w coś ciekawego, ale i niebezpiecznego. – Jeśli zawalicie to zadanie to nie dość, że ostatnie co zobaczycie, to słońce na pustyni, to jeszcze uprzednio Książe Was potraktuje takimi torturami, że... – Jego uśmiech mówił sam za siebie, przyciągał wzrok, toteż kilku gapiów, przyglądało się mu z zainteresowaniem.

~*~ Francis Italius ~*~

Francis uniósł brwi, kiedy usłyszał groźbę z ust ich pracodawcy i skrzyżował ręce na piersiach. Czuł na sobie wzrok Jean'a, siedzącego nadal w aucie kilkanaście kroków z tyłu. Jego myśli pobiegły do owej jednej nocy w Montrealu, w '88. Opuszczali miasto w pośpiechu, zostawiając większość swego dobytku za sobą. Kainita nie miał wątpliwości, że gdyby został w mieście do świtu, skończyłby z drewnianym kołkiem w sercu. Nie ma potrzeby mówić, iż takowy scenariusz nie przypadł mu do gustu. Wiedział lepiej, że Księciu nie należało podpadać. Praca, której tak chętnie się teraz podjął, niosła ze sobą takowe ryzyko. Mógł odmówić. Wystarczyłoby kilka prostych słów, obrót na pięcie i kilkanaście kroków. Znalazłby się z powrotem w aucie, a później w swym apartamencie. Postanowił jednak zostać. Czy będzie to decyzja, której będzie żałować? Kto wie. Czas pokaże.

Z całym szacunkiem, drogi Seneszalu... – Odezwał się powoli, ostrożnie dobierając słowa. – ...aczkolwiek ochronę czyjegokolwiek potomstwa, nawet naszego drogiego Księcia, ciężko nazwać sprawą wagi państwowej. Chłopak jest Mu bez wątpienia niezwykle bliski sercu, lecz miasto bez niego przeżyje. Państwo tym bardziej. – Oczy Francisa spotkały się z oczami Seneszala. – Zarówno Ty, jak i Książę oczekujecie od nas pomocy. Oferując co w zamian? Groźby i pracę, która ma drugie dno. Mamy narażać się, nie wiedząc nawet z czym przyjdzie nam się zmierzyć? Osobiście oczekiwałbym chwili szczerości. Czego, tak naprawdę, Książę od nas oczekuje? Gdyby chciał ochrony swego potomka, wynająłby najlepszych ochroniarzy w kraju. Ma niezbędne do tego środki. Co więc skłoniło go do poszukiwania pomocy od czterech Kainitów, których ledwo zna? Czyżby stracił zaufanie do swych przyjaciół, niewątpliwie mu oddanych?

Kiedy Francis zadawał ostatnie pytanie, w jego głos wkradła się lekka nutka jadu, a i w oczach zatańczyła iskierka drwiny. Uśmiechnął się, oczekując na odpowiedź.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Malcolm na dźwięk słowa tortury odchylił się i zatrząsł ze śmiechu.

A ja miałem was za swoich przyjaciół. – Powiedział z przesadnie udawanym wyrzutem. – Znamy się od dobrych dwudziestu lat, a wy mnie na męki chcecie? – Zdjął okulary, pogrążając się w nieskrępowanej wesołości. Odszukał chusteczkę zagubioną w odmętach kieszeni marynarki. Przetarł załzawione oczy. – Może chociaż wieczne wygnanie? Nie?

Spojrzał na pozostałych członków Rodziny. Francis był wyraźnie dotknięty. Zresztą, po takiej zachęcie on sam rozważał, czy nie wyciągnąć jak najwięcej informacji, tylko po to , aby zanieść je do małej, miejskiej, opozycyjnej loży.

Wybaczmy naszemu hierarchowi, ostatni kurs zarządzania musiał odbyć w średniowieczu. – Wstał, gwałtownie odsuwając krzesło. Momentalnie spoważniał. – Ventrue nie wiedzą co to porażka i tylko dlatego nie wezmę tych gróźb za obrazę. – Wycedził przez zaciśnięte zęby. Odszedł kilka kroków od stołu. – Prowadź Seneszalu. – Jego ton złagodniał. – Porozmawiajmy na poważnie w miejscu uboższym w liczbę ciekawskich uszu.

Nie pytał już, dlaczego Krovicki okupuje urząd Seneszala, nie mając zamiaru zająć pozycji Księcia, nawet, gdy nadejdzie jego czas. „Zwykły figurant? Być może, marionetki też chodzą po ziemi, a raczej unoszą się nad nią, wisząc na długich, cienkich sznurkach”. Wyjaśnił to sobie w najprostszy z możliwych sposobów.

~*~ Seneszal ~*~

Obrażanie Księcia w Elizjum to był naprawdę kiepski pomysł. Seneszal wycofał się do tyłu.

Jeśli obrażacie Księcia, to liczcie się z konsekwencjami. – Pstryknął palcami, a z samochodu wysiadło czterech rosłych wampirów. – Drodzy panowie, nie będę tolerować takiego zachowania. – Pokazał na swoją szramę po prawej stronie twarzy. – Książę Raphael nie na darmo jest tym, kim jest. – Jego ton nagle stał się oschły i chłodny. – Zapraszam panów na małą wycieczkę.

Rosłe wampiry stanęły tak, że mężczyźni nie mieli jak uciec, jeśli by próbowali.

Mam nadzieję, że dzisiejsza lekcja, będzie dla was nauczką. – Wodził wzrokiem po rozmówcach, a następnie po okolicy. – Nie próbujcie sztuczek. – Wredny, bardzo wredny uśmiech, a przy tym pokazał kły. – Wiecie, Obserwatorzy śledzą każdy wasz ruch. Właśnie dostaliście pierwsze ostrzeżenie. Włazić do samochodu, psy i to raz, chyba, że mam wam pomóc wsadzić dupska do środka. – Wampiry ochroniarze od razu złapali rozmówców Seneszala za chabety i wepchali siłą do samochodu, a kiedy Adrian się znalazł w środku, wóz odjechał.

Mam nadzieję, że spodoba się wam wycieczka i zabawy, jakie dla Was przygotowałem, wprawdzie na szybkiego, ale cóż. – Wodził wzrokiem po mężczyznach. – Może by tak odciąć wam języki, żebyś za bardzo nimi nie mielili, jak młynkiem do kawy? – Pokiwał głową na nie. – Nie... lepiej poodcinać powoli każdemu członki, zamknąć z dala od żarcia i patrzeć jak się nawzajem próbujecie zdemonizować żeby przetrwać? – Pokiwał znowu głową. – Lepsze będzie jedno i drugie i jeszcze poprzebijać was kołkami, zostawić tak na kilka dni. Może to, nauczy was szacunku. – Zmrużył oczy i zawołał do kierowcy. – Daj znać, niech sprowadzą Egzekutora, zobaczymy, jaką karę im wymierzy za obrażanie naszego Księcia. Szkoda będzie odcinać wam łby. – Ujął Francisa za podbródek, w dość mocnym uścisku. – Ventrue, powinni chyba znać się na etykiecie i wiedzieć, kiedy zamknąć mordę, jak widać, ciebie tego nie nauczono. – Puścił młodego kłarza.

Wyjechali poza teren miasta i wjechali do jakiś, osłoniętych murem ruin. Zatrzymali się przed bramą, która otworzyła się. Przejechali przez nią, a tuż za nią kolejny, wysoki mur, ale z drutem kolczastym na szczycie. Wszędzie stały uzbrojone wampiry. Seneszal pstryknął palcami i mężczyźni zostali wyrzuceni z auta i przejęci przez uzbrojonych, po czym wepchani na drugą stronę drugiego muru, przez wielką bramę, która, jak tylko Dzieci Nocy się za nią znalazły, od razu została zamknięta. Na górze muru było miejsce do patrolowania terenu. Seneszal wszedł na mur i pomachał mężczyznom.

Panowie, mam nadzieję, że to nauczy was pokory i szacunku! – Były to typowe ruiny, ale wszędzie było pełno ludzkich kości i strasznie śmierdziało zgnilizną. – Zobaczymy, jak współpracujecie. Musicie przetrwać tutaj cały tydzień. – Pokazał palcem na żołnierzy. – Będą was obserwować, więc żadnych sztuczek. Raz, co drugi dzień dostaniecie dwie żywe osoby. Nie martwcie się, jest tu pełno zwierząt, jak choćby szczury. – Bezczelny śmiech. – Przyjadę za tydzień. Sprzęt? Nie, nie dostaniecie. Życzę miłej zabawy! – Oddalił się z murów. Wsiadając do samochodu kiwnął głową do pracujących tu wampirów. – Utrudnijcie im przeżycie, jak najdłużej się da i jak najbezczelniej. – Wsiadł do auta.

Szefie, powiedziałeś im o Ambresie?

Seneszal przystawił rękę do ust. – Ups... zapomniałem... ale cóż.. zabić go nie zabiją, bo nie mają z nim szans... poza tym, Książe nie pozwoli, w końcu to jego żywe trofeum. Jedź już. Egzekutor czeka, poza tym musimy do niego jechać, wiesz, że on także czasem lubi popatrzeć na takie głupiutkie dzieciątka.

Szofer kiwnął głowa i tyle było ich widać. Ruiny, jak już mężczyźni zauważyli, były jakimś przygotowanym terenem, wystylizowanym na ruiny. Ktoś musiał się bardzo postarać, aby taki kawał dobrej roboty zrobić. Nigdzie wprawdzie nie było widać miejsc, w których mogliby się skryć przed promieniami słońca, ale cały teren przypominał spore miasto, a oni byli na jego jednym z nich. Szczury w istocie popieprzały po ulicach, a widząc stojących po prostu uciekały. Czasem jakieś ptaki przyleciały, ale głównie kruki, po to żeby zjeść resztki rozszarpanych ciał. Do świtu, zostało ledwo pięć godzin, więc wampiry, póki co mają czas, aby obmyślić jak przetrwać i mają dwie możliwości zacząć współpracować albo radzić sobie w pojedynkę. Co wybiorą mielące językiem Dzieci Nocy?

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Doprawdy, niezwykły to sposób na szukanie sprzymierzeńców. – Malcolm wzruszył ramionami. – A nauczka ma stłumić w nas chęci poszukiwania odpowiedzi na ważne pytania? – Pokiwał z niedowierzaniem głową. – Adrianie, miałem cię za osobę rozsądną, potrafiącą zjednać sobie Kainitów samym autorytetem, nie poprzez terror, nie w taki sposób! – Prychnął z pogardą. Wygładził klapy, poprawił ułożenie marynarki i stał z podniesionym czołem, gdy otaczali go ludzie Księcia. – Możecie być następni! – Skierował rękę w stronę wampirów z Elizjum. – To miasto zasługuje na swój los. – Tej nocy de Virion zyskał kolejnego śmiertelnego wroga. „Jeśli tylko wyjdę z tego cało… jeśli wyjdę z tego cało, poświęcę całe wieki, aby dokonać zemsty. Niech najgłębsze z piekieł będą mi świadkiem!”. Ventrue złożył ponurą przysięgę.

Droga mijała szybko. Seneszal głosił monolog o miałkiej treści naiwnie przekonany, że ktoś go słucha. Co dziwne, nawet nie pokuszono się o zasłonięcie oczu pojmanym Kainitom. Hayworth oddał się więc w najlepsze obserwacji widoków zza okna. Patrząc na drogowskazy, wskaźnik prędkości i tarczę zegarka odmierzał przebyty dystans. Z kierunkiem nie miał problemu, w końcu jechali po oznaczonych drogach, a te miały już dawno ustalony przebieg. Mapę San Francisco, z najdrobniejszymi szczegółami, wyrył sobie w pamięci, gdy tylko wprowadził się do miasta. Teraz, odtwarzając w głowie zapamiętane plany, nanosił na nie swoją obecną lokalizację.

Gdy tylko dotarli na miejsce zarejestrował szczegóły, które wydały mu się istotne. Wysokość muru, liczbę, uzbrojenie i rozkład strażników. Miejsca, w których musieli spędzać dnie i gdzie przechowywali krew. Tak duża liczba ssaków wymagała sporego zaopatrzenia. Szukał wśród nich znajomych twarzy. Wiedział, że wampiry nie są bezwolnymi kukłami, i że są dużo lepsze sposoby na spędzanie nieżycia, niż pilnowanie pustych ruin na rozkaz Księcia z rodu Świrów, który jeszcze, jakimś cudem, utrzymywał się przy władzy. To mogło mu pomóc.

Hej! Krovicki! – Krzyknął do stojącego na murze Seneszala, pozwalając sobie na mały, przyjemny odwet. – Skąd masz tak wyszukane nazwisko?! W śmiertelnym życiu byłeś pastuchem? – Wyciągnął przed siebie rękę i wyprostował środkowy palec, wykrzywiając usta w złośliwym grymasie.

~*~ Francis Italius ~*~

Jeśli obrażacie Księcia, to liczcie się z konsekwencjami.
Francis uniósł brwi w wyrazie zdziwienia i otworzył usta, by odpowiedzieć Seneszalowi, który jak na razie był jedynym osobnikiem w tej rozmowie obrażonym. Włoch jednak zamilkł na widok rosłych wampirów, którzy wysiedli z jednego z nielicznych w okolicy aut. Co tu się dzieje? Rozejrzał się wokół, szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki. Nadaremno. Nawet jeśli udałoby mu się przemknąć pomiędzy osiłkami, musiałby wyminąć Seneszala, co samo w sobie było zaproszeniem do kołka w sercu. Zamiast tego, Francis zwyczajnie tkwił w miejscu, wyprostowany i spokojny niczym skała pośrodku sztormu. Czuł powoli narastający gorąc w swym ciele, stanowiący preludium do furii, tak dobrze znanej Kainitom żądnym zemsty. Jedynymi rzeczami, które zdradzały jego wściekłość były dłonie zaciśnięte w pięści i jego oczy wbite w Adriana, w których mimowolnie tańczył szmaragdowy ogień. Należał do bardziej opanowanych osób, jednak Seneszal budził w nim jego gorszą połowę. Francis był jednak Ventrue, a to zobowiązywało go do zachowania klasy, nawet w sytuacji takiej jak ta. Gdy jeden z ochroniarzy wyciągnął rękę, by chwycić go i wrzucić do samochodu, wywinął mu się zręcznie i wolnym krokiem podszedł do otwartych drzwi maszyny. Wszedł do środka i usiadł, przed sobą mając Krovickiego, którego słowa tkwiły w myślach włoskiego Kainity, jakby były tam wypalone. Gdy jego ręka zacisnęła się na szczęce Francisa, ten momentalnie zaczął żałować, że pozostawił misternie rzeźbiony kołek w schowku swego pojazdu. Niczego w tej chwili nie pragnął bardziej, niż wbicia drewna w serce Toreadora. Wtedy też wściekłość ustąpiła, a na jej miejsce zjawił się strach, kiedy myśli Włocha ze schowka przeskoczyły na chłopaka za kierownicą. Jean. Nie myśląc, obrócił się nieco zbyt szybko za siebie, by niemalże odetchnąć z ulgą, widząc oddalające się światła jego samochodu. Opanował się jednak, kryjąc swą twarz za kamienną maską. Myśl, że Francuz był bezpieczny dodała mu otuchy.

Dźwięk zamykanej za nimi bramy odbił się echem pośród owych ruin, w których się znajdowali. Usta Francisa wygięły się w grymasie, na ich widok i zapach. Zgnilizna. Kości. Szczury. Gdyby był człowiekiem, jego kolacja zapewne znalazłaby się na ziemi, dodając jeszcze jeden smród, do i tak ich bogatej kombinacji. Rozejrzał się po okolicy, szukając jakiegokolwiek schronienia przed słońcem i zaklął, gdy takowego nie znalazł. Pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Jak mają tu przeżyć? Ograniczona ilość krwi, zero ochrony przed światłem słonecznym. Równie dobrze mógłby zabić ich w mieście, bez zbędnych ceregieli. I tak granica pomiędzy daniem im nauczki, a jawnym złamaniem jednej z Tradycji była bardzo cienka. Seneszal działał bez wiedzy Księcia, co do tego Francis był pewien. Co było niewiadomym to to, jak de Virion zareaguje na śmierć Kainitów z rąk jednego z członków Primogenu. Jego reakcja była nie do przewidzenia. Był Malkavianem. Jak w pierwszej kolejności został Księciem San Francisco było dla Włocha czymś dziwnym. Niektórych Książąt z rodów Ventrue czy Toreadorów nie raz, i nie dwa można było zakwalifikować do niekompetentnych, lecz doświadczenie Francisa mówiło mu, że nawet oni nie byli w połowie tak niebezpieczni, jak Malkavian. Zaklął po raz kolejny i rzucił jedno, ostatnie spojrzenie na Krovickiego, a powoli gotująca się w nim wściekłość powróciła. Ventrue niemalże słyszał aprobujący pomruk Bestii i zamknął oczy, oddychając głęboko. Uspokoiwszy się, podszedł do Malcolma i uśmiechnął się lekko, widząc gest którym obdarzył Seneszala. Mimo tego, kiedy się odezwał, w jego głosie próżno było szukać wesołości.

Przyjdzie czas na spłatę długu, jeśli przeżyjemy to... – Machnął ręką w stronę ruin. – ...coś. Osobiście uważam, że powinniśmy połączyć siły. Osobno nigdy tego zrobimy. – Co Francis miał na myśli, nie wiadomo. Czy chodziło mu o zemstę, czy przeżycie owej gry, w którą Krovicki ich wrzucił? Zapewne i to, i to. Nie odezwał się jednak więcej, rzucając i Malcolmowi, i pozostałym pytające spojrzenie.
 
Cai jest offline