Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-03-2013, 21:56   #110
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
AKT DRUGI: LEGION


LEGION


Cytat:
I zapytał go: Jak ci na imię? Odpowiedział Mu: Na imię mi "Legion", bo nas jest wielu.
Ewangelia Świętego Marka, Biblia

22 lipca 1942

Tego dnia w warszawskim getcie panowało zamieszanie. Od samego rana Niemcy wkroczyli na teren getta w większej, niż zazwyczaj sile. Żydzi, którzy jeszcze mieli siłę myśleć, wiedzieli, że szykuje się coś niedobrego. Że polityka faszystowskich oprawców zaczyna odsłaniać swą prawdziwą, jeszcze bardziej bezduszną twarz.

Rampa kolejowa przy ulicy Stawki w Warszawie zwana obecnie Umschlagplatz zapełniała się przerażonymi mieszkańcami getta. Ludzie, całymi rodzinami, zaganiani jak bydło, przez niemieckich żołnierzy najpierw rampę, a potem również w jej okolice, czekali w budzących się do życia promieniach słońca. Brudne, wynędzniałe twarze dzieci, kobiet i mężczyzn wyrażały albo strach, albo obojętność, ale żadna nie wyrażała nadziei. Trudno było uwierzyć w to, że dzieje się coś dobrego, gdy wokół roiło się od szczekających wściekle psów, uzbrojonych nazistów i karabinów maszynowych wymierzonych w grupki ludzi.

Po chwili ubrani na czarno naziści otworzyli bydlęce wagony. Padły rozkazy i krzykami oraz kolbami karabinów Żydzi zostali zagnani do środka. Upchani ciasno, bez zważania na protesty, na bolesne krzyki, na płacz rozdzielanych z matkami dzieci. Padły strzał, kiedy nazista zdenerwowany oporem jakiejś matki, której inny żołnierz chciał odebrać pięcioletnią na oko dziewczynkę z rąk, po prostu zastrzelił i dziecko i matkę na oczach przerażonego tłumu.

Godzinę później wagony zamknięto i zaplombowano i transport do Treblinki opuścił dworzec.

- To dobry początek – pochwalił podkomendnych wysokiej rangi oficer SS.
– Führer będzie zadowolony.

To był początek końca…


KAMPINOS
NOC Z 7 na 8 PAŹDZIERNIKA


Pociąg zwolnił pomiędzy stacjami Małki i Zielonka. Minęła północ i powoli wskazówki zegarka maszynisty zbliżały się do wpół do pierwszej w nocy. Skład z hukiem kół posuwał się do przodu, wyładowany sprzętem dla żołnierzy w Warszawie i dalej, na wschód. Noc była ciemna i zimna. Reflektor lokomotywy ledwie rozświetlał drogę przed pociągiem.

Maszynista wpatrywał się w ten wąski skrawek światła wypatrując potencjalnego zagrożenia. Ale tego konkretnego niebezpieczeństwa zauważyć nie mógł.

Dwadzieścia pięć minut po północy, ukryci w pobliżu torów żołnierze AK z patrolu sierżanta Wacława Kłosiewicza "Wacka" zdetonowali ładunki wybuchowe pod składem. Huk wybuchu zlał się w jedno w jazgot rozrywanego metalu, w szczęk pękającej stali, kiedy parowóz i cztery kolejne wagony, wypadły z torów, wpadając na siebie i zmieniając w metalowy wrak.

- Wycofujemy się, panowie – rozkazał Wacek, a jego ludzie: Beniaminek, Sprzęgło, Doktorek i Stryj szybko, niczym duchy zniknęli pomiędzy drzewami szybko pokonując odsłonięty, niebezpieczny teren, pomiędzy linią kolejową i lasem. Ich domem.

Po dosłownie kilku minutach usłyszeli kolejny wybuch, gdzieś daleko. Uśmiechnęli się.

Zaczęła się Akcja Wieniec. A biorących w niej udział partyzantów rozpierała duma, że oto mają szansę sparaliżować znienawidzonym Szwabom ich transport.

PORANEK NASTĘPNEGO DNIA


Po akcji zbudzili się w szałasach, czując październikowy chłód bijący od ziemi. Znak, że nieubłaganie kończyła się złota polska jesień i zmieniała w porę ponurą, chłodną i deszczową.

Życie w lesie nie było łatwe. Było zupełnie odmienne od tego, do jakiego przywykli żyjąc do tej pory w mieście. Nikt z całej czwórki, poza Baniaminkiem, nie znał wcześniej wojskowego życia. Nie wiedział, co to spanie w szałasie, w ciągłym strachu przed patrolami niemieckimi i
odkryciem, z karabinem pod głową. Ale życie w puszczy miało też swój urok. Trafili tutaj na twardych chłopaków, którzy stali się dla nich drugą rodziną. Część z nich mieszkała w lesie na stałe, część „dochodziła” z Warszawy, będąc łącznikami pomiędzy stolicą a „puszczą”. To od tych kurierów dowiadywali się, jak źle się dzieje. Ale nadzieja w ich sercach nie gasła. Bo puszcza miała jeszcze jeden plus – tutaj to AK dyktowało warunki. I to Szwaby bały się lasu.
Każdy nieostrożny krok i po zbłąkanym patrolu ginął wszelki ślad, a partyzancki oddział doposażał się o kolejny egzemplarz broni, kolejny granat, czy kolejne, jakże potrzebne w lesie rzeczy.

Początki, musieli to przyznać, były trudne. Grosz był wymagającym dowódcą. Ale Wacek, od którego rozkazy trafili, okazał się być naprawdę równym kolegą. On i jego brygada pilnowali, by szybko poczuli się jak „u siebie”, przywykli do życia pośród kampinoskiej kniei.

Czasami tylko, w mrocznych godzinach nocnych wart, wspominali ostatnią warszawską akcję. Wspominali Sybillę i potworności, które wtedy ich spotkały. Potworności, które zdawały się koszmarnym snem i w koszmarnych snach wracały do nich prawie co noc.


BENIAMINEK

Palce Sybilli, jej dotyk, jej ostatnie słowa. Były dla Beniaminka, jak wyrzut sumienia. Jak tajemnica, której nie mógł nikomu wyjawić, mimo, że paliła ona jego umysł gniewem i żalem. Nawet momenty, w której ze swoim karabinem myśliwskim zasadzał się na niemieckie patrole, gdy mierzył do nazistowskiego żołdaka widzianego przez lunetę, nie pozwalały mu zapomnieć. Nawet, kiedy odbierał życie.

Nawet wtedy.

Ten dotyk. Ten dreszcz, jaki wtedy poczuł. I te palące uczucie, że … Sybilla zostawiła coś w nim. Jakąś … cząstkę siebie.

Czasami, kiedy zasypiał, słyszał głosy dzieci. Słyszał śmiechy. Radosne, jak przy zabawie. Ale niekiedy słyszał też ich krzyki. Słyszał buciory tłukące się o bruki. Echa strzałów.

Widział … straszne rzeczy. Ludzkie ciała rzucane na stosy. Palone w ogromnych piecach. Umierające w konwulsjach całe rodziny w ciasnych pomieszczeniach, w oparach jakiegoś dymu, który zabijał ich bez wyjątku, w niewysłowionych męczarniach. I widział przyglądających się tym zbrodniom oprawcom w czarnych mundurach SS-manów. Wiedział, że nie są ludźmi. Że nigdy nimi nie byli.

Shoah.

To imię wzbudzało w nim strach, kiedy słyszał je w swoich snach wyszeptywane drżącymi wargami przez konającą Sybillę. Jej ostatnie słowa na tym świecie. Takie ... straszne i obce.


STRYJ

Życie w lesie nie pozwoliło Stryjowi zapomnieć o strasznej prośbie dziewczynki. O tym, jak błagała go o śmierć. Jak prosiła tym swoim spokojnym głosem rozwiniętego ponad wiek dziecka, by odebrał jej życie.

Stryj nie złamał się. Zachował człowieczeństwo. To było słuszne. Tak sądził i tak czuł.

Obrazy z willi, gdzie więziono dziewczynkę wypaliły się w jego głowie i zapewne już nigdy jej nie opuszczą.

Stryj zmężniał, nabrał tego czegoś, co partyzanci z lasu nazywali „męskim szlifem”. Zobojętniał i jakby tak trochę nawet wypalił się od środka. Ale nadal, gdzieś w tych popiołach jego duszy, tliła się iskra tego samego młodzieńca, któremu marzyło się spokojne życie.

I nawet w tej chwili, w której czyścił swój karabin, jego myśli podążały ponad puszczą i jej zieloną przystanią, w stronę nie tak dalekiej Warszawy. Zastanawiał się, czy ją jeszcze kiedyś ujrzy.


SPRZĘGŁO

Dla Sprzęgła czas spędzony w lesie był codzienną próbą walki z samym sobą. Tutaj nie było książek, bo każdy miał przy sobie tylko bron i to, co można było zabrać szybko, gdy trzeba było uciekać, bo Niemcy zaczęli obławę.

Nie było z kim specjalnie porozmawiać na tematy nauk ścisłych, bo w lesie lepiej sprawdzali się ludzie zrodzeni pośród łąk i pól, lasów i wsi, których jedyną szkołą, była szkoła twardego, wojskowego życia.
Ale jakoś dawał sobie radę.

Tylko czasami nocą, kiedy budził się spocony pod swoim kocem, prześladował go jeden obraz. Oczy tej dziwnej, niebezpiecznej istoty, którą uwolnił w podziemiach willi. W jakiś sposób … nie mógł o niej zapomnieć. Marzył o niej, niekiedy na jawie, a niekiedy we śnie. I żałował, że nie zapytał, jak ma na imię.

Teraz to pewnie nie miało znaczenia, bo dziewczyna najpewniej zginęła tamtej nocy, po tym jak Beniamin podpalił willę.


DOKTOREK

Dla Doktorka las okazał się azylem. Miejscem, w którym łatwiej mu było zapomnieć o Rüdigerze Korbinianie Fürstcie. O demonicznej twarzy Niemca, całkowicie pozbawionej ludzkich cech. Jakby pod ciepłą skórą ukrywała się jakaś prastara, potworna … istota. Byt z najgorszych ludzkich koszmarów.

W lesie ktoś, kto znał się na pierwszej pomocy, zawsze mógł liczyć na przychylność towarzyszy broni. A trudy leśnego życia odciągały myśli Doktorka od tego, że stracili Tunię. Od tego, że zginęła Sybilla. Od tego, że widział w willi i w kanałach rzeczy, które nie miały prawa istnieć.

Opatrując ranę Szyszki, chłopaka który ucierpiał podczas odwrotu po wysadzeniu torów, nie myślał o tym, jak potoczyły się wydarzenia tamtej burzowej, lipcowej nocy.

Ale nawet, kiedy o nich nie myślał.


TUNIA


Nigdy nie dowiedziała się, kto ją uratował. Ani dlaczego.

Ciemnowłosa Żydówka, która ją doglądała, nazywała się Monika. Przed wojną była pielęgniarką. Podczas wojny – Żydówką. Ukryto ją w piwnicy jednego z domów pod Warszawą. Którego – Tunia nie miała pojęcia.

Poza Moniką w piwnicy ukrywały się jeszcze cztery osoby: mąż Moniki – Lucjan, mężczyzna małomówny i surowy. Ich córeczka – Rachel – małomówne, wiecznie przestraszone dziecko. Poza tą rodziną była jeszcze Irmina – akuszerka i jej brat, mężczyzna po pięćdziesiątce, Szekel. Wszyscy, poza Tunią, byli Żydami.

Ale traktowali ją dobrze.

Postrzał goił się bardzo kiepsko i jeszcze kilkukrotnie Tunia lądowała w łóżku. Z tego, co pamiętała, straciła ponad miesiąc.

A potem sprawy się skomplikowały. Do tego stopnia, że teraz siedziała w wąskiej celi na Pawiaku.

Złapana podczas ulicznej łapanki, gdy po raz pierwszy opuściła kryjówkę. Gdy ludzie, którzy uratowali jej życie w końcu powiedzieli jej, kim są i gdy Tunia podjęła próbę nawiązania kontaktu z AK. Był październik.


WSZYSCY, POZA TUNIĄ

- Zbierajcie się – powiedział Wacek dwa dni po Akcji Wieniec. – Idziemy na akcję.

Kiedy zbierali swoje rzeczy, dowódca tłumaczył im szczegóły zadania.

- Naszym nie udało się zrzucić winy na sowieckich partyzantów, jak to było zaplanowane. Za te wysadzenie pociągów. Niemcy przeprowadzili sporo łapanek. Będą rozstrzeliwać cywili, kurwie syny.

Z trzaskiem załadował magazynek do broni.

- W jednym z transportów mają kogoś wyjątkowo ważnego. Wiemy, którędy będą go przewozić. Odbijemy naszego człowieka. I zwiejemy z nim do lasu.

Akcja w biały dzień. Niedobrze.

- Będziemy mieli pięć drużyn jako wsparcie. Zaatakujemy i nim Szwaby podeślą posiłki, pozostanie tylko po nas swąd prochu.

Przygotowania zostały zakończone.



TUNIA


Jechała na śmierć. Tego była pewna. Nawet jej nie przesłuchiwano. Po prostu, razem z kilkoma innymi więźniarkami, wyczytano jej fałszywe nazwisko, jakie miała na dokumentach otrzymanych od niespodziewanych sojuszników, i wyprowadzono na korytarz. Stamtąd strażniczki przegoniły więźniarki na placyk, gdzie czekały cztery ciężarówki.

Załadunek osób przeznaczonych na rozstrzelanie szedł sprawnie. Mimo, że każdy wiedział, co się szykuje, nadzieja zawsze umiera ostatnia.

Ciężarówki zostały zamknięte od zewnątrz i ruszyły z Pawiaka, na ulice Warszawy. Wioząc kolejną grupę skazanych na śmierć przez jakąś spektakularną akcję ruchu oporu.

Tunia jechała wraz z innymi, pogodzonymi z losem. I tylko żal jej było małej, może dziesięcioletniej dziewczynki, która siedziała na kolanach starszej kobiety o dumnej twarzy.


Tunia nie bała się. Już raz oberwała kulkę. Tym razem zapewne będzie podobnie. Nawet nie dziwiła się skąd w niej tyle determinacji i siły woli. Widocznie powoli przywykła do tego, że żyje w czasie horroru.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 07-03-2013 o 22:03.
Armiel jest offline