Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2012, 21:42   #9
Yzurmir
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś



Dorra była rasową suką.

Miała drzewo genealogiczne, na którym wszystkie pozycje do kilkunastu pokoleń wstecz zajmowały wyłącznie psy z certyfikatami, a ona sama wygrała już ze dwadzieścia różnych nagród. Ostatnia ― sprzed dwóch miesięcy, imponujące osiągnięcie; udało jej się zdobyć wyróżnienia Najlepszej z Rasy, Najlepszej z Grupy oraz Rezerwowej Najlepszej na Wystawie na corocznej Wystawie Psów Rasowych w Montrealu, gdzie właśnie wpadła mu w oko. Lśniące futro, idealna postawa, reakcja na każde polecenie — natychmiastowa i bezbłędna... Z jakiegoś powodu jury obdarowało najwyższą nagrodą małego teriera czy tam innego pieska tego rodzaju; jego taki uwsteczniony pokurcz wcale nie interesował. Co innego piękna, czarna suka dobermana. Czuł, że doda wiele do jego stada, jeśli tylko uda mu się pozyskać prawa do pokrycia jej.

Problem w tym, że właściciele psa o tak szlachetnym rodowodzie nie chcieli, żeby szczeniła się z byle kundlem, a Henri nie wystawiał nigdy swoich własnych psów, więc nie mógł ich przekonać żadnymi medalami czy tytułami. Jedyną rzeczą, jaka mu zatem pozostała, było po prostu sięgnięcie do portfela i trzeba przyznać, że sięgnął głęboko, bo ci ludzie targowali się twardo... a on w końcu postanowił wyłożyć tyle, ile tylko chcieli, zanim straci cierpliwość.

Dorra dotarła do niego dzisiaj po południu. Henriego oczywiście przy tym nie było, jednak kamerdyner Roderick przyjął właścicieli, odebrał od nich psa na smyczy ― wraz ze stertą papierów stanowiących potwierdzenia pochodzenia i inne tego typu rzeczy ― i, jak został wcześniej poinstruowany, jak najszybciej zamknął drzwi przed nosami tych ludzi. ― Niech się tutaj przypadkiem nie rozgaszczają ― warknął do niego Milieu poprzedniego dnia.

Tak więc wieczorem, gdy tylko wstał ze swojego snu, mógł już zacząć podziwiać muskularne, ale smukłe ciało dobermanki. Zastanawiał się właśnie, z którym ze swoich psów ją sparować, gdy przerwał mu służący.
Przywieź mi coś do jedzenia — mruknął, gdy tylko ghul wkroczył do pokoju. Zrobił to poirytowanym tonem; nie chciał, by mu teraz przeszkadzano, gdy był zajęty swoim nowym nabytkiem.
Mmm... Tak, oczywiście, proszę pana — odparł Roderick usłużnym tonem, choć chyba był zbity z tropu. — Eee, chciałem pana poinformować, że przyszedł do pana James, eee... „Rura”... Nathan.
A czego on chce? — spytał się Milieu, głaszcząc sukę, która już zdołała się odnaleźć w nowym otoczeniu — doświadczenie z tych wszystkich publicznych pokazów, jak podejrzewał.

Zanim służący zdołał odpowiedzieć cokolwiek, stanął przed nimi sam „Rura” — mężczyzna w średnim wieku, w skórzanej kurtce i ciemnych okularach. Henri obejrzał go uważnie — Roderick z pewnością poprosił Nathana o zostawienie broni przy wejściu, ale warto się było dodatkowo upewnić.
To coś pilnego, jak rozumiem? — wychrypiał swoim nieprzyjemnym głosem, jakby nieprzywykłym do mówienia.
Aha — odparł „Rura”, zdejmując okulary. — Jakieś ciołki postanowiły zacząć działać na własną rękę — wyjaśnił, używając określenia, jakie stosowali między sobą, gdy mówili o śmiertelnych członkach organizacji. — Julien Beaulieu i jego ludzie — dodał, uprzedzając pytanie szefa. — I jeszcze paru kumpli tego... Marcela. Zgromadzili się wokół tych dwóch.

Milieu zapatrzył się w przestrzeń, milcząc. A więc w końcu doszło do tego momentu. Ich gang już od dłuższego czas stał w miejscu — zaczęło się to jeszcze, gdy nie on sprawował rządy, lecz jego Ojciec — ale miał nadzieję, że w końcu ruszą do przodu. Tymczasem w rzeczywistości, jak się zdawało, nadszedł wreszcie moment, gdy organizacja zaczęła się sypać i rozpadać. To chyba początek końca, pomyślał.

To nie wszystko — przerwał mu rozważania Nathan. — Te ciołki... one już zaczęły sprawiać kłopoty. Na Laurentydach spróbowały wziąć pod swoją opiekę niejaką Dolores d'Annunzio. Z pewnością nie mieli pojęcia, z kim naprawdę mają do czynienia. — Mafiozo uśmiechnął się, jakby ze smutkiem kontemplował jakąś ironię losu, i zamarł z taką miną, czekając chyba na reakcję Henriego.
A z kim mieli do czynienia? — warknął wreszcie poirytowany Milieu.
No, ta d'Annunzio to Spokrewniona, Nosferatu tak właściwie, Akolitka. Jest właścicielką klubu nocnego Balladine... To dość popularne miejsce, ale prawdziwe centrum zepsucia. Nie znajdziesz tam normalnego człowieka, tylko same... naćpane, wytatuowane dziwki i facetów w skórzanych maskach. — Wampir uśmiechnął się. — Całkiem jest tam miło. Znajduje się tam też sekcja dla VI...
Dobra, wiem, co to za miejsce — przerwał mu Milieu, odwracając wreszcie spojrzenie od zdziwionej twarzy Jamesa, którego mina sugerowała, że szef mafii powinien być raczej doskonale zapoznany z taką lokację.

Teraz Henri rzeczywiście przypomniał sobie Dolores d'Annunzio, zdeformowaną Nosferatu. Brakująca ręka, ta rana na całym przedzie tułowia — wygląda zawsze, jakby dopiero co oberwała z bliska granatem. Robił z nią kiedyś jakiś interes, ale to było dawno temu i od tego czasu jej unikał. Gdy tylko ujrzał ją po raz pierwszy, wzdrygnął się gwałtownie ― miał zbyt wiele nieprzyjemnych wspomnień, żeby obcować z porozrywanymi ludźmi. Ten jej przybytek także mu się nie podobał, jak i wiele innych zresztą. Zbyt głośno, zbyt tłoczno i zdecydowanie zbyt wiele porąbanych dziwaków, którzy nie mają co robić ze swoim życiem. Przynajmniej strefa VIP-owska była milsza, ale według niego w takim miejscu tylko się załatwia interesy, nie relaksuje. Kiedyś zgarnęli na lotnisku parę ładnych dziewczyn z zagranicy i sprzedali je jakimś nadzianym starszym panom w tej podziemnej części klubu. Dobra forsa, ale potem zrobiło się gorąco, Interpol wszczął poważne śledztwo i musieli zaprzestać tego procederu, żeby się móc ukryć. Jakby Milieu był bardziej zainteresowany tym, co się dzieje w mieście, to baczniej przyglądałby się licytującym, ale on wolał nie mieszać się do polityki. Z tą d'Annunzio, z drugiej strony, mogło być zupełnie na odwrót i to wcale nie czyniło jej mniej groźną.

Co im zrobiła? — spytał, wracając do właściwego tematu rozmowy.
No, właściwie nic. Jej ghule uprzejmie im podziękowały, więc ciołki się nastroszyły i wróciły wieczorem. Zastraszyły paru kelnerów czy kogoś tam, pobiły paru bywalców i zdemolowały kilka wozów. Co najgorsze... to wszystko zrobiły pod imieniem Kolczastej Róży. Wymalowały ją na karoserii samochodów.
Co?!
Wiem, nie? Jak już chcieli odejść i zadzierać z wampirami, to mogliby chociaż to robić pod innym imieniem, no nie? A tak to wyjdzie, że to my. Dlatego przyszedłem do ciebie, jak tylko się dowiedziałem.
Dobrze, dobrze... — pochwalił Milieu.

Wstał i przeszedł się po pokoju, po czym niespodziewanie kopnął jakieś krzesło z głośnym rykiem, aż uderzyło o ścianę i z trzaskiem pękła jedna z jego nóg.
Nie można na to pozwolić — oznajmił gniewnie. — Trzeba się ich pozbyć. Wszystkich.
Na amen?
Na amen. A jak, kurwa? Nie możemy pokazać, że jesteśmy słabi. Trzeba z nich zrobić przykład.
W porządku. „Żyleta” Fayette już pracuje nad zlokalizowaniem ich. Jak tylko ich znajdziemy, poinformuję cię. A co z tą d'Annunzio?

Milieu westchnął ciężko i odgarnął brudny kosmyk włosów, który wpadał mu na oczy.
Będę z nią musiał porozmawiać. Przeprosić...






Po wyjściu Nathana wrócił Roderick, pytając uprzejmie, czy jego pan jeszcze czegoś potrzebuje.

Tak — odparł Henri. — Muszę napisać list. Będę ci dyktował.
Jak pan sobie życzy, sir. — Poszli do gabinetu, gdzie Roderick usiadł za biurkiem, wyciągnął elegancki papier listowny oraz pióro wieczne i zamarł z ręką nad blatem. — Możemy zaczynać, proszę pana.

Henri spacerował po pokoju tu i tam z pustką w głowie. List wydał mu się lepszą opcją od rozmowy twarzą w twarz, a i tak się wahał. Co ma jej napisać? Że to nie on? Czy mu uwierzy? Pstryknął parokrotnie palcami, szukając gorączkowo jakichś słów.
Jak zacząć? — spytał ghula.
Hmm... Może: „Szanowna pani d'Annunzio”?
Dobrze, dobrze. Oficjalnie, uprzejmie. Dobrze.

Stary służący poskrobał po papierze, po czym podniósł głowę, spoglądając pytająco na swojego szefa. On wciąż chodził w kółko.
Usłyszałem o tym, co się stało. Jest mi bardzo przykro — wydusił z siebie w końcu, a ghul natychmiast przystąpił do notowania: „Doszły mnie wieści o tym nieszczęsnym incydencie, jaki zaszedł poprzedniej nocy. Pragnę wyrazić swoje ubolewanie”.
— ...ale naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego. Nie, skreśl to. Napisz: Słyszałem, że zbiry, które zaatakowały pani bar, posługiwały się logiem Kolczastej Róży. Otóż nie miałem z tym nic wspólnego.

„Nie umknęło mojej uwadze, iż napastnicy biorący udział w tym podłym wymuszeniu mieli czelność posłużyć się zaszczytnym symbolem Kolczastej Róży”, pisał dalej Roderick, podczas gdy Henri coś mówił. „Pragnę Panią zapewnić, że całe zajście nie działo się za moją zgodą ani nawet wiedzą, w istocie sprawcy nie byli w ogóle członkami naszej organizacji w momencie popełnienia przestępstwa — są to dysydenci, którzy wcześniej tego samego wieczora uznali za słuszne złamać warunki swojego hołdu lennego i wystąpić spod naszej władzy. Jak Pani z pewnością wie, Kolczasta Róża jest elementem herbu szlacheckiego mojego wielce drogiego Ojca, lorda Thomasa Kinleya. W obliczu tego dbamy wielce, aby nie przynieść jej hańby czynami, które są sprzeczne z naszym honorem, a napad na Pani własność był właśnie takim występnym czynem, jakiego nigdy byśmy się nie podjęli. Mogę Pani obiecać, że sprawcy zostaną złapani i zostanie im wymierzona sprawiedliwość. Aby udowodnić szczerość moich przeprosin za ten gorzki wypadek, oferuję Pani możliwość wymierzenia własnej kary, gdy tylko pochwycimy łotrów. Proszę o odpowiedź i proponuję pozostawać w kontakcie listownym.

Z całym szacunkiem,
Raz jeszcze ubolewając nad Pani niedogodnością,
sir Henri Lloyd Milieu,
Pan zwierzchni Kolczastej Róży”


Końcówkę ghul napisał już sam, nawet nie dbając o pozory, gdyż jego pan coś warknął i wyszedł na korytarz. Gdy już zakończył swoje dzieło, kamerdyner dołączył do niego.

Yo — ozwał się głos w słuchawce telefonu trzymanego przez Henriego. — Czegoś potrzebujesz, mój szefie? — To był Garth Nicholson, jeden z najmłodszych wampirów w organizacji. „Gładki” Garth Nicholson. Milieu nienawidził tych przydomków.
Przyślij mi jakąś dziewczynę — powiedział sucho.
Coś do tego? — zaśmiał się Garth.
Ze dwie działki. — Rozłączył się. — Dobrze wygląda ten list? Idź go zanieś. Nie wysyłaj, będzie szło tydzień. Ma być elegancko, więc zaniesiesz go osobiście.

Potem skierował się do pokoju, gdzie zostawił sukę dobermana. Nie powinien trzymać jej tu tak długo; załatwiła się gdzieś w kącie. Roderick to potem sprzątnie, uznał, i podrapał Dorrę za uchem. Za jakąś godzinę powinien mieć posiłek, ale ani to, ani myśl, że z pewnością się zrelaksuje po zażyciu narkotyku, nie poprawiało mu naprawdę humoru.


 

Ostatnio edytowane przez Yzurmir : 25-12-2012 o 23:53.
Yzurmir jest offline