Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-06-2012, 22:02   #210
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



Yoshinobu i Dempsey


Azjatka padła twarzą w błoto, czując jak ciemna, cuchnąca maź zatyka jej nozdrza i wypełnia usta.
Amerykanin stał. Zbyt chyba oszołomiony, by szybko zareagować na dziejący się wokół nich koszmar.

Silnik samochodu z japońskimi żołnierzami zajęczał rozdzierająco, kiedy kierowca naciskając pedał gazu próbował wydobyć auto z błota. Spod kół tryskało ciemne błoto zmieszane ze zmiażdżonymi kawałkami roślin.

Jeden z pasażerów spojrzał prosto na stojącego jak słup soli Dempseya. Ręka żołnierza powędrowała błyskawicznie w stronę kabury przy boku. W dłoni zalśnił wyjęty z wprawą pistolet. Palec poruszył się na spuście, ale nim dotarł do końca ...

.... proces odmłodzenia się żołnierzy ... odwrócił się.

Tak można to było najogólniej nazwać.

W jednej sekundzie ciemne mundury, ciała, wyposażenie i sam pojazd postarzały się, pokryły rdzą, pleśnią bądź liszajem.

Koła przestały się obracać. Silnik zamilkł tak samo gwałtownie, jak przebudził się do życia, pozostawiając jednak w uszach wibrujący hałas.

Samochód znów stał się kupą przerdzewiałego złomu w trójką szkieletowatych pasażerów w środku.

A Ronald poczuł, że zmoczył spodnie.


Dean, Boone


Ruszyli w dżunglę. Powoli, nie śpiesząc się. licząc na to, że trafią na ślad Selbyego. Boone czuł się odrobinę nieswojo mając za plecami kobietę, która jeszcze kilka chwil wcześniej chciała wydrapać mu oczy. Ale nie chciał prowadzić jej przed sobą.

Dzieląc uwagę na wyjątkowo cichy, wręcz martwy las tropikalny i swoją niecodzienną towarzyszkę Boone zastanawiał się, kiedy coś się spierdoli. Bo prędzej czy później musiało coś się wydarzyć, tego był pewien.

W pewnym momencie zobaczył wnyki.

Wisiało w nich coś, co wiło się,. zwijało, syczało niczym wąż.

Ale wężem na pewno nie było.

Miało wężowe cielsko, cztery mało chwytne i źle rozstawione odnóża przypominające ręce oraz paskudną, obrzydliwą twarz, która obróciła się w stronę nadchodzących ludzi.


Stwór znieruchomiał.

Zwisł w pętli i wpatrując się w ludzi ... udawał martwego.


Selby


Paradoksalnie poczuł się lepiej. Przynajmniej wiedział, na czym stoi i to, że musi polegać tylko i wyłącznie na swoich umiejętnościach. A tych był pewien.

Pozbywszy się zbędnego sprzętu czuł się lżejszy i bardziej przygotowany na to, co może go spotkać.

Wykorzystując całą swoją dostępną wiedzę i doświadczenie określił kierunek, gdzie teren wyraźnie się podnosił.

Po chwili już wspinał się po niezbyt stromym, ale wymagającym uwagi wzniesieniu. Czujny, jak dzikie zwierzę, gotowy w każdej chwili walczyć lub zniknąć z oczu potencjalnych wrogów.

Nie śpieszył się. Oszczędzał oddech i siły. Będąc samemu, każdy błąd, głupie skręcenie kostki, mogło doprowadzić go do śmierci.

W końcu wyszedł na otwartą, nasłonecznioną przestrzeń.

Stał na wysokim wzniesieniu. Nad krawędzią jakiegoś piekielnie stromego uskoku.

Widział z niego całą wyspę. Niezbyt dużą. Gdyby zmierzyć jej obwód maszerując po plaży linia brzegowa nie miałaby zapewne więcej niż dziesięć – góra piętnaście kilometrów.

W centralnej części górzystą. W większości porośniętą tropikalnym lasem. Z atolem plaż i skał wokół brzegów i krawędzi. Z masę wód okalających ten fragment lądu ze wszystkich stron.

Z miejsca, na które się wspiął, widział pręgę na szacie dżungli – miejsce, przez które przewalił się ich samolot. Widział jednak przynajmniej dwa inne, podobne do tego miejsca. Widział wrak okrętu, który utknął na mieliźnie kawałek od lądu.

Ale to nie to przykuło jego uwagę.

Ale cztery rzeczy.

Pierwszą, był dość odległy snop ciemnoszarego dymu. Drugą – maszty czegoś, co wyglądało jak anteny radiowe wystające ponad poziom drzew o jakieś pięć kilometrów od niego, w głębi dżungli, prawie w jej sercu. Trzecią – pokręcona wstęga drogi, którą jechała jakaś ciężarówka. Droga zdawała się kręcić wokół całej wyspy, jak rozrzucona bez ładu i składu ścieżka, która nie ma początku, ani końca.

A czwartą rzeczą, jaką ujrzał to .... krąg burzowych chmur wokół wyspy. Potężne chmury huraganowe. Czarne, rozświetlane refleksami błyskawic, groźnie i przerażające.

Otaczały wsypę ze wszystkich stron.

A wyspa tkwiła w środku tego burzowego piekła. W samym sercu tego przerażającego cyklonu. W jego oko.

A na niebie ....

Na niebie Selby widział dwa słońca ....

Jedno małe i blade, a drugie ... drugie nieco większe i czerwone.

Tego było dla niego zbyt wiele. Ukląkł na twardej skale i jęknął.


Collins


Collins ruszył dalej. Nasłuchując. Próbując ustalić skąd padły strzały z BARa. Jego buty nadal tonęły w gęstym, mgielnym oparze, ale widoczność polepszała się z każdym krokiem.

Było cicho. Ta cisza działała mu na nerwy. Drażniła i tak już pobudzone zmysły.

Widział już coraz więcej. Widział zarys ruin po prawej stronie od miejsca, w którym stał. Widział pojedyncze drzewa i rosnące w grupach kępy krzaków. Dostrzegał większe i mniejsze głazy, które wystawały z ziemi niczym spróchniałe zęby bezimiennej maszkary.

I wtedy zobaczył też jego.

Samotny mężczyzna w podartym mundurze. Nie wyglądał na Japońca. Bardziej na jednego z Amerykanów, chociaż mundur był oblepiony taką warstwą brudu i błota, że Collins nie mógł być tego pewien do końca.

Człowiek ten nie był chyba uzbrojony.

Stał po prostu i patrzył w stronę Collinsa.


Summers

Szedł wzdłuż ściany, oparty plecami o lepki i zimy kamień. Czując, jak wilgoć przenika przez mundur i oblepia mu plecy. W butach chlupotała mu woda, ale ciężar broni dodawał mu otuchy.

I wtedy to poczuł.

Ciepło.

Wręcz gorąco.

Ciemności wokół niego wypełni dławiący zmysły odór. A woda zaczęła bulgotać, jakby ktoś podgrzewał ją właśnie do wrzenia.

Nawet para, która zaczęła unosić się wokół amerykańskiego żołnierza parzyła jego skórę.

Musiał się stąd jak najszybciej wydostać, jeśli chciał przeżyć.






Noltan, Harikawa, White

Noltan i Harikawa postękując z wysiłku, przenieśli jęczącego z bólu White’a gdzie indziej. Byle dalej od wydających dziwaczne dźwięki ludzkich szczątków. Byle dalej od bezimiennej grozy, której nie dało się ani pojąc, ani zrozumieć.

Nie musieli odchodzić za bardzo.

Przypadli za jakimiś potrzaskanymi głazami, pomiędzy którymi nadal unosiła się gęsta mgła.

Ciężko oddychając, bo przecież Noltan targał nie tylko zaimprowizowane nosze, ale również swoją radiostację polową.

Kawałek dalej mgła opadła i widzieli już ścianę dżungli. Brudne pnie drzew, pędy bambusowych kłączy, zgniłej barwy roślinność porastającą teren nisko przy ziemi.

Łapiąc oddechy przebijali wzrokiem miejsce, w którym znikł im z oczu Collins. Ale poza rzednącym oparem mgły nie widzieli niczego.

AI wtedy z dżungli wyraźnie usłyszeli jakiś dźwięk.

Cichy, lecz doskonale słyszalny ... kobiecy śpiew. Przypominał kołysankę śpiewaną gdzieś pomiędzy drzewami przez matkę dziecku. Kołysankę w jakimś nieznanym języku.


Nieznanym dla innych. Bo Harikawa doskonale rozpoznawał słowa. Podobną piosenkę śpiewała mu matka, gdy był małym chłopcem.
 
Armiel jest offline