Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-09-2012, 01:37   #7
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal


Dyliżanse z perspektywy praktycznych i sknerowatych krasnoludów były czymś nazbyt luksusowym, umiarkowanie przydatnym i co gorsza, drogim. Przeciętny brodacz, jadąc z miasta do miasta wolał zapłacić kilka sztuk srebra i wsiąść do kolejki górniczej, wciskając się pomiędzy pakunki węgla i przetopionej stali. Na co komu wymoszczone siedzenia? Na co komu brak przystanków na rozładunek towarów? I po co, na bogów, wychodzić na powierzchnię w celu podróży?!

Dlatego też siedzący i czekający na odjazd powozu Buttal nie widział dookoła za dużo swoich rodaków. Był jakiś ludzki mężczyzna, chudy i posiwiały, z plecakiem i torbą pełną zwojów i innych uczonych papierzysk. Była trójka niziołków, kłócących się zaciekle kto zjadł większość zapasów na drogę. I był sam woźnica, szeroki w barach oraz pasie krasnolud odziany w grube futro z niedźwiedzia, przewiązane szerokim pasem. Kiedy nadszedł czas odjazdu otworzył drzwiczki do dyliżansu, sprawdził czy każdy z pasażerów uiścił opłatę za przejazd i drapiąc się po zadku usiadł na koźle.

Cztery konie pociągowe, ściągane z północy Sojuszu Wislewskiego, zarżały i wykrzesały kopytami chmury iskier, kiedy woźnica trzasnął lejcami i zwolnił bloki hamujące z kół. Dyliżans ruszył, a wyglądający przez okno Buttal mógł zobaczyć przewijające się obok drogi zewnętrzne dzielnice miasta pod Górą Morr. W sumie samo miasto nie miało nazwy, jako takiej, nazywane właśnie Morr. A i określenie „zewnętrzne dzielnice” było nieco przesadzone. Były to po prostu zbitki krasnoludzkich dystryktów umiejscowione najbardziej przy ścianach góry oraz portalach prowadzących na zewnątrz.

Dlatego też Buttal widział przesuwające się obok scenki z życia podziemnego miasta. Małe targi, krasnoludzkich żołnierzy wracających w patroli na powierzchni, tragarzy, lektyki noszące krasnoludzkich oficjeli zbyt ciężkich by poruszać się samodzielnie oraz małe wózki z towarami.

Za równo budynki oraz przedstawiciele brodatego ludu zniknęli nagle, kiedy wóz przejechał przez bramę, przetoczył się przez stosunkowo krótki tunel i wyjechał na powierzchniowy trakt prowadzący wzdłuż zbocza Góry Morr a potem kolejnych, siostrzanych szczytów, aż do miasta-portu Karak-Naz. Śnieg srebrzył się w świetle księżyca oraz gwiazd, sprawiając że odległe lasy oraz wzgórza przypominały sen szalonego cukiernika z fetyszem cukru-pudru.

Buttal zmarszczył brwi, zaskoczony porównaniem, które narodziło się w jego głowie. Po chwili jednak uświadomił sobie że siedzi w wozie z trójką niziołków kłócących się o prowiant. Przy większej ilości tych obżartuchów każdy trochę „niziołczał”. Dlatego też krasnolud wbił się w swoje siedzenie, ramieniem oparł o burtę wozu i nasunął kaptur na oczy. Po chwili już spał.


***


-Ej, no panie woźnica, no! My tu sprawę mamy! Weź pan coś zrób!

-Zamknąć jadaczki, pokurcze! Nie widzicie że nie da rady?!

Do kanonady głosów, które obudziły Buttala, dołączył jeszcze jeden, słabowity i jakby zalatujący kurzem.

-Szanowny panie przewoźniku… Sugerowałbym rozpatrzenie możliwości zjechania z traktu i

-Nie, nie, nie! Niby wykrztałciuch a się na podstawach nie zna! Za traktem śnieg po szyję! Ugrzęźniemy!

Buttal skrzywił się, usiadł na swoim miejscu i zamlaskał wargami, próbując zmusić umysł do działania. Odruchowo też starł dłonią szron z szyby i wyjrzał na zewnątrz.


Krasnolud zmrużył oczy, kiedy promienie jutrzenki odbiły się od śniegu, rażąc zaspane oczy brodacze kłującym światłem. Było bardzo wcześniej, dopiero świtało, a wedle tego, co mówił woźnica w Karak-Naz mieli być późnym rankiem. Czterdzieści kilka kilometrów drogi to nie byle co, zwłaszcza w takiej krainie jak Baledor. Dlatego też Buttal, nie zważając na narzekania towarzyszy podróży, otworzył okno i wychylił się przez nie, patrząc w górę traktu.

Mały tasiemiec wozów stał w środku świerkowego lasu, blokowany przez kilka obalonych pni, leżących w poprzek drogi. Pilnowało ich pięciu krasnoludów w ciężkich pancerzach i futrami narzuconymi na plecy. Towarzyszyło im dwóch ludzkich tropicieli, a cała grupa wykłócała się z tłumkiem niezadowolonych podróżnych, przekrzykujących się ze skargami, zażaleniami oraz żądaniami.

-No weźcie ruszcie!

-Nie możemy! Koni nie mamy!

-Ale my mamy! Podwiąże się kilka i szast-prast, kłód na drodze nie ma!

-Wykluczone! Czekamy na wóz z posterunku przy Karak-Naz!

-Ale dlaczego!? W taką pogodę poczekamy do wieczora, jak nie dłużej! Moglibyśmy

-Czy śmiesz kwestionować moje kompetencje, mieszczuchu!?

Stojący w oknie wozu krasnolud widział natomiast coś, czego nie dostrzegli kłócący się przy kłodach podróżni. Krew. Czerwone plamy krwi na śniegu, bezgłowe sylwetki oraz naszpikowany strzałami wóz ukryty za zaspą śniegu i przydrożnymi głazami. Same kłody nie były problemem. Problemem byli ci, którzy je ścieli. Ci, którzy użyli ich do odcięcia wozowi drogi ucieczki. Ci, którzy ten wóz napadli, splądrowali i wybili obstawę.

Wendole. Barbarzyńcy. Kanibale.

Wóz z ich ofiarami tarasował przejazd. Strażnicy zaś wiedzieli, że informacja o plemiennych łupieżcach tak blisko uczęszczanego traktu wywołałaby panikę i paraliż transportu przez kilka dni. A tego nie chciał nikt.


Petru


Ślady były niewyraźne, często krzyżowały się ze sobą lub w ogóle znikały, żeby po chwili pojawić się kilkanaście metrów dalej, gwałtownie zmieniając kierunek. Nie zmieniało to jednak faktu, że pochód śledzony przez tropiciela zawierał w sobie minimalnie dwóch członków zostawiających odciski butów oraz dwa lub też trzy zwierzęta, z czego jedno na pewno było wilkiem.

Petru zaś kilkukrotnie przystawał, badał tropy i chodził po nich, odwzorowując sposób, w jaki poruszał się cel jego pościgu. Po prawie dwóch godzinach tropienia był już niemalże pewien, że ma do czynienia z kimś obeznanym w sztuce przetrwania przynajmniej tak dobrze jak on sam. Jeśli nie lepiej. Po sposobie poruszania się śledzonej grupy było widać coś, co w innym wypadku byłoby objawem nonszalancji. Tropieni mogli maskować się znacznie lepiej, poruszać się praktycznie nie zostawiając żadnych śladów dających możliwość wytropienia ich.

Nie robili tego jednak.

Mniej więcej koło północy tropiciel zatrzymał się w małej, piaszczystej kotlinie porośniętej karłowatą, ciernistą roślinnością i otoczonej ze wszystkich stron węgielnymi skałami, szorstkimi w dotyku, z których miejscami wyrastały ostre jak brzytwa krzemienie.

Coś było nie tak.

Ślady dotychczas tropionej grupy krzyżowały się tu z innymi. Świeższymi, trudnymi do określenia z powodu stosunkowo sypkiego podłoża. Petru przyklęknął na chwile, wodząc wzrokiem po tropach i co jakiś czas, niczym nerwowy krab, obchodząc je dookoła by mieć lepszą perspektywę. Ci którzy zostawili świeże ślady w ogóle się nie kryli, przy jednoczesnym zostawianiu śladów niezwykle małych i płytkich. Jak biegnący pies.

Normalny człowiek w takich warunkach nie zobaczyłby nic, lecz nie Petru. Trudno było określić, kim byli jego przodkowie, lecz już w dzieciństwie nie bał się ciemności. Bo niczym nie różniła się ona dla niego od dnia. No, może minimalnie bardziej szara.

I właśnie dzięki umiejętności widzenia w ciemnościach mężczyzna dostrzegł na jednym z krzaków dość istotny szczegół. Spruty kawałek materiału, wiszący na jednym z długich cierni. A wraz z nim pasmo szarego, przypominającego pleśń futra. Petru zmarszczył brwi, zdjął z twarzy maskę i powąchał. A raczej spróbował powąchać, bo już w chwili zdjęcia okrycia twarzy poczuł okropny smród, zalewający jego nozdrza. Smród potu, zgnilizny, padliny i piżma.

Sekundę później leżał już pod jednym z krzaków, kiedy zza jednej ze skał wyłoniły się dwie, pokraczne sylwetki ubrane w łachmany, połączone z elementami zebranych z trupów zbroi. Tylko jedna rasa w Naz’Raghul nosiła równie zaniedbane ubrania. Tylko jedna nakładał krzemienie na kije i używała ich jak toporów. Tylko przedstawiciele jednej rasy wykorzystywali kości zabitych do budowy tarcz.

I kiedy dwa wynaturzenia zbliżyły się nieco, Petru widział już co miał pecha spotkać na drodze swojej pogoni.


Gnolle.


Jean Battiste Le Courbeu


-No i panie, jak ja mu mówię, taka książka to jest jedna na tysiąc! Gdzie indziej można znaleźć rękopis pamiętników „Królewskiej Kurtyzany” z odtworzonymi kartami, które się zamazały?! A on na to że za cenę tej książki mógłby sobie dziewuchę na noc sprowadzić, i nie ma na myśli lafiryndy spod latarni, ale dobrą dziewkę, uwiedzioną kwiatami, winem i błyskotkami! Ech, za grosz w tych długonogich ludziach poszanowania dla literatury… Ej, panie, czemu pan ziewasz?! Sam pan żeś chciał o książkach gadać!

-AJ! CO ZA PATAŁACH… ?! Och, panicz le Courbeu… Przepraszam, nie poznałam pana. I nie nie, proszę się nie kłopotać. Piwo mi się wylało na fartuszek, ale to nic. Przeziębię się? Gdzie tam… Chociaż w sumie może ma pan racje. Wieczory zimne a ja piwskiem śmierdzieć nie chcę… Co? Pomoc przy przebieraniu się… ? Paniczu le Courbeu!

-Książki, mówisz śliczny panie? A co jeśli Szkarłatna Lili ma coś znacznie lepszego? Co śliczny pan tak patrzy? Lili się zna na rzeczy… Alkohole, używki, frykasy z królewskiej piwnicy, krasnoludzki proch do samopałów, afrodyzjaki… Co? Jak to „Nie tego szukam”?! Cholera, Lili się tu stara a się kastrat trafił!

-Och panie Jean, proszę, klienci się niecierpliwią! Och! Pan to ma tupet! Oj! Kujnął mnie pan wąsem! I tak, słyszałam o handlarzu książkami. To mój narzeczony, ma księgarnie przy Trakcie Królewskim. Co, że zazdrosny?! Panie Jean, co pan opowiada! On bardzo tolerancyjny! Och, jakiego ma pan ślicznego Kocurka…

-Nie, nikt nie chciał mi sprzedać książek. Ale za to mój kuzyn wysłał mi ostatnio ze Skuld taką książkę. O tantryzmie. Wiesz co to jest, przyjacielu? To wyobraź sobie, że jak jesteś z babką, to masz pełnie doznań, ale bez nawet dotykania jej! Rozumiesz? Co… ? Zero zabawy? Jakie zero zabawy?! Ignorant! I nie, nic nie słyszałem o tych zakichanych książkach!

-Nie, o niczym takim mi nie wiadomo. Ostatnio dostałem kilka srebrnych świeczników, butelkę wina korzennego ze Skuld, rulon jedwabiu z Jadeitowych Wysp, ale nie, żaden z moich przyjaciół nie przyniósł mi ksiąg. I o ile dobrze wiem, pozostali koledzy po fachu o niczym takim mi nie wspominali

Po dwóch godzinach czasu spędzonego w kilku różnych karczmach, pijalniach piwa oraz tawernach, Jean wylądował w końcu w „Kuflu Świetlistozłotym”, popijając piwo i pozwalając kelnerce podkręcać sobie wąs i ocierać się o ucho biustem, za każdym razem, kiedy przynosiła mu dolewkę. W sumie, odkrył niewiele. Chociaż w sumie to też było swego rodzaju odkrycie. Księgi, ktokolwiek je ukradł, nie trafiły do ogólnego obiegu przedmiotów kradzionych. Jean nie był co prawda wielce zaprzyjaźniony z miejscowym półświatkiem, ale miał dość znajomych i potrafił odpowiednio urobić wskazanych mu przez dziewczęta klientów, by wyśpiewali mu wszystko czego potrzebował.

Sargas oblizał się, podnosząc łebek znad miski ze swoją nagrodą. On też pracował ciężko. Dlatego też miska mleka, posiekana rybka i trochę piwa w spodeczku było odpowiednim wynagrodzeniem za czarowanie dziewek karczemnych.

Jean podniósł głowę i uśmiechnął się lekko, kiedy po raz kolejny już tego wieczora podeszła do niego jego ulubiona kelnereczka.

-Och, śliczna, jak ty o mnie dbasz. Ale jeszcze kilka twoich dolewek i spadnę z krzesła.

Niziołka uśmiechnęła się tylko i wraz z małym kubkiem piwa, położyła na stole przed gnomem złożoną karteczkę.

-To od twojego przyjaciela. Opłacił też twój rachunek.

Nim zdążyła odejść, Jean uniósł dłoń i nawet nie patrząc wsunął jej za pasek trzy srebrniki, klepnął w tyłeczek i tym sposobem odprawił, przy okazji zostawiając napiwek i doprę wrażenie. Kartkę zaś przeczytał i schował do kieszeni, wstając od stolika.

Uliczka za karczmą, Kocie. O ile jesteś w stanie dojść.

Uliczka za karczmą była całkiem czysta. Kilka beczek, wiader i pustych skrzynek, w których przynoszono butelki wina. Dla Jeana istotniejszy był jednak stojący w półmroku niziołek z twarzą rozciągniętą w szerokim uśmiechu. Gnom znał tego jegomościa. Wszyscy w Periguex słyszeli o Cechu Złodziei. Nikt nie wiedział jednak gdzie ich szukać, kto jest przywódcą i czy mają jakąś siedzibę. Byli jednak świetnie zorganizowani. W każdym mieście gdzie działali była jedna taka osoba. Wystarczyło zapłacić jej odpowiednią sumę, w zależności od majętności, i osoba płacąca była już wolna od włamań i ulicznych rabunków. W Periguex taką osobą był stojący przed Jeanem niziołek imieniem Jaccopo de Barill.


Złodziej rozłożył na powitanie ręce.

-Kocie, jakże dawno nie miałem okazji osobiście się z tobą spotkać! Gdzie kot właściwy?

Jean spojrzał znacząco na Sargasa, stojącego już za plecami niziołka i wpatrującego się weń jak w następny posiłek. Jaccopo zaśmiał się tylko.

-Cóż, przejdźmy do rzeczy. Słyszałem, że rozpytujesz na wszystkie strony o księgi. Skoro przyszedłeś tutaj, znaczy że ktoś je ukradł, a jeśli tutaj nie znalazłeś odpowiedzi, znaczy że złodziej działa po za Cechem.- złodziej uśmiechnął się niczym wilk.- Widzisz, istnieje pewna grupa uważająca, że nie dotyczy jej żadne prawo. Ani prawo ludzkie, ani prawo boskie, ani prawo półświatka. Zakładam że to oni mają coś wspólnego z twoimi książkami. Mam dla ciebie ofertę. Ja załatwię ci namiary na książkowego rabusia, a ty, po załatwieniu swoich spraw dostarczysz go mi, żywego.

Jean podrapał się po policzku, zezując na swojego kota. Oferta była kusząca, lecz nim zdążył odpowiedzieć, Jaccopo zniknął. Sargas obwąchiwał zaś leżącą na kamieniach kartkę.

Jutro w południe, w karczmie. Będę czekał na twoją decyzję, Kocie.

Jean uśmiechnął się tylko pod nosem i schował karteczkę do kieszeni. Gwiazdy lśniły już a niebie, a on miał w kilku najbliższych karczmach oczarowane jego osobowością dziewoje. I teraz tylko, której złożyć niezapowiedzianą wizytę? Wybory, wybory…

***

Trzeci Dział Biblioteki Królewskiej nie wyglądał zbyt wystawnie. Albo nie wyglądał zbyt wystawnie w porównaniu do wielkiej kopuły głównego budynku Biblioteki, lśniącej srebrem w świetle poranka. Trzeci Dział natomiast był po prostu dwukondygnacyjnym budynkiem na planie kwadratu z piętrem, służącym za czytelnię oraz parterem gdzie magazynowano książki możliwe do wypożyczenia. Te naprawdę stare lub zniszczone lądowały w piwnicy, gdzie czułe dłonie konserwatorów i skrybów nadawały im nowe życie.

Jean spokojnie wszedł po szerokich schodach, rozglądając się po otaczających bibliotekę ogrodach. Ech, zaprawdę nie było drugiego takiego kraju jak A’loues.

W progu zaś czekał już na niego smukły i wysoki młodzieniec o bystrych, lśniących oczach ukrytych za szkłami okularów. Na widok gnoma skłonił się z szacunkiem.


-Witam. Pan Leonard poinformował mnie, że przybędzie pan dzisiaj. Nazywam się Obadiah de Periguex. Główny Bibliotekarz Trzeciego Działu Biblioteki Królewskiej.


Marlin


Tawerna była przykładem Skuldyjskiego zmysłu handlowego. Na parterze ustawiono szerokie, ciężkie ławy oraz stoły, które w wypadku bójki były ciężkie do przewrócenia. Podłoga była minimalnie skośna, przez co ewentualna krew, rzygowiny oraz rozlane piwo spływały do dziury w rogu pomieszczenia, a potem do ścieków pod miastem. Dodatkowo, bar był toporny i surowy, zbudowany ze zbitych dech, z którymi to stał wysuszony karczmach o ramionach pokrytych siecią grubych żył. Pod samym barem na pewno była pałka, a może nawet i muszkiet na wypadek naprawdę ciężkiej bijatyki.

W rogu zaś przygrywała mała grupa włochatych szarpidrutów. Jeden grał na harmonijce, drugi na prostym akordeonie, trzeci na skrzypcach a czwarty na lutni, której brakowało kilku strun. Mimo to brodacze grali z zapałem a sama muzyka wpadała jednym uchem a wypadała drugim, bez szkód na zdrowiu słuchającego.

Marlin podszedł do baru, zataczając się nieco. Karczmarz uniósł brwi, kiedy to młody mężczyzna zaczął gadać do siebie.

-Piwo? Nie, no, po dwóch od razu chce mi się sikać. … Po grogu mnie łeb napierdala. … Wino?! Tutaj wino bardziej nadaje się do czyszczenia kotwicy.

-Prawda…- karczmarz ostrożnie zgodził się z ostatnią tezą klienta. Marlin zaś dość szybko wrócił do rzeczywistości. Właściciel wyszynku odchrząknął.- To co podać? Bo po grogu

-Piwo.

-Ale wychodek mamy daleko.

-To pójdę w uliczkę za drzwiami.

-Tam pijacy śpią.

-Sądzisz pan że im to zaszkodzi.

-Nie. W sumie to nawet pomoże.- kufel z piwem ze stukotem wylądował przed Marlinem.- Dziewięć miedziaków.

Marlin wysypał drobne na blat i z uśmiechem przyjął kufel. Cóż, Port Drevis, jak każde miasto Skuld, miało tą wspaniałą cechę, że piwo było tu naprawdę tanie. Niecała sztuka srebra za kufel prawie nie rozwodnionego piwa. Po kilku łykach młody wilk morski spojrzał na karczmarza.

-Wiesz może, gospodarzu, gdzie będę mógł tu znaleźć jakąś robotę… może?- dodał, kiedy żylasty mężczyzna spojrzał na niego, zmarszczył brwi i zlustrował go od stóp do głów. Po chwili splunął do stojącego za barem wiadra.

-Nie wyglądacie mi na kogoś kto chciałby wstąpić do Kupieckiej Kompanii Strażniczej… Z resztą jak tak na was patrzę, to werbownik musiałby być naprawdę pijany żeby dać wam wpis i wysłać do punktu naboru

-W mordę

-Ale Kosmaty Bill szuka ludzi do jakiejś robótki na nabrzeżu. Jeśli nie przeszkadza ci fakt że to niezbyt zgodne z prawem

-Biorę! Gdzie ten Bill?

-Tam.

Karczmarz wskazał przez całą długość Sali na wielką, zwalistą postać siedzącą na za małym dla niej stołku. Kiedy Marlin spojrzał w tamtą stronę, wielkolud obrócił się ukazując rozłożystą brodę oraz oczy osoby nie do końca normalnej. Marlin odruchowo obrócił się na miejscu i w obronnym geście wypił spory łyk piwa.



Koło jego ucha rozległ się głos.

-Cóż… Pewny jesteś? Facet wygląda na zdrowo świrniętego

-Świrniętego?! To wariat na pierwszy rzut oka!

-A powiedział to facet gadający z własnym uchem.- barman przewrócił oczami i zajął się myciem kufli.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 24-09-2012 o 11:51.
Makotto jest offline