Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-05-2012, 18:38   #10
piotrek.ghost
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
~*~ William Theodore Evans ~*~

Torreador byl trochę zamyślony w trakcie rozmowy, nie zwracał tak naprawdę uwagi na to o czym mówili inni spokrewnieni, rozglądał się pustym wzrokiem po Elizjum a jego myśli powędrowały do Laury, czy książę zgodzi się na spokrewnienie jego ukochanej? Czy pozwoli żeby sam William był tym, który pomoże przebudzić się jej dla nocy, pamiętał jak przyjemnie było gdy to on był wysuszany przez swojego ojca, zdarzało mu się czasem lekko ją kąsać, ale nigdy za dużo i zawsze raczej w charakterze zabaw łóżkowych niż zabijania głodu...
Z zadumy wyrwał go podniesiony głos seneszela, jak przez mgłę usłyszał pstryknięcie palcami, przytępionymi zmysłami zarejestrował wampiry wysiadające z samochodu.
-Kurwa! - zdążył pomyśleć a ręce krwiopijcy prawie raz tak wielkiego jak sam William złapały go za ręce, które zostały wykręcone do tyłu. Evans chciał zachować godność i stać ciągle wyprostowanym, jednak stawy w barkach tak go zabolały, że zgiął się niemalże w pół. Próbował wyszarpnąć się żeby jednak samemu wsiąść do samochodu, wiedział że głupim pomysłem będzie stawianie oporu Seneszelowi tutaj, wśród połowy wampirów z całego miasta, jednak czując ból szybko porzucił ten pomysł i skupił się raczej na utrzymaniu dobrej miny do złej gry.

Podczas drogi cały czas żałował, że tym razem, nie spóźnił się troche więcej, wtedy cały ten syf ominąłby go, siedziałby sobie spokojnie w swoim apartamencie, dokończyłby portret Laury, a potem poszli by na jakieś przyjemne przyjęcie, na którym raczej nikt nikomu by nie groził, przynajmniej na głos, i nikt jawnie nikogo by nie obrażał, nad ranem spokojnie wróciłby do domu i położył się spać, żeby wieczorem znowu spędzać czas z ukochaną, tak straszne było patrzenie na to jak życie upływa z niej z każdym dniem...
-Właśnie, Laura - myśl zaatakowała go szybko, poczuł się jakby dostał w twarz, a może faktycznie dostał - Mam nadzieję, że Alfred widział całe zajście i ukryje ją gdzieś, że będzie u mnie zanim będą tam oni, jeżeli są w ogóle jacyś “oni” którzy pomyśleli o tym żeby zaszkodzić jego oczku w głowie - Wsadził rękę do kieszeni i wysłał swojemu staremu przyjacielowi krótki sygnał z pagera, nosił go właśnie na takie okazje, w normalnej sytuacji po prostu by zadzwonił. - Mam nadzieje że zawiezie ją do ojca i razem coś wymyślą. - różne myśli kołatały się w jego głowie, a żaden z pomysłów na ukaranie ich, które wymieniał Adrian w ogóle do niego nie docierały. Zdawał sobie tylko sprawę z tego, że znaleźli się w niezłych tarapatach.

Usłyszał skrzypnięcie bramy, samochód wjechał na jakiś dziedziniec, wyprowadzono ich z samochodu. Nocne powietrze bylo przyjemnie chłodne jednak gdy tylko przeszli przez drugą bramę przyjemności natychmiastowo się skończyły. W nozdrza Williama uderzył straszliwy smród, nic dziwnego wszędzie leżały gnijące odpadki ludzkie i nie tylko, po całym terenie biegały szczury i wszelkiej maści robactwo. Teren wyglądał jak miejsce igrzysk w jakimś chorym reality show, “Przeżyj najdłużej jak potrafisz, a my oglądając cie w telewizji będziemy rechotać i głosować kto ma zginąć pierwszy”
-Ciekawa perspektywa - pomyślał uśmiechając się do siebie ironicznie.
Poczekał aż seneszel powie co ma do powiedzenia, spojrzał w góre.
-I co, myślisz że sie ciebie boje, myślisz że mnie złamiesz - wycedził przez zęby powstrzymując histeryczny śmiech - Jeszcze mi za to zapłacisz kukiełko - wiedział, że obrażanie Krovitzkiego nie poprawia jego obecnej sytuacji, ale szczerze miał to teraz gdzieś. - Zapłacisz mi za wszystko począwszy od zniszczonego garnituru, na zniewadze skończywszy! Myślisz że możesz robić co ci się podoba? Uwierz mi, szybko zderzysz się z rzeczywistością i obiecuje ci, to zderzenie wcale nie będzie przyjemne. Zapamiętaj moją twarz, pewnego razu obudzisz się, ujrzysz ją i to będzie ostatnia rzecz, którą w swoim marnym nieżyciu widziałeś. PAMIĘTAJ!

Theodore raz jeszcze rozejrzał się po okolicy, zawsze mieszkał w dobrych warunkach, miał pod dostatkiem pożywienia i miał gdzie przeczekać dzień, nawet jako człowiek przebywał na salonach.
- No cóż, czasem sytuacja bieżąca zmusza nas do czegoś, o czym noralnie nie pomyślelibyśmy żeby zrobić, czas na biwak - znowu zaśmiał się sam do siebie, ot taka przypadłość, zamiast płakać zawsze ironizował - Trzeba będzie wymyślić jakiś wspólny plan - spojrzał na zegarek, do świto zostało kilka godzin - Mam nadzieję, że ci nadęci Ventrue będą chcieli współpracować a nie uniosą sie dumą i każdy będzie robił na siebie, wtedy długo nie pociągniemy.

-Moi drodzy panowie, jeżeli chcemy mieć kiedykolwiek okazję do zemsty na, jak to błyskotliwie określił Malcolm, farmerze - powiedział z lekkim uśmiechem - musimy połączyć siły, trzeba przed świtem zorganizować kryjówkę, a jedzeniem będziemy martwić się potem, nie wiem jak wy ale ja mam w zwyczaju pożywiać się przed wyjściem, więc do jutra raczej wytrzymam. Mam tylko nadzieję że faktycznie wrzucą jakąś trzódkę, i że nie będą to jacyś menele. - grymas wykrzywił jego twarz na samą myśl o tym że musiałby pić brudną krew jakiegoś żula, albo co gorsza krew zwierząt, chociaż, prawde mówiąc wolałby chyba zwierzęta. - Tak więc do roboty panowie, trzeba ustalić jakiś plan działania.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

- Zgadzam się. Musimy zewrzeć szeregi. – Odwzajemnił spojrzenie Francisa. W oczach Arystokraty dostrzegł gasnące ogniki szału. Sam też odczuwał gniew. Nie tak silny, ale już od dłuższego czasu starał się przekuć go w coś bardziej konstruktywnego. Teraz czuł pobudzenie, coś na podobieństwo efektu adrenaliny wypełniającej żyły. Dawno tego nie smakował, a jeśli już, to tylko chwilach, gdy przypierano go do muru. „Dużo mniej intensywny niż w śmiertelnym życiu”. Zajrzał w swoje wnętrze oceniając chłodno emocje. Z tym miał ostatnio problem, wszystkie były w nim mocno przytłumione. Tylko Szał, Głód i Rotschreck potrafiły jeszcze szarpnąć jego sercem.
Sięgnął do kieszeni marynarki. Światło księżyca przemknęło po srebrzystej powierzchni papierośnicy, gdy otwierał zdobioną kunsztownym grawerunkiem klapkę. Położył jeden z papierosów na dolnej wardze. Przymknął powieki. Intensywnie myślał.

~*~ Francis Italius ~*~

- Chwilowo możemy zrobić tylko jedno. - Francis odwrócił się w stronę William’a. - Znaleźć jakieś schronienie, albo za kilka godzin zostanie z nas popiół. Nie marnujmy więcej czasu.
Kończąc zdanie, ruszył w kierunku ruin, rzucając jedno ostatnie spojrzenie na Kainitów. Jego wzrok zatrzymał się na dłuższą chwilę na Malkavianie, a przez twarz Ventrue przemknęło coś na kształt niepokoju. Może i słusznie. Kto wie, co strzeli Charliemu do głowy, a kłopotów chwilowo mieli pod dostatkiem. Westchnął cicho i nie czekając dłużej, zaczął iść przed siebie szukając czegokolwiek, co dałoby im schronienie przed słońcem, kiedy pojawi się ono na niebie.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Francis, zaczekaj! – Uniósł głos. – Obawiam się, że Głód i Słońce mogą nie być naszym jedynym nemesis. Lepiej nie oddalaj się samotnie. – Ostrzegł towarzysza. – Podzielmy się na dwa zespoły. Oprócz piwnic, kanałów deszczowych, studzienek ściekowych, betonowych kręgów, szybów… – Wymienił kilka obiektów, które wydały mu się prawdopodobne dla tego miejsca. – Warto zwracać uwagę na różnego rodzaju szmaty, metalowe blachy, drewniane powierzchnie, takie jak drzwi dla zobrazowania. – Mówił trochę niewyraźnie, wciąż miętosząc filtr w ustach. – Gdyby zabrakło dobrego schronienia… – Przesypał zawartość pudełka do kieszeni spodni i zaczął walczyć z zawiasem chcąc rozmontować je na dwie części. – Przyjdzie nam się zakopać. – Poszurał czubkiem buta o ziemię robiąc w niej niewielki dołek. Podniósł wzrok, wyciągnął przed siebie metalowe części, które równie dobrze mogły służyć za prowizoryczne saperki. – To powinno się nadać, ale warto poszukać czegoś o większej powierzchni. – Poszurał paznokciem po płytce. – Za godzinę spotkajmy się przy tej rozwalonej wieży w oddali. – Wskazał ruchem głowy punkt zborny. – Proponuję jeszcze, aby w każdym zespole znalazł się wampir z darem wyostrzonych zmysłów i radzę poruszać się truchtem. – Uśmiechnął się. – Co najmniej.

~*~ William Theodore Evans ~*~

- Pamiętaj tylko, że każde użycie darów zwiększa głód - zaznaczył William - kto wie kiedy Krovitzki przyśle nam pożywienie, i jakiej jakości ono będzie - znowu skrzywił się na myśl o tym że może to być jakiś wyrzutek społeczny. Potem spojrzał z nie ukrywanym rozbawieniem na Malcolma - chyba nie chcesz wykopać dziupli dla 4 osób w ciągu kilku godzin za pomocą dwóch “łopatek” - zaakcentował ironie chociaż podejrzewał że nie było to aż tak konieczne.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Nie, zdominuję was sobie tylko i każę wykopać dziuplę dla siebie. – Wtrącił z pełnym przekonaniem – No, co tak nagle zaczęliście uciekać wzrokiem?

~*~ William Theodore Evans ~*~

- Jeśli już to lepiej poszukać czegoś co sie lepiej do tego nada, aczkolwiek ja osobiście wolałbym przespać się w jakimś lepszym miejscu. - dodał - Malcolmie ruszajmy zatem, Ty - zwrócił się do Francisa - pójdziesz z Charliem - miał nadzieję że wszyscy zgodzą się na taki podział ról, prawde mówiąc bał się troche i przydził Charliem.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Mi odpowiada. - Malcolm odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. - Nie każdego z darów, Artysto... – Potrząsnął głową, gdy William się z nim zrównał. Swego czasu przeprowadził wiele rozmów z Kainitami badającymi charakter wampirzych mocy. – ...chyba, że musisz używać swojej nadludzkiej szybkości, aby za mną nadążyć. – Zwiększył tempo. Kompletny brak zadyszki uważał za jedną z niewątpliwych zalet bycia Kainitą.

~*~ Francis Italius ~*~

Włoch odwrócił się na dźwięk swego imienia, jednak nie odezwał się ani słowem, uważnie słuchając monologu Malcolma. Gdy ten określił miejsce ich ponownego spotkania, podążył za jego wzrokiem i pokiwał głową, przysłuchując się drwiącej ripoście Williama. Jeśli ktoś spytałby się Francisa o zdanie, poparłby Ventrue. Jeśli nie znajdą w miarę akceptowalnego schronienia, będą musieli improwizować. Nada się cokolwiek, byle skryło ich wszystkich w cieniu, kiedy wzejdzie słońce. Rozważając różne wariacje na temat wzniesienia czegokolwiek, co ich osłoni i sposoby na to, jak mogliby zakopać się w tak krótkim czasie jaki im pozostał, nie zwracał zbytniej uwagi na rozmowę dwóch Kainitów. Gdy w końcu odwrócił wzrok od ruin wieży, ujrzał tylko ich plecy, oddalające się zbyt szybko, by Włoch mógł wyrazić swój sprzeciw wobec pozostawienia go z Charliem. “Świetnie”, przemknęło mu przez myśl, zanim obdarzył Malkaviana spojrzeniem zielonych oczu. Dla Francisa cisza była rzeczą, która nigdy mu nie wadziła, a i czasami wręcz była dla niego pożądana. Teraz jednak, gdy głosy Malcolma i Williama ucichły w oddali, czuł się nieswojo. Nie wiedział co, lub, co gorsza, kto, krył się w umyśle mężczyzny. Jego nieprzewidywalność przyprawiłaby Mediolańczyka o przyspieszone bicie serca lub niespokojny oddech, gdyby jego ciało nadal żyło. Teraz jednak, jedynym co świadczyło o poddenerwowaniu Kainity, były zaciśnięte szczęki, odruch, którego nie potrafił się pozbyć oraz jego oczy uważnie śledzące każdy ruch Charliego, oddalonego zaledwie o kilka kroków. Francis zastanawiał się, czy kiedy jego szaleństwo weżmie górę, będzie w stanie go zatrzymać, czy to siłą, czy Dominacją. Jedynym, czego był pewien to to, że zdołałby mu umknąć. Jednak zabranie nóg za pas i pozostawienie go samemu sobie dodałoby kolejny punkt, do i tak długiej już listy zmartwień i Francisa, i dwóch Kainitów, którzy niewątpliwie zaczęli przetrząsać ruiny. Włoch przestał rozmyslać nad scenariuszami, jak ich niewola może się potoczyć i zbliżył się powolnym krokiem do Charliego.
- Przyszło nam współpracować, mój drogi. - Zaczął, z lekkim uśmiechem. Nawet mimo owej sytuacji, Ventrue nadal obowiązywały maniery, których nabył jeszcze w XIX-wiecznym Mediolanie. - Mądrze byłoby pójść w ślady naszych towarzyszy i zacząć poszukiwania czegoś, co ochroni nas przed niewątpliwym spopieleniem, kiedy nastanie świt.
 
piotrek.ghost jest offline