Niewysoki, szczupły mężczyzna zamarł z drewnianymi pałeczkami w lewej dłoni oraz z idiotyczną miną na twarzy. Spojrzał w kierunku drzwi... po czym zaklął w myślach. Nie spodziewał się bandytów. Niby był zatrudniony jako wykidajło, ale nie zamierzał wdawać się w jakieś bójki. Przybycie zbójów psuło jego idealny plan łatwego zarobienia mamony. Szmaty.
Pierwszą myślą jaka pojawiła się w jego głowie było - "spierdalać". Nie lubił walczyć, szczególnie, że nie był w tym zbyt dobry. Ale gdyby zrobił to co zwykle pewnie nie dostałby wypłaty, a kasa w obecnym momencie była mu cholernie potrzebna, zanim nawiąże w tym mieście kontakty i zwącha jakiś szemrany interes.
Szczerze mówiąc to był pacyfistą. Jakim cudem ten typ został przyjęty do pracy jako ochroniarz?!
***
- Słyszałem, że szukasz pracowników - niewysoki, szczupły mężczyzna odezwał się zaskakująco niskim głosem. Był młody, miał jasną cerę, krótkie brązowe włosy i szare oczy, mierzące groźnym i bezlitosnym spojrzeniem tłuściutkiego karczmarza.
Mała iluzja i trochę świetnego aktorstwa sprawiało, iż ten na co dzień miły typ wyglądał całkiem groźnie.
Albrecht jednak zdawał się tym nie przejmować. Ze spokojem wycierał za pomocą szmaty brudne kufle.
- Wojowników i ochroniarzy. Nie wyglądasz na... - Jestem kapłanem. - To nie jest robota dla świętobliwego męża. - Nie jestem świętobliwy - rzucił przybysz, po czym się roześmiał. Jego śmiech brzmiał cokolwiek... złowieszczo.
- Rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie. Dzięki mocy swego boga zetrę na proch każdego, kto zakłóci spokój tej karczmy! - Dla zaakcentowania swej wypowiedzi grzmotnął pięścią w ladę.
- Oczywiście, jeśli zapłata będzie godna... - Jeśli mogę zapytać... Jakiemu bogu służysz? - Lepiej dla ciebie byś tego nie wiedział... - Rzeczywiście, gdyby karczmarz się dowiedział, iż rzekomemu "potężnemu kapłanowi" patronuje Olidamarra pewnie wybuchł, by śmiechem, a potem kazałby go wyrzucić swoim mięśniakom.
***
Sorley szybko się opanował. Nie było czasu na wahanie, ani na okazywanie niezdecydowania. Musiał grać rolę potężnego kapłana, więc w jednej chwili stał się potężnym kapłanem. Niech będzie Hextora. Bóg Masakr powinien być odpowiednio przerażający, by ich wystraszyć...
W jednej chwili pałeczki upadły na podłogę, a w jego lewej dłoni zjawił się sztylet, tak na wszelki wypadek. Prawa zaś została wycelowana w herszta bandy.
- W imię Hextora, na kolana, kurwie syny! - Ryknął zadziwiająco głośno jak na osobę tej postury. Jednak jeszcze dziwniejszym było to, iż przemawiający w imieniu grupy młodzian w czarnej chuście rzeczywiście padł na kolana.
Tylko Sorley wiedział, iż było to spowodowane dzięki boskiej mocy zesłanej mu przez Olidamarrę.
Zrobił groźną minę i przyjrzał się zasłoniętym obliczom pozostałych bandziorów.
- Może oszczędzę wasze marne żywoty, jeśli podążycie za jego przykładem...