Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2012, 19:41   #10
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
AKT I

Yours is the Night



And out of darkness came the hands
That reach thro' nature, moulding men.

Alfred Tennyson


Noc z 20-ego na 21-ego października 2012


Le Philanthropiste
Ruben Lacroix


Winnica Lacroix, Montreal, wczesne godziny nocne

Bankiet był skromny; kameralny, jeśli wziąć pod uwagę liczbę gości. Mimo to, samochody zaparkowane na zewnątrz warte były małą fortunę, a ich właściciele ubrani jakby mieli spotkać się zaraz z jakimś monarchą. Szyte na miarę garnitury, suknie wieczorowe od najlepszych i najdroższych projektantów oraz skrzące się od biżuterii ciała. Wampirza śmietanka towarzyska przybyła na bankiet ubierała się po to, by zachwycać i pokazywać, że nie są byle kim. Ledwie co przekroczywszy próg winnicy po ukazaniu zaproszenia, już zaczęli zbijać się w grupki, by wymienić się nowymi plotkami czy stworzyć kilka nowych, wymierzonych w swoich rywali. Nieważne, że gospodarzami bankietu była mało znana para Spokrewnionych. Danse Macabre rządziło się swoimi prawami.

- Doprawdy, monsieur Lacroix... - Rubena dopadły azjatyckie bliźniaczki, właścicielki jednego z wampirzych barów w Laval. - Nie ma wątpliwości, krew japońska jest nektarem bogów. Mieliście kiedyś szansę spróbować?

- Moja siostra ma rację. - Odparła druga Azjatka, nie dając Francuzowi czasu na odpowiedź. - Japończycy mają w sobie coś wyjątkowego, a ich krew nie umywa się do europejskich popłuczyn. Bez urazy, monsieur Lacroix, ale Europejczycy są tacy... nieokrzesani. W krwi japońskiej natomiast można niemalże poczuć kwitnące wiśnie.

- Tak, tak... - Przytaknęła ta po lewej.

Azjatki najwyraźniej pogrążyły się w marzeniach bądź wspomnieniach na temat Kraju Kwitnącej Wiśni i zaczęły przydługi monolog na temat różnych rodzajów azjatyckiej krwi. Ruben jedynie wysłuchiwał ich wywodów, przytakując i uśmiechając się grzecznie. Bądź, co bądź, ale konwenans towarzyski zobowiązywał.

W końcu bliźniaczki zamilkły, poświęcając uwagę czemuś za plecami Lacroixa. Najwyraźniej etykieta była im słabo znana, bowiem ich usta uformowane były w "O", a oczy szeroko otwarte ze zdziwienia.

- A niech mnie... - Mruknęła jedna z sióstr. - Delfin Montrealu we własnej osobie.


I rzeczywiście, gdy tylko Ruben podążył za wzrokiem Azjatek, ujrzał wśród swych gości samego Axela de Marseille. Protegowany Królowej pogrążony był w rozmowie z nikim innym, jak Camille Savant. Dwójka najwyraźniej dogadywała się wspaniale, bowiem popijali wino (to jest - wampirzy odpowiednik wina) i co rusz błyskali uśmiechami. Axel oderwał na chwilę wzrok od twarzy swej rozmówczyni i napotkał spojrzenie Lacroixa. Uśmiechnął się i skinął głową, unosząc nieznacznie kieliszek.

Camille znalazła Rubena później, uwalniając go od nudnego jak flaki z olejem Spokrewnionego. Odciągnęła go w kąt sali i upewniwszy się, że nikt ich nie słucha, wyszeptała.

- Delfin Montrealu chce z nami porozmawiać. - Rozejrzała się jeszcze raz w poszukiwaniu jakichś podsłuchiwaczy. - Na osobności.



The Dragon
William Culham


Mont-Tremblant, około godziny dziesiątej

Do miasteczka w górach, noszącego tą samą nazwę co szczyt nad nim górujący, przybyli po blisko półtorej godziny jazdy. Wyruszyli z Saint-Jérôme, ciężkim samochodem terenowym Aurory. Większa część ich drogi wiodła przez spokojne, sielankowe miasteczka oraz coraz to wyższe wzgórza. Raz na jakiś czas ich oczom ukazywały się spokojne tafle górskich jezior, których w okolicy było pełno. Jazda była cicha i pozbawiona wrażeń; Aurora jedynie wpatrywała się spokojnie w jezdnię, Karl był pogrążony w rozmyślaniach, a William... William natomiast po raz n-ty przeglądał swoje mapy na "prośbę" starszych Spokrewnionych.

Mont-Tremblant nie przywitało ich wcale. W porównaniu z głośnym Montrealem, miasteczko zdawało się być opuszczone. Z miejsca parkingowego pod hotelem Fairmont Tremblant nie widzieli żadnych przechodniów, a i większość okien w budynku była ciemna. Mont-Tremblant było przede wszystkim resortem turystycznym, więc poza sezonem nie należało spodziewać się tłumów.

Mimo to, Aurora zaparkowała tuż przy rogu budynku, z dala od latarni i mało ruchliwej ulicy. Wysiedli na jej znak, wszyscy w ciężkich buciorach i ubraniach adekwatnych do wędrówki po górach. Nosferatu rozłożyła mapy Williama na masce swego auta i, wyciągając czerwony marker, zaczęła coś po nich kreślić.

- Dobra... - Zaczęła mówić nieprzyjemnym dla ucha, wysokim głosem. - Te tereny tutaj należą do Lupinów, więc nie powinniśmy się na nie zapuszczać. Te tutaj, natomiast...

I tak po kilku minutach mapy nad którymi napracował się Culham były dodatkowo oznaczone jaskrawo-czerwonymi liniami i uwagami. Większość z miejsc na ziemiach Lupinów była tymi, co do których William miał największe nadzieje. Tam miejsca zaginięć najczęściej krzyżowały się z liniami mocy, co w sumie było odkryciem samym w sobie. Aurora jednak kategorycznie sprzeciwiła się zapuszczaniu za granicę, którą oznaczyła grubą czerwoną krechą. Zamiast tego, wyznaczyła pięć miejsc, w których mieli spróbować szczęścia.

- Dobra, plan jest taki... - Odezwała się Nosferatu. - William - zostajesz tutaj, w miasteczku i udajesz się ścieżką w góry. Kieruj się na północny wschód. Karl, ty sprawdzisz dwa miejsca na południu. Podrzucę cię tam autem, a sama sprawdzę wschodnią część. Za cztery godziny spotkamy się tutaj... - Wskazała palcem miejsce u wschodniego zbocza gór, tuż obok rzeki.

Obyło się bez żadnych sprzeciwów wobec takiego planu i zaraz też William musiał wyładować torbę ze swoim sprzętem z bagażnika samochodu. Karl władował się do środka, jednak Aurora została u boku Smoka, oferując mu pomocną dłoń w wyładunku. Nosferatu wcisnęła mu również dwie torby krwi, najpewniej zwinięte ze szpitala, "tak na wszelki wypadek."

* * *


Początkowo droga była wręcz idealna na nocną przechadzkę. Księżyc jaśniał wysoko na niebie, prezentując się w kształcie sierpa, drzewa szumiały targane od czasu do czas lekkim wiatrem, a cisza przerywana sporadycznie odgłosami natury była wręcz namacalna. Nawet wspinaczka okazała się być całkiem przyjemna; szlak dla turystów wił się spokojnie między drzewami, wznosząc łagodnie z każdym krokiem. Co kilkaset kroków nawet były porozstawianie ławeczki czy inne miejsca, w których można było przycupnąć, jeśli dostało się zadyszki. William, z racji swego stanu, zadyszki nie miał prawa dostać, to i wędrówka szła mu szybciej i łatwiej.


Kłopoty zaczęły się dopiero po kilkunastu minutach, kiedy ścieżka strzeliła gdzieś w prawo, na południe. Kierunek zupełnie przeciwny do celu Culhama, który od teraz musiał przedzierać się przez sporych rozmiarów las. Tutaj nie było tak łatwo; gałęzie co jakiś czas trzaskały go po twarzy czy ramionach, korzenie drzew wiły się pod nogami i robiło się coraz bardziej stromo, i stromo. W pewnym momencie William mógł przysiąc, że słyszał jak jakaś gałąź trzasnęła gdzieś na lewo i jakiś ciemny kształt przemknął między drzewami, jednak chwila spędzona w bezruchu minęła w ciszy. Nic na niego nie skoczyło, nic nie chciało go rozerwać na strzępy.

Ruszył dalej i już po kilku minutach marszu trafił na polanę pośród drzew, która o dziwo zdawała się być popularnym celem ludzkich wycieczek. Walające się wokoło śmieci w postaci butelek czy zmiętolonych papierów z logami różnych fast-foodów zdecydowanie to sugerowały. William już miał wznowić wędrówkę w stronę swojego celu, kiedy ponownie trzasnęła gałąź. Tym razem odrobinę dalej niż poprzednio, ale teraz miał doskonały widok na źródło dźwięku. Chociaż można było polemizować co do tej doskonałości, bowiem jedynym co zauważył był ciemny kształt pędzący pomiędzy drzewami. Zdecydowanie przypominał człowieka, jednak żaden śmiertelny nie mógł poruszać się z taką prędkością. Co innego ktoś, kto człowiekiem nie był. Szybka konsultacja z mapą wskazała, że tereny Lupinów zaczynają się około kilometra na północ, więc chyba można było ich wykluczyć. Chyba...

Ciszę rozdarł kobiecy krzyk, odbijając się echem między drzewami.



La Folle & The Irishman
Marion'ette & John O'Brien


Montreal, wczesne godziny nocne

W porcie, w strefie rozładunkowej, praca trwała 24 / 7; do Montrealu co i rusz przypływały statki towarowe z przeróżnymi ładunkami, które często wymagały kilku godzin na rozładowanie. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, ustawione były kontenery o różnych kolorach, tworzące swego rodzaju labirynt. Maszyny huczały dzień i noc, jęcząc co jakiś czas w proteście i tworząc coraz to nowsze stosy blaszanych pudeł. Dzisiaj było inaczej; dzisiaj próżno było szukać marudzących robotników. Plątaniny wąskich przejść były puste i ciche, cuda technologii milczały. Światła i reflektory oświetlały blaszaną dżunglę, pozbawioną swej zwyczajowej fauny.


* * *


Marion'ette obserwowała niedawno co zacumowany statek towarowy, o prostej nazwie Americas Express. Usadowiona wygodnie na jednym z kontenerów, obserwowała jak załoga krząta się leniwie po pokładzie, pogrążona w jakże wymagającym zajęciu nicnierobienia. Jak na razie sytuacja przedstawiała się spokojnie; tak spokojnie że aż ziewać się chciało. Les Garçons, których część przydzieliła jej Petrova, przytulała się właśnie do zimnej blachy, dotrzymując Marionetce towarzystwa przy obserwacji. Większość z nich była młoda, a co za tym idzie - zestresowana. Amatorszczyzna wręcz. Ściskali nerwowo swoje gnaty, przełykali głośno ślinę i z widocznym zdenerwowaniem skakali wzrokiem ze statku na wampirzycę, i na odwrót. Nie mieli nawet żadnych kamizelek kuloodpornych - ot, gówniarzeria w wytartych jeansach, rozciągniętych bluzach i dziurawych trampkach. Tylko ten, który nimi dowodził, zdawał się wiedzieć co nieco o robocie. Jean d'Amaury, jak przedstawił się Hell'Yeah. Młody chłopaczek - twarz niczym u cheruba, blond loki i jasne oczy. Zdawać się mogło, że kompletnie nie nadawał się do robienia w gangu, ale jednak... Nawet rozmawiał normalnie z Marionetką, utrzymując kontakt wzrokowy. Najwyraźniej współpraca z Petrovą go zahartowała.

* * *

O'Brien, Collins i garstka Irlandczyków znajdowała się natomiast po drugiej stronie portu. Również skryci pomiędzy kontenerami, również jak na razie tylko obserwujący.

- To nasz towar. - Odezwał się Collins, wskazując Americas Express.

- Wszystko wygląda spokojnie. - Zauważył O'Brien. - Myślisz że Smith się mylił?

- Give it a second.

Jak na komendę z labiryntu kontenerów wyłoniła się piątka gości w garniturach, kierująca się w stronę statku. Wyglądali na typowych biznesmenów; brakowało im tylko teczek i tego charakterystycznego pośpiechu. Ich wypastowane pantofle stukały, gdy wspinali się po trapie na pokład i naprawdę mogli uchodzić za kogoś, kto miał jakieś interesy do załatwienia. Nocną porą. W opustoszałym porcie. Z pistoletami pod marynarką.

* * *

Załoga zdawała się bardziej spięta w obecności elegancików. Obserwowali ich spod byka, przestępowali nerwowo z nogi na nogę i to rozluźniali, to zaciskali pięści. Wymiana zdań trwała krótko i widać było, że nie należała do najprzyjemniejszych. Najwyraźniej napięcie osiągnęło szczyt, bowiem obie strony sięgnęły po skryte w fałdach ubrań pistolety. Ciszę przeszył wystrzał i na pokładzie zaczęła się kotłowanina.

Marion'ette widziała, jak na jednym z dźwigów po lewej sadowi się para snajperów i zaczyna obserwować statek towarowy. Żaden z nich nie pociągnął jak na razie za spust, jednak pewnie było to tylko kwestią czasu. Od strony miasta natomiast nadciągały już posiłki; oddział uderzeniowy w pełnym rynsztunku przemykał cicho pomiędzy kontenerami.

Irlandczycy za to widzieli, jak rzeką Świętego Wawrzyńca nadpływa garstka motorówek, z kolejnym oddziałem uderzeniowym na pokładzie. Z daleka nie dało się wiele zobaczyć, jednak na pewno należało się spodziewać abordażu. I to raczej prędzej, niż później.

Głębiej w mieście rozległy się strzały i zawyły syreny, rzucając czerwono-niebieskie światło. Działo się to jednak na drugim planie; daleko od portu Hell's Clowns właśnie rozpoczęli swoje próby wbicia się w łaski Marionetki. Obecni w porcie tego nie widzieli, ale podopieczni akrobatki ostrzelali jedną z blokad, ustawioną na drogach prowadzących do portu. Zaczęło się niewinnie - od pocisków świstających w powietrzu, poprzez szyby idące w drobny mak, aż po dymiące samochody. Wisienką na torcie natomiast była elektrownia wysadzona w powietrze.

Obecni w porcie nie mogli jednak tego zobaczyć. Po prawdzie, to nie widzieli nic. Marion mogła być dumna ze swoich klaunów; w porcie i okolicach panowała całkowita ciemność. Na chwilę ucichła nawet awantura na pokładzie, ale wszystko ponownie poszło w ruch, kiedy jeden z ładunków rozerwał część oddziału nadchodzącego od strony miasta. Wybuch wygiął blachy okolicznych kontenerów i nawet rozerwał jedną ze ścian. Ze środka wysypała się masa zabawek, a stróże prawa zaczęli przegrupowywać się pośród dymu i krzyków rannych.

W tej samej chwili, tuż przed oczami Irlandczyków, rozpoczął się abordaż. Błysnęły haki i z cichym brzdękiem zaczepiły się o barierki statku. Ciemne kształty zaczęły już wspinać się po boku statku, zwinne niczym małpy.

Gdzieś obok Marion zatańczyły czerwone kropki i po chwili dwóch chłopców Petrovej gryzło już glebę. Reszta w doskonałym synchronie rzuciła się ku przeróżnym schronieniom. Jedni zwyczajnie padli na ziemię, drudzy skulili się za kontenerami.

- Kurwa, ściągnij tych jebanych snajperów! - Krzyknął d'Amaury do Marionetki.

- Kurwa, mówiłem że tak będzie! - Krzyknął Collins do O'Briena po drugiej stronie.

W porcie, odciętym od reszty miasta przez liczne policyjne blokady, zaczynała się właśnie krwawa jatka w ciemnościach.



The Princess
Themis


U podnóża Gór Laurentyńskich, około godziny dziewiątej

Akolitki podziwiały właśnie wznoszące się przed nimi góry. Cisza, księżyc i gwiazdy wysoko nad ich głowami oraz brak żywej duszy w okolicy - tak było zawsze na skraju metropolii. Droga w te rejony wiodła przez liczne pola, teraz ziejące pustką oraz pojedynczo postawione farmy. Laurentydy nie były największym skupiskiem ludności montrealskiej, to i próżno było spodziewać się wielkich tłumów i korków. Nawet pomimo niedawnej katastrofy, która powinna była ściągnąć jakichś gapiów.


Ale nie było tutaj nikogo. Jedynie żółta, jaskrawa taśma powiewała smętnie na lekkim wietrze w otoczeniu różnych maszyn, wielkich reflektorów i przeróżnych kabli. Ziemia była rozmemłana śladami ciężkich buciorów i deszczem, który uparcie padał cały dzień. Mimo że na chwilę obecną było spokojnie, to tu i tam nadal stały kałuże brudnej wody, z drzew skapywały krople wody i para gromadziła się na szklanych powierzniach.

Eshe, o dziwo, była pełna energii. Dzisiejszej nocy zerwała się pierwsza, wbrew swym zwyczajom, i Themis stała się ofiarą jej nadpobudliwości. Zerwany koc, wciśnięta na siłę krew i wepchnięcie siłą do samochodu, graniczące z próbą porwania zdecydowanie mówiły, że Eshe naprawdę się spieszyło, by zarobić kilka punktów u Hierofanta.

- Uśmiechnij się, kochana, nie do twarzy ci z tą miną. - Oznajmiła Nosferatu, okręcając się na pięcie, za nic mając latające wkoło krople błota.

Ale czy naprawdę był jakiś powód do zadowolenia? Tsi-noo wysłał Akolitki na miejsce wykopalisk żeby, jak to określiła Eshe, "poszukać śladów", ale jedynym co znalazły było błoto i kupa żelastwa. Stanowiska archeologiczne zostały dawno zwinięte, notatki i znaleziska pewnie odesłane do uniwersytetu, więc czy miały szansę na znalezienie czegoś wartego uwagi?

Wbrew wątpliwościom, Akolitkom poszczęściło się. Znaczy, poszczęściło się Themis. Nosferatu znalazła świeże ślady, prowadzące do i z odkopanej jaskini. Tak jest - świeże. Nierozmyte przez deszcze i wyraźne w świetle reflektorów. Ktoś odwiedził to miejsce na krótko przed nimi, co do tego miały pewność.

- Dziwne. - Eshe skomentowała znalezisko, krzyżując ręce na piersiach. - Ekipy ratunkowe zwijają się późnym wieczorem i wracają wcześnie rano, to nie mógł być nikt z nich. Kto do cholery robi sobie przechadzki po ledwo co trzymających się tunelach?

Pytanie było dobre, jednak odpowiedź nie leżała w zasięgu ręki. Leżała najpewniej gdzieś wzdłuż śladów, za którymi Akolitki zaraz ruszyły. Szczęście widać sprzyjało im, bowiem trop był całkiem wyraźny, nawet wśród okolicznych drzew. Przemokłe liście czy drobne zwierzęta nie zdołały go całkiem ukryć i wkrótce, po krótkim spacerku, wampirzyce znalazły się na jednej z bocznych dróg. Nie znalazły odpowiedzi, tylko wyraźne ślady opon prowadzące gdzieś na południe.

W tym momencie Themis poczuła, jakby ktoś je obserwował. Rozejrzała się wokoło z pokerową miną i rzeczywiście, dostrzegła między drzewami zerkającą na nich postać, z blond loczkami wystającymi spod kaptura.

- Śledzi nas odkąd weszliśmy między drzewa. - Wyszeptała Eshe, wpatrując się pusto w przestrzeń przed nimi, ignorując intruza.

Nosferatu rzuciła swojej siostrze pytające spojrzenie.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 25-12-2012 o 22:37.
Aro jest offline