Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-06-2012, 16:48   #208
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Boone siedział nieruchomo na grubym konarze jakiegoś powykręcanego drzewa. Co kilka minut wolno podnosił lunetę karabinu do oka i lustrował okolicę. Minęło jakieś pół godziny, może trochę więcej odkąd Barrow zniknął mu z pola widzenia. Patrzył czasem na leżącą w hamaku kobietę, zastanawiając się czy zaraz ona rozwieje się w dym, czy pokryje w jednej chwili zmarszczkami i plamami wątrobowymi i padnie nieżywa jak Doc.
Wyspa była... nierealna. To co tutaj się działo nie dało się zrozumieć, więc Boone nawet nie próbował. Brał wszystko po prostu jako kolejną przeszkodę do pokonania. Przeżyć i tyle. Próbować nauczyć się zostać przy życiu a nie zrozumieć.
Barrow długo nie wracał. Patrick poruszył się w końcu na swoim stanowisku niespokojnie. Ustalili przecież, że nie będą się rozchodzić daleko, by nie zgubić się w tej przeklętej mgle. Zeskoczył zwinnie na ziemię, chlupocąc ciężkimi buciorami w błocku. Rozciągnął mięśnie zastałe od siedzenia na czujce w jednej pozycji i zerknął na kobietę. Podszedł do swoich rzeczy i sprawdził czy wszystko na miejscu. Godzina minęła? Popatrzył na słońce. Barrow już dawno powinien być z powrotem. Nie słyszał jednak nic, żadnego strzału czy czegoś co zwiastowałoby że sierżant na kłopoty. Podszedł w końcu do hamaku i potrząsnął ją za ramię.
- Wstawaj.
Sally przekręciła głowę i wbiła wzrok w dłoń Boona, którą, szczęśliwie dla niego, zdołał już cofnąć.
- Nie śpię - hamak rozhuśtał się lekko kiedy usiadła w nim na skrzyżowanych nogach. Odgarnęła z twarzy poczochrane włosy i spokojnie oświadczyła. - Jest sobie winny. Mówiłam mu, że się zgubi jeśli się oddali. Głupiec.

Kolejne dłuższe spojrzenie. Nie spała przez cały czas. Kim ona była? Boone nie spuszczał z niej wzroku. Blizny na plecach były realne, nie udawane. Sprawdził to dokładnie przy opatrywaniu. Będzie spowalniać. Zawadzać. Wyjście najprostsze było najskuteczniejsze. Patrick podniósł nieco karabin, ale zatrzymał rękę. Musiał odnaleźć Barrowa. Razem mieli szansę.
- Zamknij się. - powiedział spokojnie, rozglądając się i szukając śladów sierżanta. Zastanowił się chwilę. Coś musiało się stać, Barrow nie siedziałby w dżungli aż tyle czasu nie dając im znaku życia. - Zwijamy obóz.
Wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę fajek i zdecydował się na uszczuplenie zapasów. Wyciągnął rękę również w jej kierunku.

Dziewczyna zamrugała jakby nagle straciła poczucie miejsca i czasu. Gapiła się w paczkę papierosów i zdawało mu się, że zaczyna się trząść. Nie. Ewidentnie się trzęsła, począwszy od kończyn, barków a skończywszy na rozedrganych ustach.
Opadła na kolana kiedy pierwsza nikotynowa chmura omiotła ją szarawym całunem.
- Zgaś to! - wrzasnęła przyciskając policzek do porośniętej mchem ziemi. - Zgaś, zgaś, zgaś!

Boone przeładować broń i wziął ją na cel gdy tylko krzyknęła. Reakcja odruchowa była po prostu silniejsza od niego. Zresztą już od dawna nauczył się ufać instynktowi. Nie rzuciła się na niego, na razie. Trzęsła się tylko. Co jest? Obrzucił szybkim spojrzeniem okolicę. Teraz za dnia żar papierosa był praktycznie nie do zauważenia już z dziesięciu jardów. Żadnego zagrożenia. Podszedł bliżej opierając kolbę o biodro, zaciągając się odruchowo dymem lucky strike’a.
- Uspokój się. Nie wrzeszcz do cholery.

O dziwo posłuchała, nie wstała jednak z ziemi. Pełzła w jego stronę pozornie pokornie, choć w tej chwili wydawała się Boonowi zadziwiająco podobna do upiornych stworów rezydujących na tej pieprzonej wyspie. Zdążył przełknąć tą myśl kiedy jej rozczapierzone chude palce zacisnęły się na czubkach jego wojskowych butów.
Mamrotała coś. Po japońsku. Przykucnęła u jego stóp, brudne dłonie niczym ruchliwe robaki wspinały się w górę nóg a policzek otarł się o jego łydki.

Boone zaklął i cofnął się o krok, odpychając jej ręce i nie siląc się na zbytnią delikatność. Zaklął znowu. Dopiero teraz skojarzył kilka faktów. Rany po przypalaniu... Cofnął się znowu i wyrzucił niedopałek w błoto. A może to co innego? Może to kolejna forma jaką przybiera wyspa bo ich wszystkich zabić? Mamrotała coś w jakimś cholernym gardłowym języku, a on cofnął się znowu, mierząc w jej głowę. Paradoksalnie uspokoił się nieco kiedy usłyszał japońskie słowo “sierżant”. Zdeptał szybko papierosa. Szlag.
- Nic ci nie zrobię. Sally... słyszysz? - powiedział w końcu, kiedy kobieta nie podnosiła się z klęczek.

Uniosła na niego błyszczące nieobecne oczy. Posmak dymu wisiał jeszcze w powietrzu kiedy nagle, jednym sprężystym susem rzuciła się na niego z wściekłym rykiem na ustach. Pierwszy cios zaskoczył go ciężarem furii i szaleństwa, długie paznokcie rozorały skórę na szczęce.

Już myślał, że jakiś koszmar zrodzony w niewoli jej przechodzi, jednak pusty wzrok nadal wbijała w niego, niezbyt chyba rozumiejąc co się dzieje w okół. Atak był błyskawiczny jak na sponiewieraną i słabą kobietę. Zaskoczyła go. Runęła na niego w szale wyciągając szponiaste dłonie w kierunku jego twarzy. Mierzyła w oczy, tyle się zorientował zanim szarpnął głową w uniku a brudne paznokcie rozorały mu twarz. Pstryk i instynkt znowu przejął kontrolę. Cofnął się znowu ale teraz po to by wziąć zamach. Z tak bliskiej odległości nie mógł strzelać, karabin był po prostu zbyt długi. Odwrócił broń i z krótkiego rozmachu uderzył kolbą w głowę. Mocno.

Jeszcze przez chwilę stała na nogach. Spoglądała teraz przytomnie, jakby nie pojmowała co się właśnie stało, nie pamiętała swojej wędrówki na klęczkach, obłapiania jego nóg ani ataku w amoku. Krew puściła się nagle, bez zapowiedzi wartką strugą i popłynęła wzdłuż policzka aż na czubek brody. Plama szkarłatu wyglądała na jej twarzy nieprzyzwoicie jaskrawie, jak podkolorowane farbą czarno białe zdjęcie. Dziewczyna zamrugała jeszcze dwa razy i osunęła się na ziemię.

Zemdlała, tak przynajmniej wyglądało. No ale wcześniej udawanie że śpi też jej szło nieźle. Boone trącił jej ramię lufą, stojąc w bezpiecznej odległości. Gdy nie dawała znaku życia, zmienił broń na poręczniejszego w takich sytuacjach colta i obrócił ją na plecy. Nieprzytomna. Nie spotkał nikogo kto umiałby kontrolować oddech i bicie serca tak by się nie zdradzić. Kurwa mać.
Związać i zostawić? Jakoś nie pasowało mu to, szczególnie po tym jak zdał sobie wreszcie sprawę że sam to sprowokował wszystko. Po chwili wahania wziął ją na ręce strażackim sposobem i zaniósł na hamak. Skręcił go tak, że obwinął kobietę jak baleron sznurkiem. Potrzebował chwili spokoju by się zastanowić.
Opatrzył podrapaną gębę, sypiąc sulfą i zaklejając ranki. Z jej rozbitej głowy ciągle ciekło. Otarł krew jałową gazą i wylał na nią trochę wody z manierki.

* * *

Bolała ją głowa. Otworzyła oczy wydając z siebie cichy pomruk. Ten żołnierz, Boone, pochylał się nad nią z dziwną do odgadnięcia miną. Dopiero po chwili zdawała sobie sprawę, że jest związana. Próbowała sobie przypomnieć ostatnie minuty zanim straciła przytomność ale w głowie rozlała się jedynie czarna plama zapomnienia.
- Co się stało? - wykrztusiła wreszcie z siebie.

- Rozbiłem ci łeb. - mruknął cicho, ze zdziwieniem stwierdzając że w jego głosie brzmią przepraszające nutki. - Przytrzymaj to, proszę.
Przycisnął do rany opatrunek, grzebiąc w torbie Doca, by jakoś przykleić go do jej głowy.
- Ataku jakiegoś dostałaś. - przyjrzał się jej uważnie, po czym poluzował opinający ją hamak tak by mogła się oswobodzić. Sam odsunął się nieco. - Musimy wrócić po śladach i poszukać Barrowa.
Zmienił szybko temat i pokazał kierunek.
- Nie zostawię go tutaj, nie może przecież być daleko.

Zeszła z hamaku sycząc z bólu i przyciskając dłoń do opatrunku. Nie skomentowała jego decyzji.
- Mnie też nie zostawiaj - powiedziała tylko, dość stanowczo.

- Dasz radę iść? - Boone już zbierał swoje rzeczy i pakował płachtę sierżanta, spadochron i hamak do plecaka. Próbował ocenić na ile będzie go spowalniać. - Na razie powoli. Spróbuję trzymać się jego śladów.
Niewiele było w tym wszystkim pewności siebie. Nie mogli znaleźć oddziału, opowieść Sally o znakowaniu drzew też nie napawała optymizmem, ale musiał spróbować. Nie zostawi swojego w tym piekle. A ona? Ona nie była swoja.
 
Harard jest offline