Na miłość boską jakże te sanie były wolne. Śnieg, drzewa, śnieg, drzewa, śnieg … i tak w stale dzień za dniem, a James by zapomniał. Jeszcze zimno, bardzo zimno. W tych warunkach nędzne chaty skazańców stawały się atrakcją dnia. Niestety dla własnego bezpieczeństwa nie mogli z nimi porozmawiać. A można było przypuszczać na przykładzie Botina, że mogliby poznać ciekawych ludzi.
Monotonię podróży przerwali woźnice, którzy niewiadomo z jakich przyczyn postanowili się ścigać. Z początku James był zadowolony. Jechali szybciej, to i dotrą do Witymska prędzej. - Dawaj! Dawaj Agvan! Wio! – pokrzykiwał Mac dopingując zarówno konie, jak woźnicę
Po jakimś czasie jednak prędkość, jak na możliwości trojki stała się zbyt duża. Podskoczyli parę razy na wybojach i omal nie wywrócili się na zakręcie. - Zwolnij! Zwolnij do cholery! – zdążył zakrzyknąć MacDougall nim sanie na zakręcie uderzyli w drzewo, a Amerykanin wyleciał na zewnątrz.
Nim upadł w zaspę James zdążył wyciągnąć odruchowo ręce, by złagodzić upadek. Poczuł ból w ręce i zaraz potem wyrżnął nosem w zamarznięty śnieg.
Leżał przez chwilę nieruchomo, by przewrócić się na plecy i usiąść. - Samuił! Samuił?! – zawołał patrząc w dół nasypu. - Żyjesz?! – syknął z bólu, gdy oparł się o bolącą rękę.
Uspokoił się, gdy ujrzał podnoszącego się towarzysza. - Głupi kretyni! – zawołał do woźniców zmienionym przez rozbity nos głosem. – Mogliście nas pozabijać!
Dzięki zimnu przynajmniej stłuczenie nie bolało tak mocno. Choć James oddychał z trudem czując jak krew zapycha mu nos i spływa do gardła.
Trojka była rozbita, a jeden z koni złamał nogę. W dodatku Agwan pechowo dostał orczykiem w kręgosłup.
Mac tylko skinął głową na słowa B.E. Chance’a i zaczął zbierać rozrzucony dobytek. - Musimy rozbić obóz nie wiadomo kiedy wrócą z pomocą. Trzeba rozpalić ognisko. Poszukam chrustu, ależ zimno.
Stwierdził próbując poruszyć ręką i ocenić, czy jej nie zwichnął. Rannego woźnicę trzeba było ogrzać.
Syberia nie wybacza błędów. |