Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-12-2012, 15:49   #4
Kalart
 
Reputacja: 1 Kalart nie jest za bardzo znany
Brzydka, jesienna aura i mnogość kałuż pośród rynkowego bruku skutecznie przerzedziły liczbę obecnych na bazarze. Każdy pośpiesznie załatwiał własne sprawy, starając się uchronić przed zimnym wiatrem każdą cząstkę pozostałego w sobie ciepła. Mimo gwaru wyraźnie można było usłyszeć okrzyk, który wywołał spore zaciekawienie zgromadzonych.
- Hej, ty! Zatrzymaj się w tej chwili. Łapać złodzieja !
Przechodnie przepuścili straganiarza, który samotnie próbował doścignąć ośmioletniego na oko chłopca, chowającego coś za pazuchą. Nikt nie próbował mu pomóc – każdy zajęty był swoimi sprawami. Zaraza, która spustoszyła miasto zaledwie kilka miesięcy wcześniej, nauczyła ich skupić się na własnych sprawach. Wtrącanie się jest zbyt niebezpieczne. Grozi śmiercią.
Mały chłopiec jeszcze długo biegł, gnany strachem i adrenaliną. Dopiero wiele dzielnic dalej odważył się schować w jednym z opuszczonych domów. Podczas spożywania pierwszego od blisko trzech dni posiłku, jego oczy jarzyły się czerwonym blaskiem.

* * *

Jesteś od starego pająka? Zapuściłeś się za daleko, od dzisiaj to już nasza dzielnica - warknął przywódca. Grupka jego towarzyszy ochoczo przytaknęła, szczerząc zęby do samotnego wyrostka. - dzisiaj będziemy delikatni, w końcu nie chcemy wykończyć jednego z naszych nowych sąsiadów, czyż nie? - wszyscy zarechotali, otaczając samotną ofiarę.
Kilka godzin później Morion powoli wracał do swojej kryjówki, kulejąc i krzywiąc się z bólu. Musiał zabrać swoje wszystkie graty i szukać sobie nowego lokum. Nie płakał, nie złorzeczył na swych oprawców. Takie prawo ulicy, a już następnego dnia będzie wraz ze swoimi towarzyszami polował na nich. Kilka miesięcy, a ostatecznie okrzepnie podział wpływów pomiędzy dwoma gangami.

* * *

Kostki powoli potoczyły się po blacie stołu zderzając się ze ścianką okalającą planszę. Jedna twardo wylądowała, pokazując piątkę. Druga chwilę balansowała na rogu, ostatecznie przeważając na stronę szóstki. Zamiast tradycyjnych okrzyków i przekleństw wszyscy bywalcy karczmy przyglądali się zwycięzcy
- Coś za dużo wygrywasz, bratku. Pokaż dokładnie te kostki, oraz to co masz w kieszeniach. Nie masz nic przeciwko, prawda? - rzekł jeden z nich, wnikliwie przyglądając się dziewiętnastoletniemu wówczas mężczyźnie. - bierzcie go - przykazał towarzyszom.
Wystarczyła chwila, by pechowy oszust wyleciał z karczmy z wilczym biletem.

* * *

Dlaczego sądzisz, panie, że jestem demonem? Czy demon wyglądałby równie biednie jak ja? – odpowiedział Morion strażnikowi – nie ma powodu, by mnie zatrzymywać.
- Rozkaz Bardeliona, miejscowego kapłana. Każdy z tej dzielnicy ma stawić się na przesłuchanie
– odparł kapitan straży – ruszże się.
Demon w naszej dzielnicy? – zdziwił się Morion - Na pewno nie mam nic z tym wspólnego. Ale... mogę powiedzieć w sekrecie, że w opuszczonych magazynach gnieździ się grupa bardzo podejrzanych typów. Może to czarnoksiężnicy? To ich z pewnością wyczuł kapłan. Ja się w to, panie, nie mieszam... może te kilka monet sprawi, że zapomnimy o sprawie?
Jeszcze tego samego dnia Morion uciekł z miasta, nie chcąc przekonać się jaki skutek wywrze jego blef.

* * *

Szedł już trzeci dzień bez jedzenia. Przeklinał w duchu niefortunną decyzję, żeby wybrać sie w stronę stolicy, która była za daleko, jak na jego skromne możliwości.
Zbliżał się wieczór, a łąka, którą Morion właśnie mijał, wydawała się obietnicą spokojnego snu. Szemrzący z cicha strumyk przyciągnął spragnionego wędrowca, którego bukłak od wielu godzin świecił pustkami. Zmęczony przyklęknął nad strumykiem i zanurzył dłonie w rzeźkiej wodzie, a kiedy w końcu uniósł głowę, zaspokoiwszy pragnienie, spostrzegł między drzewami marmurowy łuk, wysadzany kolorowymi kamieniami.
Krążyło wiele historii o tajemniczych portalach, jednak Morion po raz pierwszy trafił na jeden z nich. Ponoć stały od wieków w różnych miejscach świata i nie dało się ich łatwo zniszczyć. Posiadały własną magię, która chroniła je przed niekorzystnymi czynnikami.
Kiedy zrobił krok w tamtą stronę, nadepnął na coś ostrego, co ukuło go w stopę. Zdumiony zobaczył podobny kryształ, jak te zatopione w marmurze.
Żółty kamień mienił się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i jakby prosił, żeby Morion połączył go z jego braćmi tam, w łuku. Zanim diablę się zorientowało, już było przy portalu i uniosło rękę. Kryształ bez oporów wszedł w wolne miejsce, pośród trzynastu kolorowych kamieni.
Wtedy coś się wydarzyło. Morion poczuł dziwne uderzenie ciepła, niepodobne do niczego, co wcześniej doznał. Potral rozbłysł jasnym światłem, a powietrze pod łukiem zafalowało, jakby z gorąca. Wędrowiec cofnął się o krok, zdumiony przyglądając niesamowitemu zjawisku.
O portalach wiedział jedno - nie chciał trafić do miejsc, do których wiele z nich prowadziło. Mógłby znaleźć się dosłownie wszędzie; także tam, gdzie nie byłby zdolny przeżyć nawet chwili.
Morion, pomimo silnych ponagleń ze strony własnego żołądka, wolałby spędzić tą noc w spokoju i ruszyć następnego dnia w poszukiwaniu czegokolwiek jadalnego. Niemniej, tak niesamowite wydarzenie zasługiwało na chwilę uwagi.
Wiele bram pokazywało miejsca, które nie istnieją; nikt świadomie nie chciałby znaleźć w pułapce. Przyjrzał się dokładnie portalowi, starając się dostrzec cokolwiek w głębi łuku, jednocześnie wiedząc że do tej wizji należy podchodzić z nieufnością. Ważniejsze było zbadanie samej konstrukcji.
Jedna myśl ciągle tłukła mu się w głowie - jaka historia może wiązać się z powstaniem tego przejścia? Czy to miejsce było w jakiś sposób niezwykłe?
W portali niewiele mógł zobaczyć, a sama konstrukcja z solidnego, białego marmuru (nie skażonego żadnymi żyłkami, czy pęknięciami) wydawała się bajeczna. W dodatku kryształ, który wsadził, wydawał się “wrosnąć” w kamień. Jednak nie miał wiele czasu na przyglądaniu się temu zjawisku.

Nagle, od strony drogi, usłyszał czyjeś głosy. Na początku pomyślał, że to może jakaś karawana, jednak jego złudzenia szybko zostały rozwiane.
- Panie! Jestem pewien, że nie zaszedł tak daleko! Nie miał środków, konia...
- Zamilcz! – ryknął gardłowy głos, który wywołał nerwowy tik u Moriona.
Bynajmniej kapłan nie był jedynym powodem, dla którego diablę uciekło z miasta.
Zadziwiające. Niejednokrotnie popadał w kłopoty ze względu na swój rodowód, ale nikt nie wykazywał takiego uporu w swojej świętej misji wykorzenienia zła w każdym jej przejawie... choćby to było niezawinione dziedzictwo dalekich przodków.
Dochodzące z oddali szczekanie psów było dostatecznym dowodem, że właśnie zdarzył się taki przypadek. Niestety.
Aby mieć choćby najmniejszą nadzieję na skuteczną ucieczkę, musiałby unikać przypadkowych spotkań z podróżnymi oraz lokalnymi mieszkańcami. Niewielkie oszczędności oraz brak odpowiednich zapasów żywności, a także wyczerpanie po podróży oznacza w praktyce, że czeka go złapanie... lub przejście przez portal.
Morion potrafił liczyć. Niepewna śmierć wynikająca z przejścia przez portal w nieznane jest lepsza niż pewna śmierć po torturach i, być może, publicznej egzekucji.
Przez kilka sekund głęboko oddychał, po czym zamknął oczy i ruszył na spotkanie przygody.

* * *

Morion czuł na twarzy promienie słońca. To chyba oznaczało, że żyje.
Otworzył niepewnie oczy i usiadł, rozglądając się dokoła. Był w lesie, jednak już na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest inaczej i nie chodziło tylko o nagłą zmianę pory dnia. Jakieś dziwne uczucie pustki. Ponure drzewa, mimo że porośnięte zielonymi liśćmi i igłami, zdawały się być bez życia. Kawałek dalej dobrze utrzymana ścieżka, przyprószona niewielką ilością żółtych igiełek.
Za jego plecami znajdował się portal. Powietrze pod marmurowym łukiem, identycznym jak ten, którym tu przeszedł, stało spokojnie. W łuku nie było żadnych kamieni, poza pomarańczowym, który wydawał się być luźno osadzony.
Po chwili zorientował się, co mu nie pasuje.
Cisza.

Przemożna cisza, która przenikała wszystko. Żadnych ptasich śpiewów, czy szumu wiatru. Nic, co wskazywałoby, że jest tu jakieś życie, poza roślinami, które również wydawały się dziwne.
Jedyne co przychodziło mu na myśl, to znane powiedzenie “cisza przed burzą”. Wszystko wskazuje na to, że uciekając przed innym problemem, natychmiastowo napotkał kolejny. Czyżby to była, jakże upragniona, stabilizacja? Nie o tym marzył...
Niemniej, jeszcze nie był bezpieczny. Chociaż wątpił by pościg znalazłby portal, a jeszcze bardziej że ścigający zdecydowaliby przez niego przejść, nie zamierzał na to postawić własnego życia. Do jego problemów dochodziło również głód, tylko chwilowo zagłuszony przez emocje.
Czyżby brak zwierząt miał oznaczać brak życia? Nie miał wprawdzie łuku, niemniej sam fakt tej przedziwnej ciszy nie poprawiał mu humoru. Zależność od gospodarza tej krainy czym bardziej.
Po chwili zastanowienia Morion postanowił wyciągnąć z portalu pomarańczowy kamień, który, ku jego wielkiemu zdziwieniu, wyszedł bez problemu, a następnie ruszył pobliską ścieżką.
Wiodła niemal cały czas prosto, zakłócana co jakiś czas delikatnymi łukami, jednak nigdy odgałęzieniami. Morion nie był pewien, ile czasu minęło, kiedy usłyszał pierwszy, cichy śpiew zbłąkanego ptaka.
Im dalej szedł, tym las zdawał się być coraz przyjaźniejszy. Cichy szmer liści koił zszargane nerwy. Szybko się okazało, że wraz z „ożywianiem” się lasu, wędrówka staje się coraz to bardziej utrudniona. A to powalone drzewo, a to gęste krzaki. Gdzieś w oddali diablę zauważyło pasącą się sarnę, która jednak szybko go wyczuła i zaczęła podejrzliwie obserwować.
Morion całe życie spędził w miastach. Jego umiejętności nie dotyczyły samodzielnego przeżycia w głuszy czy polowania. Na swój sposób, zaczął tego żałować; życie na prowincji zapewne toczyło się spokojnym rytmem. Trudno nazwać by je życiem właściwym dla diabelstwa, lecz ciągłe przebywanie w niebezpieczeństwie nie służyło zbyt dobrze jego zdrowiu psychicznym.
Emerytura przed trzydziestką? Doprawdy...

Morion zdecydował się zignorować sarnę. Zwierzęta, zwłaszcza świadome jego obecności, w żaden sposób nie mogłyby być dla niego przydatne. Dopóki nie postanawiają go zaatakować, niech sobie hasają po lesie, czy co tam zwykły robić...
Zamiast tego, postanowił wypatrywać czegokolwiek jadalnego. Może zdoła rozpoznać jakieś zielsko?
Było tu wiele roślin, które widział pierwszy raz w życiu na oczy. Nie był pewien, czy to dlatego, że nigdy wcześniej nie przyglądał się bacznie ziołom, czy dlatego, że różniły się od tych z jego domu.
Po pół godzinie błądzenia po lesie, przysiadł pod jakimś drzewem. Westchnął ciężko, a jego żołądek zawtórował jękiem. Morion uniósł głowę ku niebu, które powoli zaczynało szarzeć i spostrzegł, że usiadł akurat pod jabłonią! Soczyste owoce były wysoko ponad jego głową, ale był pewien, że z pomocą liny i odrobiny szczęścia, naje się dziś do syta.

Zbieranie jabłek z pewnością nie jest trudniejsze niż bieganie nocą po dachach - pomyślał Morion.
Odłożył plecak na ziemię, opierając go o drzewo, po czym wyciągnął zwój liny. Następnie zaczął szukać dobrych, niezbitych jabłek wokół drzewa; nie widział powodów, dlaczego miałyby się zmarnować. Nie było ich wiele, bo pewnie leśne zwierzęta wszystko wyjadły. Nie widział nawet zepsutych owoców. Następnie spróbował zarzucić linę na jeden z konarów jabłoni. Asekurując się liną, nie powinien mieć problemów z wejściem na drzewo oraz zbieraniem jabłek.
Od dziś przechodzę na dietę jabłkową. Zapełnię nimi CAŁY plecak - stwierdził w myślach.
Bez problemu dostał się do poziomu pierwszych gałęzi z jabłkami i usadowił na jednej. Jabłoń przewyższała inne, młode drzewa, a on wszedł wystarczająco wysoko, żeby rozejrzeć się po okolicy.
Wszystko wyglądało... nieco inaczej, niż zapamiętał ze swojego świata. Niby podobne niebo, rośliny, ale... czy były aż tak odludne miejsca, żeby nie dało się zobaczyć dymu z kominów? Z resztą. Nie przypominał sobie, żeby w miejscu, gdzie mieszkał, było aż tak górzyście, tak daleko na prawo.
Napełnił plecak owocami i już miał schodzić, kiedy usłyszał rżenie koni. Dobiegało ono chyba z lewej strony, czyli przeciwnego kierunku, niż góry. Nie mógł dostrzec nikogo, a jednak, kiedy dłużej się przyglądał, zauważył nikły dym, chyba z ogniska. Noc zbliżała się wielkimi krokami, ale chyba, jeśli się pospieszy, przed zmrokiem tam dotrze.
Wiele wskazuje na to, że portal przeniósł mnie o wiele dalej, niż można się spodziewać. Ciekawe, w jaki panuje tutaj język urzędowy? - zastanowił się Morion. - tak czy inaczej, to miejsce może stanowić doskonałą kryjówkę. Trzeba tylko przeczekać przynajmniej kilka dni, może tygodni, aby ucichła sprawa pogoni...

Przez chwilę rozważał możliwości, jakie otwierała przed nim obecna sytuacja. W górach bez wątpienia można by znaleźć wiele jaskiń, pozwalając założyć bezpieczną bazę wypadową. Gdyby kiedykolwiek miał ochotę zakosztować rozbójniczego rzemiosła, to miejsce umożliwiłoby gromadzenie zasobów i ukrywanie się w złych czasach. Z drugiej strony, warto byłoby wiedzieć kto rości sobie prawa do tej krainy. Oznaczało to jedno; niezbędny jest kontakt z tubylcami, by zdobyć więcej wartościowych informacji.

Morion uważnie rozejrzał się po okolicy, starając się zauważyć jakieś charakterystyczne punkty w okolicy, po czym zszedł z drzewa, uporządkował swój rynsztunek i ruszył w stronę przypuszczalnego obozowiska, starając się utrzymywać kierunek poprzez obserwację słońca, a także gwiazd przebijających się przez słabnące światło dnia. Nie mógł również powstrzymać się, by nie sięgać czasem po kolejne jabłko.
Gwiazdy wiele mu nie pomogły. Nigdy nie przyglądał się dokładnie nieboskłonowi, ale jednak... wydawało mu się, że nigdy wcześniej nie widział trzech jasnych gwiazd, ułożonych w lini prostej. Zaniepokoiło go to nieco, jednak skupił się na celu.
Zajadając jabłka, ruszył w kierunku dostrzeżonego dymu, uważnie nasłuchując głosów. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu, w końcu usłyszał głosy. Okazało się, że zboczył nieco z kierunku i musiał odbić w lewo.

- ...a wiesz, co on na to? - zapytał ktoś zachrypniętym głosem. Morion z trudem zrozumiał słowa, ponieważ zupełnie nie znał tego dziwnego akcentu. - Kazał jej wynieść się z domu! - Głośne śmiechy wypłoszyły ptaki z pobliskich drzew.
Wiedział, że musi być ostrożny. Skradanie w mieście z pewnością różniło się od cichego poruszania się w lesie. Przypominając sobie hałas czyniony podczas swojego “spaceru”, aż zdziwił się, że nie został jeszcze wykryty.

Morion powoli szedł w stronę obozowiska, przez cały czas pochylając się i usuwając przy każdym kroku suche gałęzie oraz starając się omijać kamienie czy żwir. Nie zamierzał podchodzić zbyt blisko; wystarczy by mógł policzyć obcych i ocenić ich po ubiorze. Nie spodziewał się raczej regularnego wojska stacjonującego w głuchym lesie, niemniej powinien rozróżnić podróżników od rozbójników.
Szukał w zasięgu wzroku drzewa, dzięki któremu mógłby swobodnie wyprostować się, jednocześnie korzystając z ukrycia.
Morion z niemałym zaskoczeniem odkrył, że obozu nie założyli zwykli podróżnicy, a czarne mundury z jednakowymi insygniami jakoś nie pasowały do jego wyobrażenia o zbójach. Grupka ośmiu mężczyzn rozsiadła się wygodnie przy ognisku i zajadała coś z wielkiego gara, który zawiesili na dziwacznie skonstruowanym ruszcie. Dwóch kolejnych oporządzało cztery ciężkie konie. Wszyscy mieli przy sobie miecze albo halabardy.

Tym, co zwróciło uwagę diablęcia, był wielki wóz, który wyglądał zupełnie, jak więzienny. Jedyne małe, acz solidne drzwiczki, zaopatrzone w małe okienko i marny, jego zdaniem, zamek. Nikt ze środka, nawet z narzędziami nie byłby w stanie go otworzyć, a z zewnątrz wydawało się to zbyt łatwe. Nie to, żeby Morionowi było prędko do otwierania jakichkolwiek zamków! O nie! Była to jedyna ocena fachowca.
Mężczyźni rozmawiali swobodnie. Padały rubaszne żarty, często niezrozumiałe dla niewtajemniczonego Moriona. Zdawali się być przyjaźnie nastawieni do wszystkiego i wszystkich.
Morion właśnie zdał sobie sprawę, że od dawna nie miał okazji przyjaźnie porozmawiać z kimkolwiek. Jak dotąd, wszelkie relacje były przede wszystkim „zawodowe”. Okraść, okłamać, oszukać w kartach, unikać karczmarza domagającego się zaległego czynszu... Niewiesołe jest życie diablęcia.
Starając się zignorować nagle spotniałe dłonie, poprawił paski plecaka i sprawdził broń (bynajmniej by walczyć; raczej by nie obijała się po nogach w trakcie ucieczki), po czym przełknął ślinę i wyszedł z ukrycia.
Witajcie. Znajdzie się może miejsce przy ognisku? Mogę wzbogacić posiłek o jabłka – zawołał wesoło.
Mężczyźni drgnęli zaskoczeni, widząc wyłaniającego się z lasu Moriona. W prawdzie nie mieli szans na rozpoznanie diablęcia, bez uważnego wpatrzenia się w oczy, jednak wszyscy dziwnie się spięli. Kilku upuściło nawet miski i sięgnęło do mieczy, jednak widząc, że mają przewagę liczebną, nieco się rozluźnili.
- A kimże jesteś? - zapytał barczysty jegomość. Morion wywnioskował, że jest to kapitan tego oddzialiku. Miał typowy, przywódczy głos... no i najlepsze z nich wszystkich ubranie.
- Pytając kogoś o imię, samemu wypada się przedstawić - zgryźliwie odparł - Jestem Morion Darsk. Historia mojego przybycia do tego... miejsca - teatralnie rozejrzał się po obozie - jest już znacznie bardziej interesująca.

Morion wyprostował się, odchrząknął, po czym kontynuował, wspomagając się niejednokrotnie gestami oraz stylizując swoją historię na gawędę:
- Trudne mamy dziś czasy. Plony są niskie, wojna zagraża z północy, heretyckie kulty legną się w zakątkach naszej krainy... Niecni kupcy korzystają z okazji i podwyższają niemożliwie ceny. Wiecie, że za butelke czerwonego wina z Amakandii żądali aż ośmiu sztuk złota? Gorsi niż bandyci, powiadam wam.
Lecz cóż czynić, kiedy pić trzeba? Należy zaprzestać, choćby chwilowo, korzystać z błogiego lenistwa i poszukać pracy. Doprawdy, zła to była dla mnie nowina; ciesząc się po spadku, rozleniwiłem się niesamowicie. Lecz jak wielu twierdzi, praca uszlachetnia; jak mógłbym odmówić wysiłku ku służbie społeczeństwa?
Postanowiłem tędy ruszyć do stolicy. Na dworze miłościwie panującego nam króla mogłem spotkać ludzi, którzy byliby skłonni mi pomóc w trudnych chwilach, ze względu na mego wuja, sławnego rycerza, sir Richarda.
Z pewnością wiecie, jak niebezpieczne bywają drogi dla samotnego podróżnika. Może nie spotykacie się z tym problemem; widać, że potraficie posługiwać się bronią i nieobca jest wam walka. Lecz nie wszyscy posiadają wasze zdolności.
Lecz dla mnie, waszego uniżonego sługi, podróże bywają niebezpieczne. Dla bezpieczeństwa i doborowego towarzystwa, postanowiłem podróżować wraz z moim starym przyjacielem, kupcem jedwabnym Daskirą.
Podróż mijała wyśmienicie, głównie dzięki wspaniałym posiłkom kucharki. Mówię wam, prawdziwa cudotwórczyni; z najzwyklejszych rzeczy przygotowywała posiłki godne królewskiego stołu. W każdym razie, wszysko przebiegało doskonale, przynajmniej póki nie zaatakowali bandyci.
Tutaj też objawił się pech, który tak często kroczy za mną niczym wierzyciel. W trakcie walki, która niestety nie szła ku naszej myśli, nasz czarodziej postanowił tchórzliwie uciec. Lecz nawet w tak niecnych intencjach wykazał swój brak zdolności i opanowania; zamiast uciec jak tchórzowi przystało, chciał teleportować się czarami. Strzeżcie się przed miernymi szarlatanami; zamiast samemu uciec w bezpieczne miejsce, przeniósł mnie aż tutaj. Pozostaje mi się jedynie cieszyć, że zamiast znaleźć się głęboko pod ziemią czy kilkaset stóp w powietrzu, wylądowałem, choćby boleśnie, na ziemi.


Po wygłoszeniu tak długiego monologu, Morion rozejrzał się po swojej publiczności, starając się ocenić, jaki wpływ na publiczność miała jego opowieść.
W miarę, jak Morion mówił, twarze żołnierzy przybierały różne wyrazy. Kiedy wspomniał o wonnie, kilku poruszyło się nerwowo, poprawiając chwyty na rękojeściach, więc czym prędzej porzucił ten temat i zmienił na, jego zdaniem, neutralny. Wszystko wydawało się być dobrze, dopóki nie wspomniał o napaści i ucieczce maga, a na wieść o teleportacji kilku drgnęła nerwowo powieka.
Czyżby nie przepadali za tego rodzaju czarami? A może chodziło o coś innego?
- Pierwszy raz słyszę o tej całej Amakandii – powiedział podejrzliwie kapitan. - Do której stolicy zmierzasz, panie? – zapytał, niepostrzeżenie zbliżając palce do miecza.
Morion usłyszał za sobą cichy szelest. Obrócił się i zobaczył człowieka z kuszą wycelowaną prosto w niego.
- Jeśli nie lubicie słuchać historii, wystarczy tylko powiedzieć - burknął - a zmierzam do Daskonellu. Wskaz tylko kierunek, a jakoś trafię. Nie trzeba od razu we mnie celować
- Jakoś nigdy nie słyszałem o żadnym Daskonellu, a wy? - kapitan zapytał żołnierzy. Tamci mruknęli coś w odpowiedzi, dobywając mieczy. - Wniosek jest jeden. Jesteś parszywym heretykiem! Brać go!
- Psiakrew - stwierdził, padając na ziemię. Nie warto było uciekać, wiedząc że już po kilku metrach poczułby grot bełtu w nodze; jeśli już miał być schwytany, wolałby nie odnieść poważniejszych obrażeń.

Dwóch żołnierzy podniosło go, brutalnie wykręcając ręce. W międzyczasie przeszukali go, pozbawili miecza i plecaka, wyraźnie zainteresowani zawartością. Jedynie z kieszeni nie chciało im się wyciągać czterech, samotnych jabłek. Poprowadzili go do wozu i w asyście czterech kolejnych (uzbrojonych w miecze), wrzucili do środka.
 

Ostatnio edytowane przez Kalart : 05-12-2012 o 19:44.
Kalart jest offline