Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2012, 00:04   #2
Gettor
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
To był dzień jak codzień - Sławek właśnie skończył zajęcia laboratoryjne z Grafiki Komputerowej, na których po raz setny programował jajko w trzech wymiarach na komputerze. Tym razem zadanie polegało na wykonaniu oświetlenia jajka, co nie było zbyt trudne, zwłaszcza że młody informatyk miał wszystkie potrzebne materiały od swojego brata.
W drodze powrotnej pisał SMS’y ze swoją dziewczyną - przez swoje zamyślenie i rozmarzenie wpadł na lampę uliczną, przez co upadł na cztery litery, a telefon wylądował w kałuży.
- Pięknie kurwa, pięknie. - zaklął Sławek wyciągając przemoczone i niedziałające już urządzenie. Moment na to też był idealny, bo jego dziewczyna napisała mu coś dziwnego i nie zdążył się jej dopytać o co chodzi. “Będę czekała przy Starym Jeziorze.”, tak brzmiała wiadomość. Gdzie na litość boską ona znalazła jezioro we Wrocławiu...

W podwójnie złym humorze wrócił do domu i stwierdził, że jednak się z nią nie spotka, bo nie wie gdzie to jest. Google też nie wiedziało. Postanowił wrócić wcześniej do domu rodzinnego w Lubinie, gdzie ma zapasowy telefon - przeprosi ją i może dowie się nieco więcej na temat tego “Starego Jeziora”. Brzmiało intrygująco.
Spakował wszystkie swoje rzeczy - ze szczególnym uwzględnieniem dużego laptopa marki Dell z którym obchodził się bardzo delikatnie i pojechał na dworzec PKS.
Autobus oczywiście mu uciekł, ale udało mu się złapać busa firmy “Tarnowscy”. Jadąc już do Lubina cały czas zastanawiał się o co chodzi z tym “Starym Jeziorem”, oraz że Asia pewnie będzie na niego wściekła. No cóż, będzie musiał ją jakoś udobruchać... tylko jeszcze nie wiedział jak...
Nagle bus jęknął i zatrzymał się gwałtownie. Rzeczy pospadały z półek, ludzie z siedzeń. Zdumiony Sławek rozejrzał się dokoła. Zauważył sączący się leniwie spod maski pojazdu dym.
Szybko okazało się, że nie pojadą dalej. Kierowca od razu zadzwonił do szefostwa o podstawienie innego busa, a sam zaczął grzebać w silniku. Ludzie stali na poboczu, albo siedzieli w środku. Nie było tu nic do roboty. Znajdowali się w środku lasu, daleko od często uczęszczanych dróg.
Nagle młody informatyk stwierdził, że koniecznie musi się oddalić w ustronne miejsce, aby ulżyć nieco umęczonemu pęcherzowi, co też niezwłocznie uczynił. Oddalił się o kilkanaście metrów, żeby znaleźć w miarę odosobnione miejsce i załatwił, co trzeba było.
Odetchnął z ulgą i już miał wracać do autobusu, kiedy usłyszał radosne zawołanie i warkot silnika. Nim zdążył dobiec do ulicy, autobus odjechał.
- Ja... co... kurwa. - powiedział ze zrezygnowaniem po przebiegnięciu kilkunastu metrów. Warknął z wkurzenia i frustracji, po czym rozejrzał się po okolicy, szukając jakichś znaków orientacyjnych, które powiedziałyby mu gdzie się znajduje, albo gdzie jest jakieś miasto.
Nie miał ze sobą właściwie nic. Jedynie batonika w tylnej kieszeni spodni i husteczki w kurtce. Nic. Dokumentów, pieniędzy, telefonu. Zdany był na łaskę pustej drogi, którą prwadopodobnie w najbliższym nic nie będzie jechało. Takie jego zasrane szczęście.
Po dokładnym rozejrzeniu się po okolicy, zauwarzył leśną dróżkę po drógiej stronie ulicy. Żadnych innych punktów orientacyjnych.
Westchnął ciężko i ruszył leśną ścieżką raz po raz przypominając sobie wszystkie dane, jakie tylko mógł na temat tego autobusu i jego kierowcy, żeby zrobić mu u jego przełożonych taką jesień średniowiecza, żeby nie mógł znaleźć pracy nawet jako szkolny cieć.
Rozmarzony nie zauważył, kiedy zboczył ze ścieżki. Nagle okazało się, że jest w środku lasu. Spróbował wrócić po swoich śladach, jednak kiedy po raz trzeci minął tego samego kamienia o fallistycznym kształcie, musiał się satrzymać.
Zaintrygowany kamieniem postanowił go zbadać z bliska. Dało mu to tyle, że na chwilę oderwał myśli od swego marnego losu. Rozejrzał się także po okolicy przy kamieniu w poszukiwaniu czegoś odstającego od normy. I ujrzał to zaledwie kilka metrów dalej. Żółty błysk na ściółce. Kiedy do niego podszedł, okazało się, że to żółty kryształ, mieniący się w promieniach słońca.
Kto to tu zostawił, pomyślał podnosząc znalezisko i badając je na wszystkie możliwe sposoby oprócz lizania. Kamień był ciepły w dotyku, gładki. Żadna z krawędzi nie była ostra. W życiu nie widział niczego podobnego.
Podekscytowany chłopak raz po raz obracał kamień w dłoniach i patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Po chwili wpadł na pewien pomysł i zbadał fallistyczny kamień raz jeszcze w poszukiwaniu dziury, która by pasowała do kryształu. Oczywiście nic takiego nie znalazł, jednak coś podpowiadało mu cichutko, żeby poszedł w stronę, którą wskazywał kamień, więc tam poszedł stąpając ostrożnie i rozglądając się czujnie, bo mimo wszystko miał złe przeczucia.
Po niecałych dwustu metrach zobaczył kolorowe błyski. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że to inne, podobne kryształy, tylko w innych kolorach. Od białego, przez zielony, do czarnego. Znajdowały się w kamiennym łuku, który stał pośrodku lasu. Nie mógł znaleźć na to żadnego logicznego wyjaśnienia... może to pozostałości po jakiejś antycznej cywilizacji?
Z rozbawieniem patrzył na kryształy, myśląc że zaraz ułoży z nich tęczę. Jednak kamienny łuk go martwił - czuł się trochę jak w ukrytej kamerze. Wszyscy się świetnie bawią ukryci w krzakach, a on (idiota) zastanawia się o co chodzi. Podszedł bliżej, żeby przyjrzeć się dokładniej łukowi.
Kryształy osadzone, czy może raczej zatopione, w kamieniu, wyglądały identycznie jak ten, który podniósł zaledwie chwilę wcześniej. Zdumiony wyciągnął go i przyłożył w jedyne wolne miejsce.
Biały kamień rozbłysł, a wraz z nim wszystkie kryształy. Powietrze pod łukiem zafalowało i rozjaśniło nieco.
Kiedy pierwszy szok minął, Sławek wziął z rozbawieniem kamyk i rzucił w przestrzeń pod łukiem. Kamyk zniknął bez śladu.
Zdumiony chłopak raz jeszcze przeglądnął okolicę, żeby się przekonać czy nikogo nie ma w pobliżu, upewnił się, że kamyk naprawdę zniknął, po czym niepewnie i ostrożnie włożył rękę w coś, co zaczął nazywać już w głowie Portalem.
Poczuł dziwne ciepło, kiedy jego ręka zaczęła się robić przeźroczysta, a w pewnym momencie palce zaczęły znikać. Czuł je, wydawało m się, że nimi poruszał. I wtedy coś go pociągnęło. Nie zdążył zareagować i wpadł do portalu.

* * *

Obudziły go promienie wschodzącego słońca. Leżał na kamiennym podeście, na którym stał biały łuk portalu. Zdezorientowany wstał i rozejrzał sie w poszukiwaniu czegokolwiek.
Las. Tak inny od tego, z którego tu przybył. Drzewa, głównie iglaki, były znacznie większe od wszystkich, jakie kiedykolwiek wcześniej widział. Przedziwna cisza, tak dziwna w erze komputerów i samochodów, spowodowała nerwowe napięcie u młodego informatyka. Nie słyszał wiatru, czy zwierząt.
Kiedy obejrzał się na portal, zobaczył, że nie działa, a w białym kamieniu znajduje się szary kryształ.
- Zepsuło się... - powiedział jednocześnie rozbawiony i zmartwiony Sławek na widok szarego kryształu. Z niejakim tródem wyciągnął go i schować do plecaka. Czuł ciągły przypływ adrenaliny w ciele - naczytał się wystarczająco dużo książek, żeby wiedzieć co się dzieje. Przynajmniej teoretycznie.
Cała ta ekscytacja niemalże wypłukała z niego wszystkie wątpliwości i zmartwienia związane z miejscem w którym się znalazł.
Po dłuższej chwili tej ekscytacji wrócił jednak zdrowy rozsądek (w pewnej mierze...) i Sławek postanowił iść na zachód, stwierdziwszy że to kierunek dobry jak każdy inny, a słońce za jego plecami upewni go, że idzie nadal w tą samą stronę.
Długo szedł, zanim zorientował się, że coś się zmieniło. Gdzieś nad jego głową przeleciał wystraszony ptak, w oddali krzyknął sokół, czy inny ptak drapierzny. Chłopak nie miał pewności - nigdy się nie znał się na tych wszystkich pierzastych stworzeniach. Wiedział tylko, że to, co na talerzu to najczęściej kurczak, albo inny indyk. <jak coś, to popraw>
Po blisko godzinie marszu, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność, w końcu usłyszał inny dźwięk. Szum wody. Później okazało się, że to rzeka.
- Rzeka! - wykrzyczał z radością chłopak. Pamiętał z lekcji historii, że najczęściej osady i miasta zakładano przy zbiornikach wodnych, co miało więcej niż mnóstwo sensu. Zaczął iść wzdłuż rzeki mając nadzieję, że za niedługo dotrze do jakiejś cywilizacji.
Nie zaszedł daleko, kiedy dotarł do niewielkiego jeziorka, gdzie kaskadami wpadała woda. Nie było tu żadnej wioski, jednak z daleka zobaczył dym ogniska.
Dotarłszy do jeziora pierw opłukał twarz, a kiedy nabrał pewności, że z tą wodą jest wszystko w porządku - napił się nieco. Potem poszedł ostrożnie w stronę ogniska. Nie miał pojęcia jak będzie rozmawiał z kimkolwiek kogo tam spotka. Postanowił najpierw “wybadać” sytuację z daleka.
Szybko dostrzegł, kto obozuje przy ognisku.
Kilkunastu mężczyzn właśnie zbierało manatki, a wszyscy wyglądali, jakby ich ktoś wyrwał z jakiegoś filmu historycznego. Średniowieczne, czarne mundury z białymi zdobieniami wydawały się... takie prawdziwe, a do tego miecze! Z boku stały konie, które jeden z mężczyzn powoli zaprzęgał do wozu, który młodemu informatykowi wydał się... nietypowy. Ze wszystkich stron zabudowany, zupełnie, jakby przewozili tam jakiegoś kryminalistę.
Sławek nie miał wątpliwości, że wszystko co widział jest prawdziwe. A więc kamienny łuk, który nazywał Portalem, naprawdę był portalem. Niebywałe. Wolał się jednak nie ujawniać. Jeśli jego przypuszczenia były poprawne i w tym wozie faktucznie przewożono kryminalistę - czyli byli wojskowymi - to bez wątpienia i jego by natychmiast aresztowali. Chociażby ze względu na jego nietypowy i podejrzany strój. Stał więc w miejscu i czekał aż nie odjadą, upewniając się przy okazji żeby nie zostać wykrytym.
Niestety, nawet, jak młody informatyk skrył się między drzewami, wiele mu to nie dało. Jeden z mężczyzn zgrabnie wskoczył na podstawionego mu konia i ruszył w jego stronę galopem (tak naprawdę ruszył powolnym kłusem, ale chłopakowi nie robiło to różnicy). Widać zauważyli go wcześniej, kiedy stał przy jeziorze.
W pierwszej chwili spanikował. Rozejrzał się dookoła za miejscem do schowania, jednak szybko doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Zrobił więc jedyną sensowną rzecz, jaka przyszła mu do głowy - wyszedł jeźdzcowi na spotkanie...
Mężczyzna zatrzymał konia kilka metrów od Sławka i spiorunował go wzrokiem, wyraźnie oceniając.
- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zapytał groźnie z obcym akcentem.
“Wow, mówi po polsku... Albo to łuk rzucił na mnie jakieś zaklęcie rozumienia języków? Ciekawe...” pomyślał w pierwszej chwili student.
- Ja... eee... zgubiłem się. - powiedział trochę niezręcznie, trzymając ręce w górze jak idiota, jednak po chwili opuścił je i dodał z większą pewnością siebie. - I to nie w klasyczny “zgubiłem drogę” sposób. Nie pochodzę z tego świata, ani z tych czasów. Zapewne moje ubranie, jak i moja torba są dla ciebie co najmniej dziwne, to właśnie dlatego że nie pochodzę stąd. Przypadkiem znalazłem rzekę. Idąc wzdłuż niej znalazłem wasz mały obóz. Moglibyście mi pomóc?
Żołnierz, wydawałoby się, że owszem, mógłby pomóc. Podjechał na koniu bliżej i kopnął młodego informatyka w głowę tak, że ten padł oszołomiony na ziemię. Kiedy ocknął się z tego dziwnego stanu, był wleczony za koniem w stronę obozu. Nie trwało to dłóżej, niż kilka minut, jednak Sławek czuł wszystkie kamienie i nierówności, nawet na bójnej trawie, a w nogę wpijała się boleśnie lina.
- Ej! Au! CO DO KURWY NĘDZY?! - próbował się podnieść z jękiem bólu, żeby chociaż dosięgnąć liny, żeby spróbować się uwolnić, jednak, nim zdołał choćby chwycić linę, nagle się zatrzymali i chwyciło go dwóch strażników.
- Złapaliśmy kolejnego, panie - powiedział jeździec, zeskakując z konia. - Heretyk, jak się patrzy.
- Do wozu go - zadecydował domniemany dowódca oddzialiku.
- Zajebiście. - skomentował chłopak próbując się wyprostować. Wkurwił się jak mało kiedy. - To może od razu mnie zabijecie na miejscu?
Kapitan oddziału posłał mu pobłażliwe, nieco złośliwe spojrzenie, po czym machnął tylko ręką. Wyraźnie nie chciał tracić czasu na takiego “heretyka”.
Żołnieże poprowadzili chłopaka do wozu i bezceremonialnie wrzucili do środka, zatrzaskując za nim solidne drzwi. Zanim jego oczy przywyky do półmroku, jaki panował w wozie, Sławek słyszał jedynie gwar zwijanego obozu na zewnątrz. Wykrzykiwane komendy i parskanie zniecierpliwionych koni.
Dopiero po chwili zobaczył, że nie jest sam. W środku siedziało co najmniej pięć osób. Nie był w stanie ich policzyć, ani się im przyjrzeć dokładnie.
“Skurwysyny”, pomyślał Sławek, kiedy wrzucano go do wozu. Jasne, że rozumiał czemu to zrobili, przecież nie był głupi. No, w sumie to nader idiotycznie postąpił ze swoją “przemową” do tamtego żołnierza, ale teraz już tego nie cofnie. Siedząc w wozie miał trochę czasu na przemyślenia co do swoich dalszych losów i doszedł do wniosku, że jego sytuacja jest całkiem podobna do pewnej książki “Pan Lodowego Ogrodu”. Tyle że w niej główny bohater miał przynajmniej jako takie pojęcie o świecie do którego wyrusza, a nawet lokalny strój i pieniądze, żeby się nie wyróżniał z tłumu.
Chłopak potrząsnął tylko głową i czekał, co nastąpi dalej.
Osoby w wozie przyglądały mu się z rezygnacją. Było to trzech mężczyzn, kobieta i dwójka dzieci, jeśli młody informatyk dobrze rozpoznał to drugie, grube coś... chociaż... czy dzieci mają brody?
- Co sie gapisz? - warknęło “dziecko” wyraźnie męskim głosem.
Sławek uniósł brew i założył ręce za głowę.
- I po co te nerwy, jesteśmy w tej samej sytuacji. - powiedział, przez chwilę wahając się czy dodać “Mości Krasnoludzie”, jednak dopóki nie nabierze w tej kwestii pewności (czy to faktycznie krasnolud? Czy tutaj w ogóle ich tak nazywano?), zaniechał tej opcji.
- Uspokój się Belegond - szepnęła kobieta, siedząca z małym dzieckiem na kolanach. Co do tego, że to było dziecko, Sławek nie miał już wątpliwości. Małe, lekko pyzate i bez brody. Dziewczynka miała, na oko, koło sześciu lat. Kobieta westchnęła cicho, pogładziła małą po główce i przywołała na twarz uśmiech. - Zwą mnie Amallaris, a to moja córka, Liranna. - Skinęła lekko głową, a uśmiech z jej twarzy zaraz zniknął. - Złapali nas, kiedy zbierałyśmy zioła, więc nie dość, że... - Głos się jej załamał, więc przerwała i schowała twarz w bujnych włosach córki.
- Ścierwa z Imperium - warknął Belegond.
Chłopak zdjął ręce zza głowy i spoważniał.
- Przepraszam, nie wiedziałem. - powiedział po chwili. - Ja sam nazywam się Sławek i... nie jestem stąd. Nie wiem gdzie jestem, jak się tu znalazłem, ani czym jest to Imperium. No, oprócz tego że to faktycznie ścierwa, tyle zdążyłem już zauważyć.
- Nie wiem, skąd jesteś, synku, ale z całą pewnością nie stąd, skoro nie słyszałeś o Impreium. - Krasnolud podszedł i zmierzył go z góry na dół. - Nie wygladasz mi też na wojownika. - Wyciągnął do niego dłoń. - Ale skoro uważasz tych gnojków z Imperium za ścierwa, to jesteś swój. Jestem Belegond Drander.
Informatyk uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń.
- Prawda, nie jestem wojownikiem. Nie posiadam żadnych zdolności bojowych. Tam skąd pochodzę... można powiedzieć, że jestem uczonym, jednak jeśli moje przypuszczenia są prawdziwe, to moja wiedza jest kompletnie bezużyteczna w tym świecie.
- Jakież to przygnębiające - odezwał się jeden z trzech jeszcze nieznanych Sławkowi mężczyzn. - Kolejna nadzieja na oswobodzenie prysła niczym bąbel pod wodospadem.
- A on znowu. - Jęknął siedzący obok niego. - Musisz wybaczyć Alanowi. Przywykł raczej do tego, że kiedy śpiewa, to rzucają mu srebrem, bądź miedzią, zamiast napadać i łamać mandolinę. Ja jestem jednym z tych, tak zwanych, partyzantów. Ross Kenner. Razem z Trentem wstawiliśmy się za biednym bardem, jednak tylko zaszkodziliśmy sobie.
- Tylko głupcy śpiewają imperialistom o magii i czarach - mruknął Trent, wstaąc powoli, jakby bolkały go żebra.
- Magia? Czary? - zainteresował się nagle chłopak. - Takie rzeczy tutaj istnieją? Niesamowite! W moim świecie są tylko... bajkami dla dzieci i fantazją. Technologia rozwinęła się do niewyobrażalnego punktu, jednak coś takiego... - Potrząsnął głową. - Przepraszam, gadam od rzeczy.
- No jasne, że istnieją! Coś ty, chłopie?! Z Imperium żeś się urwał, czy jak? - Krasnolud zarechotał głośno.
Nagle ktoś załomotał z zewnątrz w bok wozu.
- Ciszej tam, pomioty! - wrzasnął jeden z żołnierzy. - Cicho siedzieć, albo każę związać i zakneblować!
Współtowarzysze w niedoli zaraz umiklki. Widać znali na własnej skórze metody stosowane przez oprawców. Wóz zakołysał się lekko i ruszył do przodu, wytrącając informatyka z równowagi. Pozostali, któryrzy stali, zaraz usiedli, wzdychając ciężko.
Sławek też się uspokoił, chociaż wszystko w nim zaczęło na nowo buzować, jak zaraz po dotarciu do tego miejsca. Mimo wszystko nie chciał być tym, przez którego wszyscy musieliby znosić imperialistyczne kary.
Jechali tak dobrych kilka godzin, podczas których młodemu informatykowi zdarzyło się przysnąć. Obudziły go zdenerwowane głosy. Wóz już się nie trzęsł, jakby przestał sie poruszać.
- Dojechaliśmy? - spytał niepewnie Sławek dopiero po chwili orientując się, że to wcale nie byłaby taka dobra nowina.
- Nie. Granica jest jeszcze pół dnia drogi stąd - odpowiedział nerwowo jeden z “partyzantów”. - Zdaje się, że jeden z koni zaczął kuleć. Chyba robią postój.
I rzeczywiście. Kapitanoddziału nakazał odprzęgnąć konie i rozpalić ognisko. Po niecałej półgodzinie do nosów głodnych jeńców doleciały smakowite zapachy jakiejś potrawki. Sławek jednak siedział tylko i starał się siłą woli uciszyć własny żołądek w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.
Niespełna dwie godziny później, padło polecenie, żeby zaprząc konie. Kulejącą kobyłę, którą nazywali Szczecinką, dowódca kazał przywiązać za wozem.
I wtedy nagle w obozie nastąpiła grobowa cisza, jakby wszystko zamarło.
- Witajcie. Znajdzie się może miejsce przy ognisku? Mogę wzbogacić posiłek o jabłka. – Odezwał się nowy, męski głos. Sławek nie był w stanie ocenić, do kogo należy. Był zbyt przyjazny, jak na grupkę żołnierzy, jednak słychać w nim było swoistego rodzaju... złośliwość?
- A kimże jesteś? - zapytał kapitan.
Pytając kogoś o imię, samemu wypada się przedstawić - zgryźliwie odparł - Jestem Morion Darsk. Historia mojego przybycia do tego... miejsca - przerwał na chwilę, jakby chciał wywołać jakiś efekt - jest już znacznie bardziej interesująca.
Następnie ów nieszczęśnik opowiedział o tym, jakie to trudne czasy nastały. Żalił się na kupców (w tym momencie Belegond drgnął nerwowo, mrucząc coś pod nosem, wyraźnie niezadowolony), powołując się na przykład wina z Amakandii.
- Pierwsze słyszę o takim kraju – warknął krasnolud.
Barwna opowieść mówiła także o tym, jak nieszczęsny mężczyzna wybrał się do stolicy, żeby spotkać się z wujem, sławnym rycerzem, sir Richardem, jednak po drodze zaatakowano jego i karawanę, do której się przyłączył.
- Tutaj też objawił się pech, który tak często kroczy za mną niczym wierzyciel. W trakcie walki, która niestety nie szła ku naszej myśli, nasz czarodziej postanowił tchórzliwie uciec. Lecz nawet w tak niecnych intencjach wykazał swój brak zdolności i opanowania; zamiast uciec jak tchórzowi przystało, chciał teleportować się czarami. Strzeżcie się przed miernymi szarlatanami; zamiast samemu uciec w bezpieczne miejsce, przeniósł mnie aż tutaj. Pozostaje mi się jedynie cieszyć, że zamiast znaleźć się głęboko pod ziemią czy kilkaset stóp w powietrzu, wylądowałem, choćby boleśnie, na ziemi. – Skończył opowieść i na długą, nerwową chwilę zapadła cisza.
- Pierwszy raz słyszę o tej całej Amakandii – powiedział w końcu kapitan, potwierdzając słowa krasnoluda. - Do której stolicy zmierzasz, panie? - Zapadła na chwilę cisza, którą przerwał głos nieszczęsnego mężczyzny:
Jeśli nie lubicie słuchać historii, wystarczy tylko powiedzieć - burknął - a zmierzam do Daskonellu. Wskaź tylko kierunek, a jakoś trafię. Nie trzeba od razu we mnie celować
- Jakoś nigdy nie słyszałem o żadnym Daskonellu, a wy? - zapytał kapitan, najwyraźniej żołnierzy, bo odezwało się kilka burknięć. Jednak odgłosu dobywania mieczy nie dało się pomylić z niczym. - Wniosek jest jeden. Jesteś parszywym heretykiem! Brać go!
- Psiakrew - stwierdził głos.
Sławek nie słyszał żadnych dźwięków, które wskazywałyby, że ten ktoś walczy. Krasnolud pociągnął chłopaka z dala od drzwi, które nagle się otworzyły, zalewając więźniów jasnym światłem. Żołnierze wrzucili kogoś do środka.
 

Ostatnio edytowane przez Gettor : 03-12-2012 o 00:23.
Gettor jest offline