Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2012, 11:45   #16
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Post wspólny MG i Wszystkich Graczy - rozmowa w restauracji.

- Za chwilę, szanowni państwo, zajmiemy się drugim daniem, a przy deserze pogawędzimy o szczegółach. Tutaj chętnie odpowiem wam na wszelkie pytania. Poza dokładnym celem naszej wyprawy.

B.E. Chance spojrzał na swoich gości z nieskrywaną radością. To był czas na rozpoczęcie konwersacji.

Milczenie gości przerwał pierwszy James “Mac” Mac Dougall.

- No muszę przyznać wujku, że mnie zaskoczyłeś. Byłem pewien, że jeśli gdzieś w ogóle żyje Yeti, to w Himalajach, a tu proszę Związek Sowiecki. Dość duży teren poszukiwań. Nawet jeśli się ma namiary. Cóż właściwie nie mam nic teraz do roboty, a przyznam się, że chętnie poznam ten kraj i jego mieszkańców. Nasza prasa strasznie po nich jeździ od czasów rewolucji. Większość to czarna propaganda. Sądzę, że warto poznać prawdę samemu.
Uśmiechnął się wyciągając przez stół rękę do B.E. Chance’a.
- Możesz na mnie liczyć. Jadę z Tobą.

- Cieszę się - uśmiechnął się doktor Chance ściskając podaną dłoń. - Liczyłem na twój zdrowy rozsądek, no i nie ukrywam, dobrze będzie mieć krewniaka przy sobie, gdy będziemy transportować giganteusa do Stanów Zjednoczonych. Z tego też właśnie powodu chciałbym sprawę poruszyć na początku. Sowieci raczej nie pozwolą nam na to. Jeśli dowiedzieliby się o prawdziwym powodzie naszej podróży, zapewne przejęliby zdobycz i przywłaszczyli sobie prawo do obwieszczenia tego światu. A my, w najlepszym przypadku, zniknęlibyśmy gdzieś na Syberii, pożarci przez niedźwiedzie. I to nie jest czarna propaganda, James. Ja i ojciec panny Michalczewskiej poznaliśmy tych ludzi lepiej. Bywają serdeczni, bywają uprzejmi, bywają naprawdę szczerzy i sympatyczni. Ale ... ich władze ... to zupełnie co innego. Dlatego udamy się na Syberię pod przykrywką, że tak się wyrażę. A powrót ... powrót będzie jeszcze mniej legalny. Giganteus, według moich obliczeń, mierzy jakieś dwieście osiemdziesiąt - trzysta centymetrów, licząc miarą europejską. No i waży co najmniej pół tony. Więc to nie będzie proste. Ale, chyba - powiódł wzrokiem po zebranych - wyzwanie jest godne ryzyka?

Mac spojrzał pełnym niedowierzania wzrokiem na doktora. Odrobina luksusu zawróciła wujaszkowi w głowie. Ludzie dobrzy, a władza nie. Przecież to władza ludowa z ludu i dla ludu. Wujaszek gada jak Ci burżuje z Waszyngtonu.
- Nie będę się sprzeczał. Znasz moje poglądy w tej kwestii. Jak mówiłem przekonamy się sami, ale powiedz mi. Odniosłem wrażenie, że chcesz przetransportować Yeti martwego? Czy tak? No i jakaż to przykrywka? Zgodzisz się chyba ze mną, że Sowieci to nie idioci. Trochę to nie fair wywozić od nich Yeti, ale z tą konfiskatą pewnie masz rację. Wsadzili by go do zoo, albo do muzeum w zależności od stanu zdrowia - stwierdził sięgając po kryształowy kieliszek.

- Postaramy się przewieść żywy okaz – odpowiedział gospodarz spotkania. - Jeśli się uda. Już nad tym pracuję. Ale - w ostateczności - ubijemy jednego i przywieziemy do Stanów jego ciało. Wiemy dobrze, że zdjęcia oraz kawałki ciała od razu zostaną nazwane mistyfikacją, próbą oszustwa. Żywy człowiek śniegu zamknąłby usta niedowiarkom. Wprowadził świat na nowe koleiny nauki i udowodnił, że krypto-zoologia nie jest niczym dziwaczny. Że to nauka, jak biologia czy nawet antropologia. Bo mam powody przypuszczać, ze nasz milusiński giganteus tworzy pierwotne struktury społeczne bardziej rozbudowane, niż stado zwierzęce. I - trudno będzie w to wam uwierzyć, podobnie jak i mi - wykształcił nawet rodzaj religijności. A stąd już tylko proste przypuszczenie, że stwór ten jest równie inteligentny jak przeciętny mieszkaniec Ziemi.
Chance wzniósł kieliszek do ust upijając tym razem solidny łyk.

- No z tym przeciętnym mieszkańcem, to chyba trochę przesadziłeś. Choć inteligencji nie można mu odmówić. Starczyło mu jej, by się tak długo ukrywać przed człowiekiem, a dotarliśmy już, zdawałoby się wszędzie - zauważył Mac.

- Nie mówię tutaj o sprycie, czysto zwierzęcej zdolności do ukrywania się przed ludźmi – perorował dalej doktor Chance wchodząc w rytm wykładowcy. - Mówię tutaj, James, o czymś, co można nazwać inteligencją społeczną. Istoty te, wiem to z pewnego źródła, wielbią coś w rodzaju absolutu. Maja swoje ceremoniały. I, co najważniejsze w naszej sprawie, same są wielbione przez pewne syberyjskie ... hmm... - widać było, że nie chce powiedzieć zbyt wiele - .. powiedzmy klany.

- Będziemy zatem mieć przeciwko sobie nie tylko samego yeti, tudzież rosyjskie władze - wtrącił się do rozmowy Ian - ale i niektórych tubylców. Nikt nie lubi, gdy obcy porywają się na lokalne bóstwa. Nie sądzę, by jakikolwiek yeti zechciał iść z nami z własnej i nieprzymuszonej woli. Gdyby byli ciekawi wielkiego świata, już dawno przestaliby się ukrywać. Są z pewnością na tyle mądrzy, że wiedzą, czym by to im groziło.

B.E Chance spojrzał w stronę Iana. Uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
- Słuszne spostrzeżenie – pochwalił Iana kiwając głową. - Słuszne. Dlatego, między innymi zorganizowałem ten obiad. Aby porozmawiać o wszystkich zagrożeniach. Jasno postawić sprawę. To nie będzie prosta wycieczka badawcza. To będzie poważna operacja nastawiona na sukces. Wiele czynników budzi moje wątpliwości. Ale jestem pełen nadziei. Nie mam, niestety, zbyt dokładnego rozpoznania, ale też nie mam czasu na jego zrobienie. Wychodzę z założenia, że skoro ja potrafiłem namierzyć giganteusy, to zrobi to niedługo ktoś inny. Wystarczy, że będzie miał troszkę szczęścia. Musimy udać się na Syberię tej zimy. Tylko kiedy spadną śniegi obiekty zejdą z wyższych terenów. Wtedy będziemy mieli szansę je złapać. Ale - westchnął ciężko - powiem wam szczerze. Nie jestem szaleńcem. Jeśli okaże się to niemożliwe, zrobimy jedynie zdjęcia i dokumentację szczątkową i wrócimy tutaj. Może wtedy autorytet naukowy niektórych z państwa pomoże przekonać tych, którzy wątpią w istnienie yeti. Może. Najważniejsze będzie nasze bezpieczeństwo.

- A, jeśli wolno spytać, jaki będzie oficjalny cel naszej wycieczki? - spytał Ian. - Sowieci są dumni ze swoich sukcesów w takich czy innych dziedzinach, ale nikt raczej nie uwierzy, że chcemy na dalekiej Syberii poszukiwać osiągnięć komunizmu. Zgniłemu Zachodowi pewnie chętniej pokazaliby fabryki, niż syberyjską głuszę.
- Pojedziemy jako przedstawiciele firmy poszukującej złóż naturalnych. Odpowiednie rozmowy są już toczone na oficjalnych szczeblach. Muszę tylko w przeciągu najbliższych dni dostarczyć dane personalne i fotografie uczestników celem wyrobienia odpowiednich dokumentów. Legalnych dokumentów, bo na czas wyprawy zostaniemy oficjalnie zatrudnieni w pewnej firmie.

Nathalie spojrzała osłupiałym wzrokiem na doktora. Praktyka teatralna pozwoliła jej jednak opanować emocje i nie upuścić kieliszka, z którego piła.
- Wszyscy mówili, że to mój ojciec jest szalony… - powiedziała z mieszaniną zgrozy i podziwu. – Czy dobrze rozumiem, że planuje pan znaleźć i złapać – co już wydaje się dość trudne – a potem wywieźć trzymetrowe zwierzę z terytorium sowieckiego państwa?

- A są tacy, co śmią powątpiewać w inteligencję kobiet. - Ian mówił na pozór całkiem poważnie. - Zgadza się, panno Michalczewska. Przynajmniej ja zrozumiałem dokładnie to samo. Natomiast ile w tym tkwi szaleństwa, to już całkiem inna sprawa.

- Syberia zimą. Nie idziesz na łatwiznę wujku - zauważył James. - Wybacz, że spytam, ale jakimi środkami dysponujesz? Czy w wyprawie będziemy używać jakiegoś nowoczesnego sprzętu, czy będziemy podróżować na osiołkach?

Ian spojrzał na mówiącego, ale wypowiedzi nie skomentował. Osiołki... Ktoś miał osobliwe poczucie humoru.

- Szczegóły wyprawy są dopiero planowane. Ale, tam dokąd się udamy, nie dojedzie nic, poza tradycyjnym transportem. Mam na myśli trojki. Sanie zaprzężone do koni. Niezbyt komfortowe, ale nie ma innej alternatywy. Szczególnie, kiedy spadną śniegi. Co na Syberii jest kwestią dosłownie dni.

- Konie w śniegach? To zgubiło Scotta. Zawsze będzie kłopot z karmieniem - skomentował Ian. - Ale poza tym nie mam nic przeciwko, chociaż wolę psy. Ale to nie Alaska, niestety. Ciekawe, czy yeti robią sobie niekiedy wycieczki w tamte strony - dodał.

B.E. Chance uśmiechnął się rozbawiony, ale nic nie odpowiedział.

Henryk czuł się nieco nieswojo w tym towarzystwie, zdecydowanie odczuwał różnicę klas, jednak nie miał kompleksów w stosunku do swojej osoby. Siedział obok największego z zaproszonych, brodatego mężczyzny. Gdy rozmowa zeszła na sprawy terenowe, czuł się zobowiązany aby zabrać głos.

- W śniegu ludziom najłatwiej i najszybciej będzie poruszać się na nartach – powiedział Chmurski nieco nieśmiałym tonem. - Nie wiem jakie i czy w ogóle mają państwo doświadczenie w tej materii, ale podstawy pomogę szybko opanować. Myślę, że warto będzie to uwzględnić w planach sprzętowych. Narty moglibyśmy sprowadzić na wyznaczone miejsce z Zakopanego- to miejsce skąd pochodzę, od mojego przyjaciela do którego natychmiast napiszę list jeśli ten pomysł zostanie zaakceptowany.

Spojrzał pytająco na doktora Chance’a.

- Zakopane? – Doktor B.E. Chance zmrużył krzaczaste brwi. - Zakopane? To gdzieś w Europie? Rosja? Galicja? Polska. Tak. Chyba Polska. Może się okazać, że sprzęt nie dotrze na czas. Sam transport zajmie sporo czasu. Ale, pomysł wart rozwagi.

- Taak, to Polska, daleko, w Europie w pięknych górach – odpowiedział Henryk Chmurski. - Być może bylibyśmy w stanie zdobyć narty tutaj, w Ameryce. Podejrzewam, że to będzie możliwe w bardziej górskiej okolicy.

- Zajmie się pan tym? - zapytał wprost Chance. - Podpiszemy stosowną umowę z której wynikać będzie niezbicie, że zajmuje się pan naszym wyposażeniem.

- Tak oczywiście zrobię to z przyjemnością.To chyba sprawa z którą poradzę sobie najlepiej. Raczej daleko mi do wiedzy politycznej - odparł Henryk i tym samym zrozumiał, że zdecydował się na tę wyprawę.

- Czy masz skompletowane wyposażenie, czy to spocznie na naszych barkach i jakimi kwotami dysponujesz? Z tego co mówiłeś wynika, że masz nielichych sponsorów. W jakich granicach możemy szaleć? - spytał James przyglądając się dziewczynie. Gdzieś już ją widział.

- Każdy dolar się przyda - odpowiedział doktor Chance. - Szczerze mówiąc, środki finansowe to dość problemowa część wyprawy. Budżet nadal ma sporo luk. Sponsor jest jeden i to niezbyt chętny. Dokumenty działają wręcz w drugą stronę, jeżeli rozumiecie co mam na myśli. Ale powoli, powoli, wszystko zaczyna się krystalizować. Więc, bez obaw. No, chyba że któreś z was zechce wspomóc wyprawę finansowo - powiedział niby żartem - to się nie obrażę. W końcu, to wspólne przedsięwzięcie. Część z państwa zaprosiłem do udziału jako potencjalnych pracowników ze względu na ich doświadczenie w trudnym terenie. Ale jeżeli zechcą być bardziej, no powiedzmy, wspólnikami, nie mam nic przeciwko.

- Jako że żebrać na ulicach nie muszę - stwierdził Ian - to swój udział mogę wnieść bez problemów. Ale o tym chyba lepiej porozmawiać później. Planujemy się w sprzęt zaopatrzyć tutaj, czy też lepiej będzie zrobić to na miejscu? Czasami lokalne wyroby są lepsze od tego, co sprzedają renomowane firmy. No i jeszcze, na przykład, sprawa broni, a dokładniej amunicji. Miejscową można prędzej dostać. Zdaje się, że Sowieci mają inną amunicję. Musielibyśmy zabrać większe zapasy.
Milczał przez chwilę.

- Kolejna sprawa... Czy ktoś wie może, jak wygląda kwestia - mówił dalej Ian - nazwijmy to, prezentów dla lokalnych oficjeli? Tamte rejony są mi mało znane.

- Sprzęt raczej nabędziemy na miejscu, lub w Jokohamie. Raczej to pierwsze. Z bronią, powiem szczerze, możemy mieć pewien problem. Tylko członkowie ekipy, którzy zostaną zgłoszeni jako oficjalna ochrona, a nie inżynierowie lub geologowie, czy tłumacze, dostaną pozwolenie na broń. Myśliwską. Do kupienia na miejscu. Ale z pewnych źródeł wiem, że już na terenie Syberii nikt nie przestrzega tak bardzo procedur, jak podczas przekraczania granic Związku Radzieckiego. Pod tym względem Bolszewicy są mocno przewrażliwieni, szczególnie w stosunku do nas, obywateli USA.

- Czy przewiduje pan również poruszanie się po terenie górskim? - spytał Henryk. - Bo jeśli tak to będzie potrzebny również sprzęt górski, dla zapewnienia podstawowego bezpieczeństwa.

- Hmm - zamyślił się Chance. - Wiem, że giganteusy schodzą zimą z wyżej położonych terytoriów. Ale ... może na wszelki wypadek, można zadbać o takie elementy również. Zdaję się na pańskie doświadczenie.

- Zajmę się tym oczywiście. Dziękuję panu za zaufanie. - Henryk skłonił głowę.

Odpowiedzią był jedynie wzniesiony w górę kieliszek z wodą, w geście salutu oraz szczery uśmiech B.E. Chance. Niestety. Jak na razie widać było, że restauracja przestrzega prohibicji.

- Panie ... Chmurski? Prawda? - spytał Mac niepewny czy dobrze zapamiętał nazwisko - Bardzo chętnie pobiorę lekcję narciarstwa, a z nartami nie będzie problemu w Appa.

Przez całą tą rozmowę profesor Arturo był dziwnie milczący. I w ogóle się nie wtrącał wpierw przeżuwając posiłek, a potem słowa które padały. Przede wszystkim dlatego, że rewelacje Chance’a brzmiały nieco... naiwnie. Już nie wspomniano o jednym egzemplarzu, lecz o całej populacji wyznającej dziwne kulty i w dodatku chronionej przez całe plemiona mongolskich dzikusów... czy co tam żyje na tej Syberii. Nawet zakładając teorię, że coś takiego istnieje, to jak zauważała młoda ślicznotka, przewiezienie takiego stwora przez kraj słowiańskich karykatur Robespierre’a i jego kliki, było mało prawdopodobne. A jeszcze pozostał taki mały detal, jakim było złapanie owego yeti.

Profesora Arturo język aż świerzbił, by wyłożyć swoje wątpliwości. I naprawdę długo się z tym wstrzymywał, naprawdę długo. To był heroiczny wręcz wysiłek.

- Pozwólcie że wtrącę łyżeczkę dziegdziu w te garnce miodu, które zostały wylane – powiedział jednak naukowiec. - Będę litościwy i nie wypowiem się na temat prawdopobieństwa tych opowieści na temat... rasy wielkich futrzaków tworzących struktury społeczne. - Wysiłek zakończony przegraną. - Bowiem jest to wyciąganie przedwczesnych wniosków, zważywszy że... mamy tylko historie. Podsumuję jednak sprawę, przyjmując je za prawdę objawioną. Chcesz porwać inteligente stworzenie wprost ze stada, które jeśli ma więzi społeczne podobne ludzkim, będzie chciało go odbić i... wątpię, by to zamierzało to czynić w sposób pokojowy. W dodatku, chcesz porwać stwora, który robi za arabski czarny kamulec dla tamtejszych dzikusów? I... myślisz, że to nie wywoła, bo ja wiem... - łyknął nieco wody, by zwilżyć gardło. - Małego polowania na łowców yeti ? No i przyjmując, że chcesz go dowieźć żywym... To należy wziąć pod uwagę sporą klatkę i odpowiedni do niej transport. Pieski się może nadają na biegun północny, ale na miłość boską, nie w roli mułów pociągowych. Owszem Indianie Wielkich Równin ich tak używali, zanim zapożyczyli konie od białego człowieka. Ale owe psy ciągnęły tobołki nie większe od nich samych, a nie bydlę o rozmiarach niedźwiedzia i to jeszcze w mocnej, a zatem ciężkiej klatce.

Profesor przesunął spojrzeniem po zgromadzonych osobach.

- No i nie zapomnijmy o tym, że to wyprawa do kraju, który właśnie przechodzi kolejne etapy, “jakże oświeconej” rewolucji francuskiej - kontynuował. - I jak przy każdym takim przewrocie, łby muszą pospadać z niewygodnych karków. Mniej ślepego entuzjazmu, więcej realizmu panowie. Należy wziąć pod uwagę, że w przypadku sukcesu tej misji badawczej, ostatni etap wyprawy będzie paniczną ucieczką i walką o życie.

B. E. Chance uśmiechnął się kiwając głową przez całą tyradę profesora.

- Drogi profesor Arturo, mój serdeczny antagonista jak zawsze raczył wypatrzeć wszelkie luki w mym planie.

Ton głosu B.E. Chance’a nie bardzo pozwalał stwierdzić, czy mówi to poważnie, czy też się odrobiną zgrywa.

- Złapanie stworzenia może okazać się proste, mam już pewien plan z tym związany. Wydostanie się z ZSRR również mam zaplanowane. Pozostaje tylko dograć kilka szczegółów w Jokohamie. Największym problemem faktycznie mogą być inne giganteusy, ale i tutaj mam powód przypuszczać, że wystarczy oddalić się od ich terytorium by dały nam spokój.
B.E. uśmiechnął się i kontynuował:

- Oczywiście, cieszy mnie niejako pana podejście, drogi profesorze Arturo. Bo oznacza to, że przyjmuje pan moje odkrycie jako wiarygodne. Inaczej nie martwiłby się pan takimi szczegółami, jak wydostanie się ze stworzeniem które w normalnym przypadku wkładał pan między mity i bujdy.

Uniósł kieliszek tym razem kłaniając się profesorowi Arturo.

-Jeszcze jedno pytanie doktorze Chance – Porfesor Arturo poruszył kolejny temat, który męczył go od początku spotkania. - Czemu robić z tego taką tajemnicę tu... w Bostonie ? Rozumiem maskaradę u Sowietów, ale jakież zagrożenia wymagają ukrycia szczegółówe planu w Stanach Zjednoczonych. Boi się pan, że ktoś pana uprzedzi? Niemożliwe - odparł w odpowiedzi Arturo. - Zakładając, że poczynił pan dalekosiężne przygotowania i zakładając... całkiem teoretycznie... tak nieprawdopodbną historię, że ktoś zdecyduje się nagle złapać pańskiego yeti na własną rękę usłyszawszy pański plan, to i tak nie zdąży zorganizować tak skomplikowanej logistycznie wyprawy i ubiec pana. Więc, czemu więc nadal większość planu okryta jest tajemnicą?

- Osobiście bym sądził - zamiast doktora Ian zabrał głos - że gdybyśmy rozgłosili o planach zdobycia yeti, to bez problemów znaleźliby się tacy, którzy jeśli nawet nie byliby szybsi, to potrafiliby skutecznie przeszkodzić w realizacji jakichkolwiek, najbardziej nawet precyzyjnych planów. Plotka o wyprawie i równoczesne zniknięcie doktora... To z pewnością doszłoby do różnych ciekawskich uszu. W tym i dziennikarzy. A Sowieci, wbrew różnym poglądom, potrafią czytać. Po angielsku również.

Doktor kiwnął głową.

- To też. Ale głównie chodzi mi o ubiegnięcie. Wystarczy kilka złośliwych donosów, jakieś działania zwalniające i cały plan może nie wyjść. Po prostu. Wolę ogłosić o naszej wyprawie po jej powrocie.

- Nie bardzo rozumiem w takim razie... Skoro zależy panu, doktorze, na zachowaniu tajemnicy, to czemu miało służyć to spotkanie w “Zapomnianej wiedzy”? – panna Kelly próbowała doszukać się w działaniach doktora B.E Chance’a jakiś luk. Coś jej nie pasowało.

- Miałem je zakontraktowane dużo wcześniej – wyjaśnił uprzejmym tonem doktor Chance. - Nie byłem w stanie się nie wywiązać. Właściciel “Zapomnianej wiedzy” jest moim serdecznym przyjacielem.

- Jestem pewien że w dalekiej dzikiej Rosji nie mają nic innego do roboty, tylko czytać amerykańskie szmatławce. Bo tylko w takich czasopismach obecnie drukuje się artykuły o Yeti. - skwitował sprawę profesor Arturo. - Rozumiem, czemu ta tajemniczość była zaprezentowana podczas owego wykładu. Natomiast nie rozumiem robienia tajemnicy z wyprawy w tak kameralnym gronie, jednocześnie snując już konkretne plany jak ta wyprawa ma wyglądać. To tak jakby... -przez chwilę Arturo szukał dobrego porównania.- Planować wycieczkę bez mapy okolicy, ba... planować wycieczkę nie wiedząc tak naprawdę, gdzie ona wyruszy.
Ian powstrzymał się od komentarza. Wszak nie chodziło o słowo ‘yeti’, ale o Syberię, a ta nazwa pojawiłaby się w nagłówku. Ślepy by zauważył...

- Tak, dobrze byłoby wiedzieć gdzie będziemy zmierzać. Mapa, a przynajmniej informacja gdzie się wybieramy pozwoli przygotować się lepiej, zdobyć potrzebne mapy … - wtórował Henryk

- Obawiam się - doktor starannie starał się dobierać słowa - że na tym etapie nie będzie to jeszcze możliwe. Mogę jedynie zdradzić tyle, że .... - westchnął. - No dobra. Macie mnie. Nie wiem dokładnie o jaką część Syberii chodzi. W Jokohamie mam otrzymać dokładne informacje oparte na tłumaczeniu pewnych dzienników podróżnych.

Upił wody.

- Tak właśnie brzmi prawda. Michalczewski wie lepiej, o jakim miejscu mówimy. Mamy spotkać się z pani ojcem w Jokohamie, panno Michalczewska.
- Mam nadzieję, że potem nie będzie wydzierania od siebie nawzajem sławy, jak to zwykle bywa, gdy sukces ma więcej niż jednego tatusia - stwierdził po chwili namysłu Arturo wyraźnie, zaskoczony wypowiedzią B.E. Chance’a. Którego uważał za jednego z tych samotnych wilków. A tu proszę, jest i wspólnik, który zapewne znacznie przyczynił się do tego... cóż... ewentualnego odkrycia. Jeszcze nie wiadomo wszak, ile prawdy jest w tych sensacyjnych bajeczkach o kulcie włochaczy.- Jednym słowem, tak naprawdę planowanie wyprawy zacznie się dopiero w Jokohamie?
Nathalie drgnęła ledwie dostrzegalnie.
- Kiedy.. kiedy ostatni raz sie kontaktowaliście, doktorze?

- Dwa miesiące temu - powiedział Chance z namysłem, jakby przeliczał coś w myślach. - Co do pana obaw, profesorze Arturo, to ja panu Michalczewskiemu ufam. To ja skierowałem nasze wspólne badania z Tunguski na obszar, o którym mówimy. Jego rolą było tylko sprawdzenie kilku pogłosek, kilku wpisów. No i, jak widzieliście na zdjęciu, zweryfikował je wyjątkowo dobrze.

- W jaki sposób? Chodzi mi o to, czy ma pan pewność, że to był on.. ja nie mam wiadomości od wiosny – drążyła temat dziewczyna.

- A któżby miał to być jak nie Michalczewski?
- Pytałam, czy jest pan pewien - zaakcentowała słowo „pewien” - i na jakiej podstawie, że to był właśnie on, doktorze. - panna Kelly powtórzyła pytanie

- Tak. Jestem pewien – tym razem doktor nie wahał się udzielając odpowiedzi.

Szarlotka którą właśnie kończył dojadać Samuił była diabelnie pyszna. I zapewne tak samo droga... Nie pamiętał kiedy ostatnio jadł w tak przyzwoitym miejscu. W ogóle kiedyś mu się to zdarzyło? Raczej nie. Wszystko byłoby wprost idealne gdyby nie grad pytań, stwierdzeń i pomysłów strzelających nad stołem niczym seria z ckmu. Obserwował to kolejnych wtrącających się do rozmowy samemu skupiając się jednak bardziej na delikatnej, lekko kwaśnej masie jabłkowej rozpływającej się na jego języku. Bez wątpienia kilka osób tutaj miało doświadczenie. Inni woleli mówić w sposób, który miał stwarzać pozory iż takie mają.

- Rosja...- mruknął w końcu pod nosem, a jego potężny, niedźwiedzi głos z pewnością zwrócił uwagę zasiadających przy stole. Odłożył ostrożnie łyżeczkę na talerzyk pokryty już jedynie kilkoma okruszkami po kawałku ciasta. “Mam nadzieję, że to spotkanie sponsorowane...”.

- To piękny kraj doktorze. Jak krzewy dzikiej róży. Wepchniemy łapska za głęboko to zaboli, oj zaboli. - uśmiechnął się. - Korzystając z momentu. - Popatrzył po pozostałych zaproszonych, którym jak dotąd jadaczki się nie zamykały, o tak drobnym, grzecznościowym zachowaniu jednak zapomnieli. - Chciałem przede wszystkim podziękować panu za możliwość ponownego spotkania w tak...- rozejrzał się dookoła - Fantastycznym miejscu. Dla niektórych z państwa, nie chcę wyjść na prostaka, to może codzienność... Mi jednak rzadko zdarza się odwiedzać podobne miejsca. A jedzenie, pierwsza klasa. Strogonow jak u mamy albo i lepszy. Boję się jednak czy za jakiś czas nie będę musiał wykręcać się pozostawionym w innych spodniach portfelem? - zażartował opierając się wygodniej na krześle.

- Jeśli teraz pozwolą mi się państwo swobodniej wypowiedzieć na temat tej ekspedycji.- wziął głębszy wdech, oblizując delikatnie dolna wargę. “Co bym dał za kieliszek wódeczki”.

- Nie ukrywam, że bardzo kusi mnie taka oferta. Nie stać mnie jednak na sfinansowanie podróży z własnej kieszeni. Chcę postawić tę sprawę jasno...- skinął głową profesorowi i przeszedł dalej, oczywistym bowiem było, że Chance raczej stawia sprawy finansowe na drugim planie całego przedsięwzięcia. - Jokohama? Zatem chce pan dotrzeć na Syberię od wschodu? To moim zdaniem bardzo dobry wybór. Słuszny i dający nam wiele atutów...- Nieśmiało popatrzył po rozmówcach. - Sam nie jestem specjalistą, ale ponieważ, co zapewne jest dla państwa łatwe do usłyszenia, to moja ojczyzna co nieco wiem. I chociaż ZSRR w oczach niektórych wydaje się sprawną, dobrze naoliwioną machiną wschód to dzicz. Państwo w państwie, gdzie tak naprawdę nikogo nie obchodzi co myślą urzędnicy z Europy. Chyba, że oficjalne powody naszej wyprawy zmuszają nas do wizyty w Moskwie bądź Leningradzie?

- Co do sprzętu... Nieco znam się na mechanice i wiem, że w temperaturach spadających do -70 stopni, a taką nowinę zamieszczono zeszłej zimy w Boston Herald, ta nowoczesna odmawia współpracy szybciej niż zrobił to proletariat za cara. Konie zatem są tym co całkowicie wystarczy. Jeśli my nie nakarmimy ich, zwyczajnie je zjemy.- wzruszył ramionami.- To oczywiście wydaje się straszne i nie powinienem przy takich osobistościach w dziedzinie sztuki przetrwania się wymądrzać... - zerknął tutaj w kierunku Henryka. - Ale większość z państwa zapewne nigdy nie stało jeszcze na krawędzi. Gdzie tak naprawdę człowiek myśli tylko i wyłącznie o przetrwaniu. Swoją drogą konina jest bardzo smaczna. - Spróbował rozładować atmosferę kolejnym, niewinnym uśmiechem. - Broń mimo wszystko bezpieczniej załatwić na miejscu... Jak wspomniałem wschód to dzicz, ale i tam będą pytać po co nam jej AŻ TYLE. - Ułożył łokcie na stole, po czym wysunął palec wskazujący. - A coś mi mówi doktorze, że będzie potrzebne jej właśnie aż tyle. Mówiliście o plemionach tych stworzeń? Więc zakładacie, że będzie ich tam więcej. Dwumetrowych, ważących kilkaset kilo stworów, które jak pokazuje historia nie specjalnie pragną być odnalezione. A inteligencja wspomniana przez pana, może być groźniejsza niż ich kły czy z pewnością zdolne łamać kości niczym zapałki mięśnie... Śmiać się z czerwonych możemy, ale pokazali, że na niepożądaną inteligencję nic nie jest tak skuteczne jak porządna, nabita broń. I szczerze powiedziawszy wolałbym też w takim stanie - sztywnym mam na myśli, tutaj pański okaz sprowadzić. Pan jednak tutaj dowodzi, pan decyduje i pan załatwia podobizny prezydentów doprawionych zielenią. - Rozłożył ręce z radosną miną. - Na mnie możecie liczyć. Jeśli sobie życzycie mogę robić tylko za tłumacza. Jeśli mam być bardziej przydatny... Mogę pomóc z doborem mniej naukowego osprzętu. - Przymrużył oko.

- Broń mnie martwi - przyznał B. E. Chance po wysłuchaniu argumentów rozmówcy. - Wiem, jak reagują na nią bolszewicy. Nawet taka nasza kilkoosobowa grupka uzbrojona po zęby będzie podejrzana co najmniej o działania kontrrewolucyjne. Owszem, Rosjanie wiedzą, że tajga syberyjska to obszar niebezpieczny. Niedźwiedzie, syberyjskie tygrysy, wilki. Te drapieżniki są u siebie i mogą zaatakować. Więc Sowieci dopuszczają posiadanie broni. Ale nie oznacza to, że wwiezienie arsenału nie spowoduje niepotrzebnej uwagi. Dlatego uzbrojona zostanie tylko ta część wyprawy, która oficjalnie pełnić będzie rolę ochrony. Góra dwie osoby, jak na ośmioosobową wyprawę. Nie więcej. A przygotowaniami w tej materii może się pan zająć, panie Repnin. Potem porozmawiamy również o wynagrodzeniu pana i pana Chmurskyego. Bo, rzecz jasna, po spotkaniu, bo wszak gentlemani o pieniądzach w towarzystwie nie rozmawiają.

Uśmiechnął się i pokręcił głową, jakby sobie jeszcze coś przypomniał.

- Co do arsenału, to nie będzie potrzebny. Plan porwania giganteusa wcielę w życie jedynie wtedy, kiedy będzie miał on realną szansę powodzenia. Jeśli sprawa okaże się zbyt ryzykowna, nie postawię na szali życia ani swojego, ani nikogo z was. Wtedy zrobimy pełną dokumentację. Taką, jaką się uda. Mam nadzieję, profesorze Arturo, że dołączy pan do nas, w naszej wyprawie, by być owym głosem sceptyzmu oraz uwiarygodni nasze odkrycie. Pan, znany ... hmmm.... - widać było że szuka delikatnego słowa. - Znany krytyk teorii kryptozoologii byłby doskonałym potwierdzeniem naszych odkryć, gdyby do nich doszło. Bo tego, że człowiek śniegu znajduje się tam, gdzie się udamy, tego jestem pewien niemalże na sto procent. To jak, drogi profesorze, mogę liczyć na to, że przyjmie pan rolę advocatis diabolis naszej ekspedycji?

- Dawno nie byłem w Japonii, i jak dotąd nigdy nie zapuszczałem się w tajgę. Mała wycieczka dobrze mi zrobi, póki jeszcze mam na nią siły.- stwierdził po krótkim namyśle Maximilian potwierdzając swe dołączenie do wyprawy.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-11-2012 o 11:48.
Armiel jest offline