Shannon zobaczyła go pierwsza. Najpierw same nogi wystające zza małego, obrośniętego wszechobecnym bluszczem murku, pozostałości jakiejś dawnej ściany. Leżał na wznak z szeroko otwartymi oczami, z trudem łapiąc powietrze. Był cały blady i - mimo chłodu - pokryty lepkim potem. Prawą rękę przyciskał do piersi, palcami lewej spazmatycznie drapał posadzkę.
Matt umierał i zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że urządzenie, któremu zawdzięcza swoje pełne przygód życie, zostało w gdzieś tam, w świecie, z którego przybyli. Wiedział, że przyjaciele, którym wielokrotnie ratował tyłki (a i oni nie raz nie odwdzięczyli mu się tym samym) tym razem będą musieli poradzić sobie bez niego. Czuł żal. I gniew.
Kiedy zauważył zbierających się nad nim czwórkę przejętych jego stanem i niczego nie rozumiejących towarzyszy, z trudem wyszeptał:
- Wróćcie tam i pomścijcie... Mistrza, Profesora, wszystkich...
Matt gasł w oczach, ale kiedy wszystkim wydawało się, że to już ostatnie słowa, zdołał jeszcze wykrztusić:
- Albo... hyhhh... chyba że... hhrrr... tutaj...
Tak odszedł wspaniały człowiek i najlepszy przyjaciel, który żył wbrew wyrokom losu.
(Zaczyna się chmurzyć.) |