Bishop miał lekkiego kaca, łeb go trochę bolał i prawdę mówiąc dziś rano pomysł wyruszenia na bagna, jeszcze w takim stanie, średnio mu się podobał. Danego słowa nie wypada jednak cofać, tak więc spotkał się z pozostałymi w umówionym miejscu i cała czwórka ruszyła przed siebie. Patrząc po reszcie, nie tylko jemu udzieliła się wczorajsza wódka i w razie jakiejkolwiek potyczki mogli uważać się za szczęśliwych, jak Hydris nie potknie się o konar i nie zabije na własnej broni, a Mako wydalając z siebie efekty swej twórczości nie wydali przy okazji wczorajszego posiłku.
Wspomniany wcześniej wykidajło robił przy okazji za całkiem niezłego przewodnika dostrzegając całkiem spory ślad stopy (łapy). - Żaden ze mnie zwiadowca, ale dopóki zobowiązujesz się wziąć to na klatę to nie mam z tym problemów... Jest wilgotno więc istnieje szansa, że nie spalę połowy drzewostanu - odpowiedział Bishop ciągle trzymając się za czoło. - Czyń honory, Hydris - zabawne, jak etykieta pozwalała zamaskować niechęć przyjęcia na siebie jaszczurzych pazurów.
__________________ - Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3! |