Nyio otworzył oczy i usiadł. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Znowu był na Moiess - znajomy, przyjemny odcień błękitnej trawy, wyryte na zawsze w umyśle sylwetki wysmukłych brzóz kolczastych, delikatne światło także znajomych konstelacji. Była jedna z tych jaśniejszych nocy, które olbrzymi księżyc rozświetlał tak mocno, że nie potrzeba było żadnego sztucznego oświetlenia. Księżyc... tak, unosił się nad horyzontem, a powietrze było tak czyste, że można by policzyć każdy krater.
Na myśl o księżycu Kos bezmyślnie sięgnął do kieszeni i nagle poczuł strach, zaciskający mu się na żołądku; pióra księżycowego orła nie było. Znikło, podobie jak kamyk z Moiess, grudka ojczystego globu.
Usłyszał za sobą łopot olbrzymich skrzydeł, jakby ptak zbliżał się do ziemi. Odwrócił się, będąc z jakiegoś powodu mocno przekonanym, że to księżycowy orzeł, który zostawi mu kolejne pióro na miejsce poprzedniego, zapewne gdzieś zgubionego. Za nim jednak nie było orła...
...tylko rozmigotana, dzika ciemność, z której wysunął się groteskowo wyszczerzony dziób orła, z długim, oślizgłym językiem i dziwnymi kłami, a potem dziób zmienił się w skrzywioną, agonalną głowę zielonego, umierającego, nadzianego na bagnet...
Ciemność zrobiła krok w jego stronę.
Nyio nie znalazł przy sobie żadnej broni. Cofał się gorączkowo i usiłował jakoś odepchnąć umysłem poszarpaną sylwetkę, ale brzozy kolczaste wyciągały ku niemu gałęzie jak szpony, zaś trawa zmieniała mu się pod stopami w zdradliwe bagno. A potem ciemność zaatakowała - uderzyła umysłem, mocno, kalecząc, raniąc, zabijając... i oślepiony płynącą zewsząd krwią, swoją i jakąś obcą, nieznaną, Nyio mógł tylko tkwić w miejscu i nasłuchiwać obco brzmiącej ciszy. Moiess była gwarną planetą, ale to już nie była Moiess...
__________________ Mole książkowe są zagrożone. Chrońmy ich naturalne ostoje! (biblioteki!)
Wkurzyłam kogoś? Coś pomyliłam? Sorry, ale biblioholik na odwyku to jeden wielki kłębek nerwów. Wybaczcie. |