Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-07-2012, 19:08   #8
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
"Nie-e, niee-e..." – solidny zwykle głos Albrechta przywiędł, oklapł, ścichł niby przyduszony poduszką. Kuchta zamarł z rozdziawionymi ustami, jakby zastawiał pułapkę na jakiegoś nieostrożnego owada, lepkie białka oczu zaszkliły się, świszczący nos zaczął przeciekać.
"NIE KURWA, NIE!" – ryknął gospodarz, buchając łzawo-glutowatą mieszanką. Toczony drgawkami chlipał parę chwil plamiąc i tak już ubabrany parkiet, aż w końcu od bezsilnej rozpaczy przeszedł do równie bezsilnego okładania podłogowych desek. Siekał w drewno aż rozpaćkane pięści zaczęły przypominać witrynę w mięsnym, krwawe kikuty odarte z tkanki, czystą czerwień. Zmartwiały opadł na plecy, z rumieńców na raz przeszedł w bladość i znów zachlipał. Teraz już tylko w duchu. Na nic więcej zwyczajnie nie starczyło mu sił.

* * *

Bijąca od przygodnych bandziorków żywotność aż skwierczała w ich dzikich pokrzykiwaniach, jękach i huknięciach, gdy wkraczali na parkiet. Ta żywość, ta dynamika. Nikt nie mógł pozostać obojętny, ochota na skoczne wygibasy pośród stołów porwała wszystkich, jak zaczarowana nuta.

Pierwszy zadziałał Dexter, od razu zagrywał z grubej rury, hop, piruet, unik i sztych. Kontratak nawet nie nadszedł, nóż przekręcił się w boku, wystartował z rozdzieranej rany, wylądował ponownie parę pięter wyżej. Roth widział ze swego "bocianiego gniazda", jak jego pacjent pada z hukiem, wywalając krzesła, rycząc jak zarzynany bawół. Jak drga i umiera już nie patrzył, zerkał w przyszłość. W kłębowisko, gdzie akurat ścierały się żywioły. Hebanowa sylwetka południowca mignęła gdzieś między błyskami żelaza, ktoś upadał, ktoś wył i błagał o litość. Rost butował jakąś klęczącą figurkę, rozglądał się za akcją. Gdzieś syknął bełt, jakiś kształt ześlizgnął się spod sufitu krzycząc coś w zawierusze. Wydarzeń nie szło już na bieżąco rejestrować, oczy łzawiły od pędu.

* * *

"Chcesz nas na minę wpierdolić dzieciak?" – kaprawy ryj zbójnika dzięki bogom skrywała czarna, jedwabna chusta. Nie szło zgadnąć, skąd taki zbir o urodzie wychodka ją miał. Ale miał.
"O co te nerwy, coś pójdzie nie tak to się to załatwi. Wiesz, że mogę. Nie ma co się stresować" – a jednak, młodzik w świeżej skórzni wyraźnie się stresował. On i dwójka innych gówniarzy z wypolerowaną bronią i butkami o eleganckich cholewkach. Knuromordy zbójca i ten drugi, chuderlak stresowali się mniej. Może to wiek. Byli od pozostałych sporo starsi, dojeżdżali może i czwartego krzyżyka, a ich facjaty opowiadały długą, pełną wybojów historię.
"Robota jest robota" – wycedził ten tyczkowaty, a słowa prześlizgnęły mu się przez gardło z piskiem. Jakby zaklinowane, dopiero co po naolejeniu z trudem wyciągnięte z wąskiego otworu. Ten też nie był ładny. Ale jedwabną chustę też dostał. I teraz z chustą naciągniętą na pysk, tasakiem piechurskim siekającym przez powietrze zygzakami i pustką w oczach szykował się do gry.

* * *

Kerin miała gnoja w garści. Przez kilka chwil. Moment, wystarczył drobniuteńki skrawek czasu, by role się odwróciły. Ten, którego Kumalu posłał na deski nie nawykł do nokautów. Chusta zsunęła mu się na szyję, odsłonięty pysk wyraźnie świadczył, że tego guźca nie rusza nawet łamanie nosa. Nie ruszało go już wielokrotnie. Teraz też nie. Widząc, jak Touv zabiera się za następnego wyrwał na draba z krzesłem. Zabalansował między ścierającymi się sejmitarami jakiejś rozhukanej dwójki i pierdolnął jak armata. Aż krzesło poszło w szczapy, a Kumalu zatańcował bezbronnie ładując się na biedaczkę Kerin.

Tyczkowatemu to wystarczyło. Wyślizgnął się dziewczynie z uchwytu, podnosząc się z desek piętą uderzył bidulkę w krocze, osłonił się od nacierającego z odsieczą Rosta zwiniętym ze stołu obrusem. Wśród stuku tłuczonych naczyń nikt nawet nie zauważył, jak jeden z gówniarzy ląduje z bełtem w barku pod stanowiskiem egzekutora Dextera. W sam raz pod gilotynowe cięcie. Łeb młodziana jak rozbity arbuz opieczątkował okoliczne obrusy czerwoną cetką.

Cięcia i rozbebeszenia. Sikający juchą dryblas doskoczył do Aeliany, która zdawała się bezpieczna za osłoną zatarasowanej karafkami ławy i zdążył skrwawić dziewczynie ramię swym podpisem, nim nie dosięgnął go porwany przez Rolanda odłamek którejś z butelczyn. Flaszeczka szybko napełniła się czerwienią.

Dwójka parszywców, którzy zostali w kręgu atakujących broniła się zawzięcie. Znali wszelkie plugawe sztuczki, na jakie było stać małomiasteczkowych rzezimieszków. Kerin, Kumalu, Rost. Nieźle musieli się natrudzić, by sięgnąć duetu zbirów, który obrał kurs na drzwi, osłaniając się od ataków gradem rozbijanej zastawy, łamanymi krzesłami, przewracanymi stołami i szerokimi sękami tasaków. Dopiero, gdy Dexter załadował jednemu huknięcie w potylicę sprawa szybko się rozwiązała. Wtedy wszyscy, nawet i Sorley, z lubością włączyli się w szlachtowanie do końca kąsającego dziada. Ale najcięższy cios padł już po walce.

* * *


To musiało być głośne. Kiedy ludzie zamieniali się w zwierzęta zawsze było głośno, nihil novi. Rygiel, który siedział w drzwiach przezornie zarzucony dexterowymi rękoma oszczędził wszystkim sporo kłopotów. Ot, zmusił kogoś, kto po walce usilnie dobijał się do drzwi, by po paru minutach kołatania dał sobie wreszcie spokój. Gdyby zaś wszedł, by przyjrzeć się, co było źródłem wszystkich tych krzyków, huków, brzdęków, jęków, kwików i świstów... Cóż, zobaczyłby straszny bałagan i czterech szubieniczników leżących trupem na ziemi. Czterech, bo piąty na szubienicę miał immunitet. Był jedynakiem naszego dobrego burmistrza, Ezry Kane'a.

* * *


"Jesteśmy martwi" – Albrecht długo dochodził do siebie. Długo, jak na te okoliczności. W innych trzy minuty to nie byłoby długo – "To Rob, jedyny syn burmistrza. Jesteśmy martwi".
"Nie roń łez garkotłuku" – Dexter zmartwił się tylko ciutkę – "Znam parę sztuczek na znikające ciało. Szast-prast go posiekamy, znajdziemy jakieś dobre miejsce za miastem i będzie po kłopocie". Kucharz spojrzał na rozbójnika z siłą ekspresji podobną woskowej figurze.
"Mosty na drugą stronę rzeki i całe nabrzeże jest obstawione przez wojsko. I od dziś... Od dziś wszystkie bramy" – głos łamał się jak zapałka – "Nie straż, nie lokalne matoły. To nadzoruje garnizon przysłany z Greyhawk, siły rządowe. Miesięczna kwarantanna".

"Tak, gdybym bywał trzeźwy pewnie bym o tym słyszał" – westchnął Roth usadzając dupsko na taborecie – "A masz tu jakieś piwniczki, te sprawy?"
"Przed tą kolacją... Ochrona burmistrza i Oligarchów z Greyhawk ma przestrząsnąć cały lokal. I oni mają tu robić na wyłączność tego wieczora, wy macie wolne..." – Albrecht opadł z łokciami na upaćkany juchą obrus – "A to mógł być taki dobry biznes. Taki dobry biznes".
"Coś się wymyśli..." – wypalił z pełnym przekonaniem Roland Rost. Inni byli bardziej sceptyczni. Ale z dupskiem przypartym do muru determinacja zawsze przecież wzrastała. Musiała.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 12-07-2012 o 19:19.
Panicz jest offline