- Sześć ciężkich wozów, każdy zaprzężony w dwójkę wołów – centurion odpowiedział rzeczowo pytajacemu Fabiusowi. Wciąż nie mógł się pozbyć wojskowych nawyków, chociaż legiony przestały istnieć ponad dziesięć lat temu. – Do dwudziestu ludzi, w tym woźniców. Połowa z nich to kawalerzyści. Dowodzi, jak już mówiłem doświadczony oficer, Regius. Opóźnienia rzadko się zdarzają. Okolica powinna być bezpieczna. Wojsko Trejanusa utrzymuje porządek. A co do mostu, to chyba wszyscy wiedzą w jakim jest stanie. Środkowe przęsło zostało porwane przez rzekę. Teraz w jego miejscu wznosi się drewniana konstrukcja, która pozwala przekroczyć rzekę.
Więcej pytań nie było. Nikt nie pokusił się o łyk wina czy kęs chleba. Marcus nic sobie z tego nie robił. Gdy już opuścili jego dom, rozsiadł się wygodnie i przystąpił do jedzenia.
Nim wyruszyli, zaczął padać deszcz. Rzęsiste potoki lejące się z nieba, nie poprawiały warunków jakie panowały na trakcie. Było chłodno i mokro. Szeroko rozlane kałuże utrudniały wędrówkę, a tylko dwóch Rusanamani posiadało konie. Wyglądało na to, że do Mostu Fabiana dotrą ze sporym opóźnieniem. Choć w dzisiejszych czasach trudno było zakładać, że gdzieś się dotrze na czas. Po drodze zazwyczaj coś się działo...
Tym razem pierwszy dzień podróży minął spokojnie. Podróżowali razem, w tym gronie po raz pierwszy i początkowo patrzyli na siebie niemal wrogo. Szczególnie, że Thoerowie i Rusanamani nigdy nie pałali do siebie sympatią. Na przestrzeni wieków Cesarstwo i Sułtanat wielokrotnie prowadziły ze sobą wojny, podczas których obie strony wykazywały się potwornym okrucieństwem. A do zakapturzonego Relhada po prostu nie mieli zaufania. Już na pierwszy rzut oka widać było, że był magiem. Magiem był też jeden z Thoerów, sądząc po stroju i na niego też patrzono krzywo. Wszyscy wiedzieli, że to magia była przyczyną nieszczęść...
Wieczorem słońce zachodziło krwawo. Nic szczególnego, ale wzbudzało to nadal w ludziach niepokój, obawy. Wyglądało na to, że rozbijanie wieczornego obozowiska nieco zbliży tych obcych sobie ludzi. Zazwyczaj tak było. A jeśli nie, to w przyszłości trudno będzie im razem współpracować, zaufać sobie wzajemnie.
W oddali, z morza traw i wątłych krzaków dochodziły odgłosy nocy. Wycie, ujadanie, dzikie pomruki, szelesty i inne dźwięki, których źródła można się było tylko domyślać. Noc, mimo hałasów, minęła spokojnie. Wartownicy byli czujni i nie raz się zdarzyło, że zrywali wszystkich na nogi. Jednak wszystkie alarmy okazały się fałszywe.
Kolejny dzień niczym nie różnił się od poprzedniego. Znowu chmury i deszcz. Trzeba było jechać dalej na północ. Drugi dzień minął. Nastał trzeci, niemal taki sam jak drugi... Nic nie wskazywało na zmianę pogody, ale pogoda jak i wiele innych rzeczy w dzisiejszym świecie, była nieprzewidywalna.
Trzeciego dnia od wyruszenia z Drentius, daleko przed sobą dostrzegli krążące nad czymś stado czarnych ptaków. Chwilę potem dało się usłyszeć ich niskie, chrapliwe głosy. Słodki zapach śmierci roztaczał się wszędzie wokół mostu i w końcu dostrzegli konwój. Wozy były powywracane, rozbite. Na ciałach zaszlachtowanych ludzi posilały się ptaki i brunatne wilki, które oddaliły się na bezpieczną odległość, szczerząc tylko kły i ujadając. |