Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2013, 13:19   #3
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Na pewnej przystani drewnianej stała sobie kiedyś pewna łódka. Oczywiście nie taka zwykła, ale prawdziwa łódka człowieka z Esgaroth, to znaczy, pomimo leciwego wieku, dobrze utrzymana i całkiem bezpieczna, pod warunkiem właściwego prowadzenia. Należała do zrzędliwego Gundruta, który nie cierpiał wszystkich obcych oraz ciągle przepowiadał, że przez te dziwne elfy oraz ponure krasnoludy przyjdzie kiedyś nieszczęście na Miasto. Póki co jednak, nieszczęście nie nadchodziło od czasów ataku Smauga, zaś obcy przybysze, zarówno ludzie, jak innoplemieńcy, przynosili wiele bogactw oraz mało kłopotów. Korzystał oczywiście na tym również Gundrut, przyjmujący z przyjemnością oferowane mu solidne opłaty, lecz zrzędzić nie przestawał. Pomimo owej przywary, jednak chłop znał się na swojej robocie oraz nie należał do specjalnie leniwych, toteż wzbogacił się znacznie na przewozach po Długim Jeziorze. Wkrótce nabył też większą, bardziej pakowną łódź, zaś owa stara stanęła na sennej przystani miejskiej. Nudziłaby się tam pewnie, gdyby nie fakt, że czasem, jak zamówienie wyjątkowo dopisało, Gundrut wykorzystywał obydwie swoje łodzie, obsadzając je synami oraz wynajmowanymi przez siebie marynarzami. Niekiedy też nowy stateczek wymagał naprawy, smołowania, lub po prostu oczyszczenia dna. Wtedy stara łódka przypominała sobie dawne dzieje i pracowała z równą intensywnością jak kiedyś. Podobnie było 4-ego kwietnia owego roku, w którym miał się odbyć wielki festyn w mieście Dale z okazji 5 rocznicy zabicia Smauga oraz pokonania wilczo – orkowego sojuszu podczas wielkiej Bitwy Pięciu Armii.




Długie Jezioro, żaglowa łódź, para pasażerów, ich pies, którego zabrali na pokład oraz stojący przy sterze młody mężczyzna. Chłopak niemal jeszcze z rysów, może nieco zbyt delikatnych, jak na w pełni ukształtowanego, dorosłego człowieka. Ale rzecz dziwna, owa delikatność nie raziła, a wręcz dopełniała ogólny wizerunek sprężystej, męskiej sylwetki. Svein miał długie, ciemne włosy, niekiedy związane, kiedy indziej zaś swobodnie rozpuszczone. Kontrastowała z nimi jasna, przyjemna karnacja skóry, zaś współgrał blask źrenic: ciemniejszych, niż największe głębie jeziora oraz bardzo często wpatrujących się gdzieś, ku odległym dalom. Do tego nos miał prosty, całkiem przeciętne usta, wyraźnie zaznaczony, męski kształt brody oraz zwyczajną resztę stosunkowo umięśnionego oraz gibkiego, lecz przecież nie jakiegoś arcywyjątkowego ciała. Raczej nie dałoby się powiedzieć o żadnym jego szczególe, że jest wyjątkowo piękny, ale raczej właśnie ich harmonijna wspólnota, doskonale współgrające dopasowanie do siebie tworzyło młodzieńczą urodę oraz sprawiało, że wydawał się niemal zbyt przystojny, jak na zwykłego syna właściciela łodzi. Podobnie zresztą jego siostra bliźniacza Ebbia. Kiedy byli jeszcze dziećmi, obydwoje nazywano Pięknymi Bliźniakami. Teraz wprawdzie nikt tego pół żartobliwego – pół wyrażającego podziw określenia nie używano, jednak niewątpliwie, rodzeństwo stanowczo nie musiało się uskarżać na braki towarzyskie. Przy czym, jeśli Ebbia rzeczywiście szukała sobie odpowiedniego męża, takiego:
- mądrego, lecz nie przemądrzałego,
- przystojnego, lecz nie pięknisia,
- bogatego, lecz nie takiego, którego zjadła miłość do pieniędzy,
- dobrze urodzonego, lecz nie epatującego tym,
- dowcipnego, lecz poważnego,
- czułego, lecz twardego,
- męskiego, lecz delikatnego,
- szlachetnego, lecz nie naiwnego,
- hojnego, lecz nie rozrzutnego,
- słuchającego żony, lecz bynajmniej nie pantoflarza,
… itd., itp. …
Jeśli więc Ebbia szukała kogoś takiego, to Svein, póki co, nie wydawał się specjalnie zainteresowany szybkim związkiem. Nawet właściwie nie to, żeby stronił od dziewczyn, czy wstydził się bardziej, niż dowolny inny chłopak, ale chyba zamiast odpowiadać na każde co śmielsze wejrzenie jakiejś ładnej panny, wolał raczej czekać na tą szczególną, wyjątkową niewiastę.




Lubił pływać pokazując Długie Jezioro zakochanym parom. Przeważnie bowiem tacy podróżni byli zapatrzeni w siebie. Nie wymagali zbyt wiele i cieszyło ich słońce odbijające się na tafli wody, szemranie szuwarów, reszcie białe ptaki szybujące spokojnym lotem po błękitnym niebie. Oni zajmowali się sobą, zaś dumając Svein pogrążał się we własnych myślach. Kiedyś próbował po przyjacielsku zagadywać klientów, rozmawiać o tym, co widzieli, co porabiali, ciekaw wszelakich nowinek. Nauczony jednak przykrymi doświadczeniami w przypadku par, powściągał swoją ciekawość. Czasem wspominał wewnątrz swych myśli, niekiedy śpiewał, lub grał na zabranej przez siebie niewielkiej lirze. To był kolejny element atrakcji owej podróży. Lubił śpiewać oraz doskonale radził sobie z kilkoma instrumentami. Niemal tak dobrze, jak z mieczem. Nie mniej, śpiewając na łodzi nie robił tego dla radości podróżnych, lecz dla ptaków, czy okolicznych zwierząt: saren, zajęcy, albo lisków, przechadzających się przy brzegu jeziora. Odnosił takie, właściwie dziwaczne nieco wrażenie, iż niekiedy go nawet słuchały, czasem ciesząc się wdzięcznie, czasem natomiast podśmiewując na widok zabawnych wysiłków młodzieńca.


Gdzież słońca złota skra?
Gdzie stu promieni fontanna,
Gdzież słono - gorzka łza,
Czerwona, zorza poranna.

Odeszłaś wtedy w cień,
W rubinach złoconych ogniem.
Popiołem snuł się dzień
Płonący niczym pochodnie.

Palących kropel deszcz,
Wzleciała strzała w niebiosa,
Od ryku przeszedł dreszcz
I wiatr gorący we włosach.

Czerwonoczarna mgła
Się uśmiechnęła do ciebie.
Pod rękę z tobą szła,
Gdy wędrowałaś po niebie.

Wszystko minęło jak grom,
Co niebo tnie błyskawicą,
Zostawia spalony dom,
I od łez zszarzałe lico.

Któż będzie wrócić mógł,
Pod swojskie dęby, żołędzie,
Na chaty bielony próg,
Gdy ciebie już tam nie będzie …

Nigdy nie będzie.



Piosenkę tę ułożył Olfar, syn Borsa, bard z Egaroth, kiedy po ataku Smauga na miasto utracił ukochaną narzeczoną. Podobno wtedy odśpiewał ocalałym pieśń tak pełną żalu, że poruszyła każde serce. Miała piękną, rzewną melodię, która nieco przyspieszała przy dwóch ostatnich zwrotkach, zaś słowa jej stanowiły coś, co tak naprawdę czuł niemal każdy mieszkaniec Esgaroth. Bowiem nie było niemal nikogo wśród uciekinierów, kto nie utraciłby osoby, którą kochał. Najbliższa rodzina Sveina szczęśliwie przeżyła atak smoka, lecz tego dnia, 4-ego kwietnia, owa smętna, melodyjna pieśń, sama narzucała się młodzieńcowi na usta. Dokładnie bowiem tego dnia, 8 lat temu, zaginął jego brat Gudmund. Jedynie skrwawioną szatę znaleziono potem nad jeziorem, lecz samego ciała nigdy. Nigdy jednak nikt też nie widział później Gudmunda syna Gundruta żywego.

Dla Sveina, który szczerym sercem kochał swojego najstarszego brata, było to wydarzenie niemal gorsze od późniejszego ataku Smauga. Dlatego śpiewał owego dnia pieśń, lecz kiedy skończył ją, rychło posłyszał jeszcze słodsze, jeszcze piękniejsze nuty niesione wiatrem przez przestrzeń. Jakiż człowiek bowiem dorówna pieśnią elfowi? Piękno ludzkiego barda, wybitnego, talentami obdarowanego, blednie przy elfie, dla którego muzyka jest naturą tak samo pierwotną, jak najprostsze odruchy, czy zwykła, niewiązana mowa.

Idąc szlakiem słodkiej melodii, podświadomie kierował się w stronę brzmienia elfie mowy, którą wyczuć można tyleż umysłem, co gorącym sercem. Pechowo doprowadzając przy okazji do katastrofy, której nie mógł usprawiedliwić ani zamyśleniem, ani melancholijną kontemplacją nieznanych dziejów Gudmunda, ani słuchaniem elfiej pieśni. Plaża przy starym, zarośniętym szlaku, który wiódł przez las ku odległemu zachodowi, widocznie nie lubiła członków jego rodu. Lata temu właśnie na niej odnaleziono resztę ubrań brata, jeszcze za czasów starego Miasta. Natomiast teraz zaś on rozwalił przy niej łódź, narażając wiezionych pasażerów na poważne niebezpieczeństwo.




Gdyby istniało wystarczająco silne oraz obrzydliwe przekleństwo w języku Westron, którego odmianą posługiwali się mieszkańcy Esgaroth, Svein niewątpliwie wyrzuciłby je z siebie. Stał na przewróconej łodzi, która dzięki lekkiej budowie oraz szerokiej płaszczyźnie lekkiego żagla utrzymywała się jeszcze na tafli jeziora. Ale nie było się co łudzić, stara łajba szła na dno. Dziura kadłuba, choć niespecjalnie wielka, to jednak wystarczająca okazała się, żeby pokonać mały stateczek zdobiony łabędzią głową. Jednak o łódź przyjdzie zatroszczyć się później. Nie było czasu, zaś Svein, chociaż często dosyć niezdecydowany, zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Pies jakos tam pływał, lecz mogła zginąć dwójka ludzi! Dwie osoby powierzone jego opiece. Jak to się mogło stać? Było mu bardziej niżeli potwornie wstyd.
- Hej! Hej! Pomocy, potrzeba pomocy. Dwie osoby tooonąąą!!! – chowając młodzieńczą dumę za pazuchę wrzasnął ile sił, mając nadzieję, że ktoś usłyszy oraz zdecyduje się wesprzeć jego własny wysiłek. Najważniejsze było: ratować. Zaś każdy pomocnik zwiększał szanse ratunku. Jeszcze pasażer – mężczyzna skoczył sam do wody, można więc było zakładać, że wie, co robi, ale jego towarzyszka wypadła niczym kartofel wyrzucony ze starego koszyka. Zaskoczona mogła strącić przytomność, mogła zostać pociągnięta przez obszerne, kobiece stroje, mogła … wolał nawet nie myśleć. Sam ubrany leciutko, jak przystało na marynarza ceniącego sobie swobodny strój, już szykował się do skoku.
- Najpierw spróbuję znaleźć kobietę – postanowił - doholuję do łodzi, która może się jeszcze chwilę utrzyma, potem wrócę po mężczyznę. Może jednak są przytomni, może łódź jeszcze przez moment nie zatonie, może uda się jakoś ich szybko odnaleźć … - głupota! Zbyt dużo przypuszczeń. Szybko złapał kilka głębokich wdechów napełniając płuca życiodajnym tlenem oraz przymierzył się do ratunkowego nurkowania.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 28-01-2013 o 13:52.
Kelly jest offline