Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2012, 01:56   #3
Coen
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Było mroczno, a On przemierzał właśnie centrum niewielkiego miasteczka położonego na północy kontynentu. Poruszał się jedną z bardziej niesławnych, brukowanych uliczek tego krańca świata. Od wielu już lat unikali tego miejsca praworządni obywatele, a chodziły przezeń największe mendy północy. Zbójcy- cała hałastra przypatrywała mu się, ale nikt nie chciał podejść. Nawet nie wiedzieli ile mieli wtedy szczęścia. Był bardzo poirytowany, głód męczył jego ciało, męczył duszę. Coraz trudniej było myśleć trzeźwo. Gwiazdy na niebie przepowiadały coś niezwykłego- ta noc musiała zakończyć się czymś irracjonalnym, czymś niewyjaśnionym, bajkowym. Wiatr wzmagał się z każda chwilą podnosząc z ziemi opadłe liście i wirując z nimi w tańcu radości co i raz zmieniając figury, w których szkoliły się przez lata.
Jego kroki były coraz szybsze, kolejni ludzi patrzyli na blade oblicze i zastanawiali się skąd ów człowiek do nich przybył. Nie wyglądał na mieszkańca tego miasta.
- Czego kur...a? - rzucił w myślach poirytowany, zniesmaczony ciekawskim usposobieniem gnid północy. To było dziwne, od razu wyczuł w tym miejscu nadnaturalną aurę; moc, której dawno nie czuł. Moc, która była w stanie go powalić. To właśnie tu przybył, dziś uda mu się zaspokoić głód, wielki głód, który towarzyszył mu od kilku dni.
Nie pamiętał co to strach. On potępiony, on zapomniany i długowieczny, on niemal nieśmiertelny...
Mimowolnie osłonił się przed promieniami tejże nadnaturalnej mocy i chodź zauważył, że to nic nie daje- próbował się bronić. Nie potrafił pohamować instynktu obronnego, który nakazywał mu takie, a nie inne manewry.
Całemu zajściu akompaniowała muzyka radosna i gwałtowna, niesłyszalna dla innych ludzi, szybka i harmonijna. Tak, jak i On był szybki i harmonijny w swoich poczynaniach.
W oddali słychać było zachlany głos jednego z karczmarzy tej zapomnianej przez bogów, obskurwiałej dzielnicy.

- Jesteście wybrańcami…Tylko wy jesteście w stanie pomóc memu znajomemu… Duch Arymona, przebudził się z długiego snu …Nie patrzcie na mnie w ten sposób... Przygotujcie się…


Coen nie patrzył nań, jak na szaleńca, był to raczej wzrok litości i przerażenia, wzrok, którym chciał powiedzieć - Chłopcze nie znam Cię, ale pozwól mi już odejść.... Nie chciał tego, co później zrobił, ale musiał postępować zgodnie z przeznaczeniem, które go tu posłało.

…Wahania nastrojów,
ból,
cierpienie, miłość do ludzi, którzy już dawno go odrzucili,
strach i ból.
zapomnienie, pustka, niepamięć…

Pamiętał tylko o swoim głównym o celu. Chciał czym prędzej to skończyć - Cóż….- pomyślał rozchwiany i rozpoczął swe dzieło...

* * *

Kiedy ocknął się z tego dziwnego transu, okazało się, że już nie jest w wiosce.
Leżał pod błękitnym niebem, na jakimś polu. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Uniósł dłonie ku twarzy, jednak zamarł, kiedy zobaczył, że są całe gęstej, czerwonej cieczy. Westchnął cicho, mając nadzieję, że to nie jego- krew.
Stalowy miecz leżał obok, tuż pod łukiem przedziwnej konstrukcji. Jego talizman wibrował, wskazując silne źródło magii. Biały marmur wysadzony był trzynastoma kolorowymi kamieniami. Czternasty, żółty, leżał przy mieczu.
- Cholera, co to ma znaczyć, jakim cudem tu trafiłem i czemu mój miecz leży na ziemi.
Od dawien, dawna wiadomo przecież, że każdy jemu podobny musi dbać o swój oręż. Bez niego nic nie znaczył.
Coena, jednak poza rozłąką z jednym ze swoich mieczy zaniepokoiło coś jeszcze- jego medalion nie przestawał wibrować, wskazywał na silną magię, której epicentrum znajdowało się nieopodal.
- Kurwa, jeżeli to jakaś iluzja. Ostrzegam cię głupcze, nie wiesz, z kim zadzierasz. Skończ czym prędzej swe zabawy, a może daruję twe nędzne życie.
Powiedział z typowym dla siebie uśmieszkiem zachwianego emocjonalnie dziwaka. Spróbował podnieść się z ziemi, nie lekceważąc krwi, którą zauważył po przebudzeniu. Szedł powoli, musiał odzyskać miecz.
Magia była silna i przeszywająca, czuł ją coraz bardziej.
Jednak nie była to magia wymierzona przeciwko niemu. Tego był pewien.
Kiedy znalazł się przy łuku, miał wrażenie, że amulet za chwilę urwie mu głowę. Podniósł miecz, w napięciu czekając na cokolwiek, jednak nic się nie stało.
Czuł, że magia, na którą reagował jego amulet, czegoś pożąda. Nie był pewien, skąd to wie, ale jednak. To coś nie było kompletne, brakowało pewnego elementu, który, jak podejrzewał, leżał na ziemi, przed nim.
Nauczony doświadczeniem i mnogą ilością nauk, których udzielała mu starszyzna pozostawił sprawy magiczne. Jemu podobni od wieków nienawidzili wszystkiego, co związane z zakazaną wiedzą i chodź sami korzystali z mocy nadnaturalnej to prowadziły ich inne cele, inne pobudki im przyświecały. Mężczyzna o kruczoczarnych, długich do ramion włosach włożył swój srebrny, najwyższej jakości miecz do pochwy, którą umocowaną miał na plecach i spróbował przestąpić kilka kroków.
Kiedy tylko się odwrócił, zdał sobie sprawę, że nie kontroluje swojego ciała. Zrobił co mógł, żeby rozejrzeć się dokoła, jednak, nie dość, że nie mógł ruszać głową, to nie zauważył nic, co mogłoby przejąć nad nim władzę. Gdyby chociaż wiedział, z czym walczy...
Magia. Tak, to musiała być magia! Przez zakłócenia, które wywołał ten cholerny łuk, nie wyczuł ingerencji maga.
- Widzę, że zauważyłeś moją małą sztuczkę - odezwał się cichy, chrapliwy głos. - Tak... jesteś idealnym obiektem do małego eksperymentu... - Coen nie miał pojęcia, kim był ów mag. Nie znał tego głosu, chciał się odezwać, ale nie mógł nawet otworzyć ust. - A teraz... zobaczmy, co się stanie...
Ciało Coena samo obróciło się w stronę marmurowego łuku. Usiłował walczyć, jednak to coś było silniejsze. Musiał się schylić i podnieść żółty kryształ z ziemi.
W łuku osadzonych ich było trzynaście. Od lewej do prawej: srebrny, biały, następnie przerwa, złoty, pomarańczowy, czerwony, bordowy, brązowy, szary, czarny, hebanowy, fioletowy, niebieski i zielony. Zanim wiedźmin to zarejstrował, jego ręka uniosła się i powolnym, acz precyzyjnym ruchem, umieściła kryształ w na miejscu.
Wtem wydarzyło się kilka rzeczy na raz. Biały marmur wraz z mieniącymi się kryształami zalśniły jasnym światłem, powietrze pod łukiem zafalowało, jakby rozgrzane, a wojownik odzyskał władzę nad ciałem.
- Fascynujące! To naprawdę działa! - zawołał zachwycony głos.
- Nie rób tego więcej... Właśnie dlatego do cholery uważam, że was, magów powinno być mniej. Zawsze robicie coś by zakłócić naturalność tego świata. Zawsze musicie wszystko zepsuć.
Splunął.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu idioty, który ośmielił się rzucić nań zaklęcie, jednak zauważył jedynie cień między drzewami. Kiedy go ujrzał zapytał wkurwiony:
- Czy nie wydaje Ci się, że tego typu zabawy nie są dla tempaków? Mogłeś sobie zrobić krzywdę.
- Tak! Tak! - zakrzyknął cień, bynajmniej nie do wiedźmina. - [i]Eksperyment musi trwać. Co by było gdyby.. nie! Tego nie możemy zrobić... a może jednak? Ten tu idealnie się nada... ale on o niczym nie wie... to nie szkodzi...
- Nadaję się do czego? Mówże!
Poruszył się nerwowo, wróciła mu pełnia kontroli nad ciałem.
- Z kim ty rozmawiasz? Pokaż się!
- Dobrze, dobrze. Niech będzie... a więc on pierwszy to sprawdzi...? - Głos ignorował pytania i krzyki wiedźmina.
Tym razem Coen wyczuł atak, jednak nie mógł mu w żaden sposób zapobiec. Nie zdążył. Poczuł silne pchnięcie, może cios...? Poleciał w tył, prosto w portal.

* * *

Coena obudził drżący lekko talizman. Mężczyzna pozbierał się z ziemi ze straszliwie obolałą głową. Nie pamiętał, walki, nie pamiętał uderzeń, mimo wszystko straszny ból przeszywał jego skronie. Poruszył ciężkimi ramionami i westchnął cicho.
Coś tu było nie tak.
Znajdował się na małej polance, pośrodku starego lasu, a dokładniej na kamiennym podeście, pośrodku polanki. Za nim znajdował się marmurowy łuk portalu, a tkwił w nim jeden, samotny fioletowy kryształ. Gdzie się podziały pozostałe? Tego wiedźmin nie wiedział. Wiedział za to, którędy biegnie droga. Była to utrzymana w doskonałym stanie leśna ścieżka, prowadząca niewiadomo gdzie.
W otoczeniu było coś, co budziło w Coenie niepokój. Nadmierny spokój, jakiego nie mają nawet cmentarze. Żadnych dźwięków, poza biciem własnego serca.
Nie miał innego wyjścia, pośród niemożliwej dla uszu i spokoju ducha ciszy ruszył między wysokimi drzewami ścieżką leśną obserwując całą okolicę. Szedł powoli uważnie, lecz bynajmniej nie ze względu na nadmierna przezorność, której na pewno Coenowi brakowało, lecz raczej z powodu bólu głowy. Teleportował się, czy może obudził? To kolejna iluzja? Czar jakiś? -Cholera- przeklął. To zdecydowanie nie był jego najszczęśliwszy dzień.
Szedł tak co najmniej dwie godziny, zanim coś się zmieniło w krajobrazie. Nie zauważył tego na początku, ale kiedy coś ćwierknęło obok niego, zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu słyszy różne rzeczy. Szum wiatru, śpiew ptaków, dalekie szczekanie saren.
Szedł jeszcze jakiś czas, nim doszedł do rozlewiska. Przemył twarz, napełnił bukłak świeżą wodą i zaspokoił pragnienie. Woda była cudownie świeża i czysta. Cudowny spokój i brak tamtej nienaturalnej ciszy działał kojąco na obolałą głowę. Ciche pulsowanie w końcu ustawało.
Nagle poczuł się obserwowany. Obejrzał się, jednak nikogo za nim nie było. Jego talizman od pewnego czasu nie dawał żadnego znaku, więc nikt nie używał w pobliżu magii. Ponownie skierował spojrzenie na wodę i zamarł zdumiony.
Z przejrzystej tafli wystawała na wpół eteryczna, kobieca głowa. Przetarł oczy, jednak obraz nie zniknął. Patrzyła prosto na niego, jakby go oceniała. Nie przypominała żadnej istoty, jaką Coen w życiu widział. Wydawałoby się, że... ona się go boi? Nie wyglądała, jakby chciała go pożreć, jednak wiele śmiercionośnych istot potrafi się maskować.

W całym bestiariuszu, nie znalazłby Coen tego monstra. Stworzenie, którego powierzchowność wskazywało na płeć żeńską wydawało się przerażone. Coen postanowił wykorzystać to i...
- Witaj, czy możesz mi powiedzieć, gdzie dotarłem?
Spojrzał bystrym wzrokiem, przyjrzał się najważniejszym szczegółom na twarzy niby-kobiety.
- Czym jesteś? Dopytał mniej grzecznie.
Istota nie odpowiedziała, skryła się tylko jeszcze bardziej, jakby zastanawiała się, co powinna zrobić. Po chwili rozejrzała się niepewnie i “wyszła” na powierzchnię. Stanęła tam, półprzeźroczysta, cała błękitna, niczym tafla najczystrzej wody. Zwiewna suknia, również eteryczna, falowała delikatnie, jakby wzburzona delikatnym wiatrem. Kto wie? Może rzeczywiście ulegała powietrzu?
- Czemu się boisz? spojrzał na dziwo niepewnie.
- Czym jesteś? - Powtórzył pytanie. Teraz, kiedy duch z jeziora stanął całym swym obliczem przed Coenem, a ten mógł ocenić jego powierzchowność.
- Hm...
Naprężył mięśnie, całkiem nieświadomie, pozwolił by promienie słońca odbijały się na każdej nierówności żylastego ciała.
Zjawa jakby się zawahała, po czym podeszła tanecznym krokiem, stąpając po powierzchni wody. Zatrzymała się jednak w bezpiecznej odległości kilku metrów i pokazała coś dłonią. Coś w stylu “chodź za mną”? Po czym ruszyła równolegle do brzegu, kierując się w stronę niewielkiej polanki z drugiej strony rozlewiska.
Przyglądał się jej, suknia pięknie - zwiewna, przylegająca. Dawno nie widział takich kształtów, żadna z ladacznic miejskich nie mogła stanąć z nią w konkury. Co mógł zrobić? Poszedł. Pośród wielu słabości, kolejną jego wielką wadą było oblubienie kobiecych ciał.
Istota zatrzymała się przed polanką i wskazała coś ręką, jakby mówiła “tam”. Nie sposób było nie zauważyć dogasającego ogniska i świeżych, końskich odchodów. Po dokładniejszym przyjrzeniu się śladom, wprawne wiedźminie oko szybko zaklasyfikowało to jako obóz grupy żołnierzy, bądź najemników. Nikt inny nie stawia namiotów w tak precyzyjnych odstępach, a na to wskazywały zagniecenia trawy.
Mieli ze sobą jakiś ciężki wóz, który pozostawił głębokie koleiny w miękkiej ziemi i co najmniej dwa konie, które musiały go ciągnąć.
Coena zaciekawiły inne ślady. Ktoś przyjechał na chwilę, ciągnąc coś po ziemi i odjechał... albo odjechał i wrócił ciągnąc...
Grupa odjechała, sądząc po cieple ogniska, nie dalej niż kilka godzin temu. Nie mogli poruszać się szybko. Coen ocenił, że jeśli wyruszy teraz, złapie ich jeszcze przed zmrokiem.
Nimfa przyglądała się jego badaniom w ciszy. W pewnym momencie zniknęła na chwilę, co nie umknęło wojownikowi. Wróciła, trzymając coś w dłoniach.
Spojrzał nań zaciekawiony, liczył na jakieś odpowiedzi, liczył, że zaspokoi swoją ciekawość, zadawał mnóstwo pytań.
- Kim, czym jesteś? Dlaczego mi pomagasz? Jak Cię zwą?
Reszta była drugorzędną sprawą, odstawił ją na później.
Coen zauważył, że z oddali przygląda mu się więcej podobnych istot. Kiedy spostrzegły, że na nie patrzy, jedna po drugiej, “wychodziły” na powierzchnię, jednak nie podchodziły bliżej.
Istota nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami i wykonała taneczny piruet, po czym ukłoniła się z wdziękiem. Bez słowa, wiedźmin zaczął się zastanawiać, czy w ogóle go rozumie, wykonała gest ręką, zamykając ów niewielki worek, który przyniosła, w wodnej bańce. Posłała ją w stronę wiedźmina i pozwoliła, żeby upadł na brzegu, kilka metrów po prawej, czyli w stronę, w którą odjechali wojskowi.
- Dobrze już dobrze.
Wziął woreczek, ukłonił się najpiękniej jak potrafił chociaż nikt, nigdy nie uczył go manier i ruszył w kierunku karawany zabierając z ziemi podarek od piękności. Czym prędzej zajrzał do środka i pogonił. Może jeszcze przed zmierzchem ich dogoni?
W worku znajdowało się sporo monet najróżniejszych kolorów i wielkości. Złote, srebrne i miedziane. Tyle zobaczył, zanim pospiesznie schował sakiewkę. Nie liczył. Zrobi to kiedyś, przy okazji.
Na przemian to maszerował szybkim krokiem to podbiegał kawałek. Nie chciał nikogo, ani niczego wystraszyć, a tym bardziej, sam zostać zaskoczony.
Minęło kilka godzin i wiedźmin był zmęczony długą drogą, ale w końcu dostrzegł dym. Niestety. Kiedy dotarł na miejsce znalazł tylko kolejne obozowisko. Nikły ogień dalej tlił się w małym, kamiennym kręgu, więc nie mogli być daleko. Nie przyglądając się dokładniej śladom, pognał dalej.
Kolejne pół godziny szybkiego marszobiegu i zobaczył w oddali grupę maszerujących ludzi. Czym prędzej zszedł na bok drogi, żeby nie zostać przez przypadek zauważonym. Nie miał pojęcia, za kim szedł i wolał się o tym przekonać z ukrycia.
Nagle grupa się zatrzymała, a wiedźmin usłyszał wściekły ryk niewiasty. Zakradł się bliżej i zobaczył ją. Stała pośrodku drogi w poszarpanej, burej sukni, a w swych długich, brązowych włosach miała pełno patyków i liści. Wyglądała, jakby się przedzierała przez gąszcz. Kolejną, dość nietypową rzeczą, był długi miecz, który trzymała pewną ręką.
- GDZIE ON JEST?!
- Z drogi, wieśniaczko – nakazał po chwili jeden z mężczyzn, którego brunet w duchu ochrzcił kapitanem. Tak. Żaden podwładny nie ośmieliłby się niczego powiedzieć, szczególnie nie takim tonem.
- NIE JESTEM ŻADNĄ WIEŚNIACZKĄ! – wrzasnęła ponownie. Żołnierze, na znak mówcy dobyli zgodnie miecze. Brązowowłosa zmrużyła groźnie oczy i odetchnęła głęboko. - Oddajcie go w tej chwili – nakazała przerażająco tak, jak tylko naprawdę wściekła kobieta potrafi.
- Zejdź nam z drogi, szmato! - Wrzasnął wytrącony z równowagi kapitan.
Nie miała zamiaru schodzić z drogi. Uniosła miecz, który w jej rękach wyglądał nie na miejscu, po czym rzuciła się na zbrojnych z istną furią w oczach.

W tym samym momencie, gdzieś z boku eksplodował las. Na drogę wypadł zlany krwią barbarzyńca. Jego ciemne włosy były posklejane krwią, jakby ktoś zdzielił go po głowie. Odziany w skóry i bordowy płaszcz, który wyglądał tak, jak ściągnięty z pokonanego przeciwnika. Na plecach nosił topór bojowy. Mimo swej postury... zdawał się być zagubiony.
Rozejrzał się, wyraźnie zdezorientowany i zaraz skierował nierozumiejące spojrzenie na walczących.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."
Coen jest offline