Niebo miało barwę zmąconego lazuru, jakby ktoś zamoczył pędzel w weneckiej żółci, dodał bieli i zmieszawszy z głębokim indygo, stworzył przedziwną, pełną światła mieszankę. Skrzydła gołębi, wzbijających się nad Via Aurelia, były niczym plamy bieli i szarości, niżej roztaczał się pstrokaty tłum, prący do Apostolskiego Pałacu, będący jak paleta szalonego malarza. Carmina, którą ojciec kiedyś nazywał Piosenką, odetchnęła głęboko, gdy czyjś łokieć, zbyt brutalnie wymierzony w jej bok, naznaczył delikatne ciało siniakiem, a twardy but nastąpił na skraj długiej, zielonej sukni, nadpruwając jej falbanę.
-
Bodajbyś szukając w portkach kuśki suchą gałąź znalazł! - krzyknęła z gniewem na odzianego w przepocony kaftan kupca, który niczym dziki knur parł na przód, tratując wszystko i wszystkich, w tym ją, Carminę. Podli ludzie, jeden z drugim głupcy, ślepi na kolory, nieczuli na uczucia, uważający, że babska droga od pieca do łoża i proga! A przecież miała na sobie swoją ostatnią, porządną suknię, kupioną jeszcze za czasów młodzieńczych uniesień za złoto Cezara. Co prawda nieco ciaśniej było w biuście, talii i biodrach, bo kobiecego ciała przybyło, ale nadal był to kosztowny aksamit, falbany z jedwabiu, biała riusza przy dekolcie i marszczone ładnie rękawy. Stanik haftowany ciemnozłoto, w listki i kwiaty podkreślał ciepłą barwę włosów kobiety, rozpuszczonych na złość wszystkim, a nie upiętych, jak niewieście w jej wieku przystoi. Nie wyglądała na papieskiego gościa, zdyszana, przedarła się przez kordon gapiów, by jakoś w końcu dostać się do pałacowych korytarzy. Jak dobrze znała te posadzki z marmuru, te wykuszowe okna, amfilady, te twarze służby, przemykającej pod ścianami, te kondotierskie zbroje i zapach, ulotny zapach kamieni, kurzu, świeżej zieleni z ogrodów, potraw z kuchni, metalu, drewna, butwiejących kotar... To tu przebywała z ojcem całe trzy lata, malując freski w prywatnych apartamentach papieża, zafascynowana Watykanem, Rzymem, wiosną, miastem, nowo odkrytą miłością... Tu straciła niewinność, szybko znaleziona i uwiedziona przez pełnego wigoru Borgię, który nie tylko malarskie umiejętności docenił, ale przede wszystkim dziewczęcą, smukłą talię, młode piersi, twarz jak poranek i włosy niczym pszenne, złocone pola. Teraz była starsza, mądrzejsza, bardziej cyniczna, nieco smutna i przede wszystkim zdeterminowana. Prowadząc szkołę malarską dla dziewcząt w wynajmowanej kamienicy była teraz prawdziwą
residente a Roma, rzymianką, pewną siebie na pozór, głośną, wygadaną... Na pozór, bo w głębi serca nadal była jasnowłosą Piosenką, zachwyconymi oczyma śledzącą lot gołębi, arkady kolumn, barwy wiosennego dnia i zieleń liści...
Pędząc kamiennym korytarzem, niemal wpadła na znajomą postać. I niemal zamarła, dygając dwornie, z bijącym głośno sercem.
-
Signore...
Nadal był przystojny, choć nie budził już jej wzruszenia czy pożądania. Za dobrze go poznała, ale była na tyle mądra, by ukryć zarówno rozczarowanie, jak i gorycz czy żal. Uśmiechnęła się nawet ciepło, starając się nie myśleć o nadprutej falbanie i o tym, że jej opalona buzia pewnie ma niestosowne rumieńce, a włosom daleko do wytwornego upięcia. Ale była artystką, a w opinii większości ludzi było to równoznaczne z ekscentryzmem, jeśli nie wręcz szaleństwem.
-
Oczywiście, nie mogę marzyć o wykwintniejszej eskorcie...
Poprawiła fałdy sukni, mocniej ujęła uchwyt wyszywanej tanimi, rzecznymi perełkami sakwy, w której miała grzebień, chusteczkę, jakieś kobiece drobiazgi. I ruszyła z Cezarem ku ogrodom, szczupła, drobna, jasnowłosa niczym rzymska wiosna, pełna życia, którego nie zdołała jeszcze zdusić twarda ręka losu.
Jakiś czas potem, siedząc przy kardynale Alessandro Farnese i słuchając dość nudnych, lecz wygłaszanych z zapałem dywagacji na temat
rapporto oro i nowej mody wśród kolorystów weneckich, których dzieła kardynał kolekcjonował, Carmina wodziła wzrokiem wśród gości, myśląc o błękitach francuskich strojów, szkarłacie wina i o tym, czy spotka dzisiaj kogoś, kto ożywi jej najbliższą przyszłość czymś więcej, niż zdawkową rozmową.