Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2013, 16:21   #3
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Marco odnosił wrażenie, że nie całkiem pasuje do tego miejsca. Tu bawiła się elita rzymska! Barchanowe suknie przewijały się obok kardynalskiej purpury, złote sygnety herbowe obok łańcuchów wysadzanych drogimi kamieniami. Zresztą także on miał taki pierścień, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu znaczył bardzo wiele. Wąż morski rodzący człowieka oraz korona. Herb Viscontich, dawnych władców Mediolanu. Właściwie Sforzowie zastąpili ich wyłącznie dlatego, że ostatni książę głównej linii rodu miał jedynie córkę, którą wydał za swojego najlepszego generała mającego przydomek Sforza, czyli Mocny. Tym samym takie boczne linie, jak ta, do której należał Marco, zostały na lodzie. Owszem, były nadal ogólnie zamożne, zaś brat Marca pełnił zaszczytny urząd podesty Pizy, lecz gdzież tam porównać do epoki, kiedy ród trząsł połową italijskiego buta.




Marco należał do najuboższych jego członków. Miał nazwisko, koneksje oraz parę ubrań, które pozwalały mu pójść bez wstydu na każdą ucztę, nawet tą wydawaną przez księcia Walencji. Zresztą należy przyznać, że Cesare Borgia nie należał do wielkich skąpców, jeśli tylko hojność mu się opłacała. Najlepiej dostrzec można to było podczas takich wystawnych bali, jak właśnie ten. Oraz kto był zaproszony! Borghese, Farnesee, Orsini, d’Este, Gonzaga ... przedstawiciele najważniejszych rodzin rzymskich oraz nie tylko. Interesujące było także, oczywiście, kogo nie było. Przede wszystkim Sforzów. I dobrze. Także innych, którzy nie cieszyli się łaską Aleksandra VI. Zaproszenie stanowiło jasny sygnał, kto jest bliski papieskiemu sercu, kto daleki, lub kto jest na tyle mocny, że nawet, jako przeciwnik, musi zostać zaproszony na ucztę. Ponadto nie było samego gospodarza. To jednak akurat nie dziwiło. Książę Walencji bardziej dbał o uciechy łoża niżeli stołu. Toteż prawdopodobnie, przypuszczał, Cesare właśnie odgrywa rolę trzmiela, spijając słodki nektar na delikatnych płatkach intymnej lilii jakiejś urodziwej damy. Rzecz jasna, mogły pojawić się jakieś inne okoliczności.

Największym pechowcem uczty w papieskim pałacu był niewątpliwie Giulio Orsini, także przedstawiciel potężnej, rozdartej wzajemnymi waśniami, rodziny rzymskiej. Niektórzy jej członkowie stali murem za Borgiami, inni zaś stanowili ich najostrzejszych przeciwników. Jeszcze inni natomiast robili kariery na zagranicznej służbie, chociażby hrabia Niccolo Orsini di Pitigliano, dowódca armii, którą wystawiła niezwykle dumna Serenissima Repubblica. Wprawdzie hrabia Niccolo nie potrafił wygrywać na polu walki, lecz wyczuwał wiatry dyplomacji niczym istny wyżeł oraz zmieniał strony, niczym kurek na dachu. Przypominał pewnego dziekana, który podczas walk we Florencji pomiędzy Medyceuszami oraz zwolennikami Savonaroli, raz po raz zmieniał stronnictwa zależnie od tego, które właśnie miało przewagę. Kiedy zarzucano mu, że jest zmienny, odparł prosto: „Zmienny? Absolutnie nie jestem zmienny. Ja jestem stały, ja chcę być tutaj dziekanem.” Hrabia Niccolo także chciał być takim dziekanem, jakikolwiek nie byłby układ polityczny. Rozpoczynał swoją służbę jako dowódca papieski. Później przeszedł na służbę Neapolu, Florencji, ponownie Neapolu, jeszcze raz papiestwa, znowu Florencji, papiestwa, aż wreszcie wybrał Wenecję. Dzięki temu, pomimo nadzwyczaj średnich umiejętności strategicznych, miał stopień Gubernatora Generała wojsk weneckich oraz potężny majątek.

Giulio Orsini należał do tej samej rodziny, aczkolwiek innej gałęzi, wspierającej Borgiów. Inaczej nigdy nie powierzonoby mu ochrony papieża oraz innych gości. Cesare doskonale zdawał sobie sprawę, że są tacy, którzy mogliby zaryzykować niespodziewany atak na bawiącą się arystokrację oraz wysokie duchowieństwo. Zresztą także dla Marco jego stanowisko stanowiło wyróżnienie. Niby drobne, jednak świadczące, że Cesare wiązał jakieś określone nadzieje ze starym mediolańskim rodem. Ponieważ wiedziano jednak, iż syn jest kierowany przez ojca, można było przypuszczać, że książę Walencji wspomniał niewątpliwie cośkolwiek Aleksandrowi. Dlatego właśnie Visconti nie używał ponad miarę. Ot, kielich wina za papieza, króla, gospodarza. Parę drobnych kąsków oraz czatowanie na jakąś okazję ciekawej znajomości. Dlatego raczej nie starał się przystawać z innymi wojskowymi, których spotykał podczas kampanii wojennych. Raczej poszukiwał:

- miłego towarzystwa, zdecydowanie lubił bowiem sympatyczne panie, łączące sobą urodę, wdzięk, kulturę, obycie oraz to wyjątkowe coś, dające się znaleźć wyłącznie wśród kobiet mających klasę. Niewątpliwie pośród tego towarzystwa, wiele zaproszonych arystokratek miało naturę pospolitych dziwek spod bramy, które puszczały się na lewo oraz prawo, lecz było także nieco pań mających do siebie znacznie więcej szacunku. Rzecz jasna, owa rozwiązłość nie dotyczyła jedynie kobiet. Mężczyźni również, nawet duchowni, hulali, nie przejmując się większością nakazów religijnych. Niejednokrotnie właściwie dwoje małżonków doskonale wiedziało o swoich wzajemnych wyczynach bez cienia wstydu grając w starą grę: kto komu przyprawi więcej razy rogi. Marco wprawdzie prawiczkiem wstydliwym nie był, jednak wolał cieszyć się wspólnymi przyjemnościami cielesnymi z kimś, kogo darzył uczuciem, lub co najmniej jakąś wyjątkową sympatią.

- jakichś protektorów, bowiem jego oddział mógł być rozwiązany. Powody mogły być dwa: straty, które ponieśli podczas kampanii oraz rozsądek, który nakazywał likwidację kondotierskich kampanii. Jeśli bowiem takie wojsko długo tworzyło jednolitą grupę, zaczynało być zbyt samodzielne oraz samowolne. Zdecydowanie wskazane było rozpuszczanie takich oddziałów oraz wcielanie ich do innych jednostek. Visconti pojmował to, ale niewątpliwie właśnie przez takie coś musiał sobie szukać odpowiedniego wsparcia.

Chodził więc wśród gości, uśmiechał się starając się poznawać innych. Nie był może pięknisiem sprawiającym, że panie mdlały na jego najprostsze gesty. Jednak wstydzić nie miał się czego. Bowiem Visconti był mężczyzną średniego wzrostu oraz proporcjonalnej, miłej dla oka budowy. Oczy miał ciemnoniebieskie, nos prosty, włosy brązowe, zwykle lekko ufryzowane. Ogólnie określano go, jako „całkiem przystojnego”, chociaż bez tych zachwytów otaczających niezwykle urodziwego księcia Walencji. Porozmawiał z kilkoma dystyngowanymi paniami, zaproszonymi na ucztę kawalerami oraz duchownymi, aż wreszcie trafił na starego drucha Alfonsa d’Este. Dwudziestoczteroletni dziedzic Ferrary i Modeny należał do niezwykle starego rodu, którego korzenie sięgały do czasów Karolingów. Jego ojciec specjalizował się w kombinacjach politycznych. Chociaż pełnił służbę generała w wojskach florenckich oraz neapolitańskich, przegrywał bitwę za bitwą. Ale to, co stracił na polu walki, potrafił odzyskiwać droga polityczną. Jako książę Ferrary posiadał wielkie skarby, a wśród nich największym była jego małżonka Eleonora Aragońska. Księżna bowiem nie tylko urodziła oraz wychowała pół tuzina dzieci, nie tylko pełniła wraz z mężem rolę wielkich mecenasów sztuki, ale błyszczała również inteligencją, odwagą oraz zdecydowaniem. Tak naprawdę jej właśnie męstwo uratowało dla Herkulesa Ferrarę, kiedy podczas wojen rodzinnych Mikołaj d’Este wdarł się do miasta na czele 700-iuset piechurów. Małżeństwo Eleonory oraz Herkulesa miało jednak pewnie bardzo niepokojący rys. otóż kompletnie niezrozumiałe oraz dziwaczne wręcz było to, że małżonkowie uchodzili za sobie wiernych. Niewątpliwie tam, gdzie zdrada stanowiła normę, zaś łajdaczenie się zwyczajność, bliskość rodzinna wydawała się co najmniej niepokojąca.




Alfons d’Este niewątpliwie się nudził, niczym mops. Oczywiście był zbyt wielkim dyplomatą, żeby nie posyłać wszystkim ważnym osobistościom ciepłych uśmiechów oraz banalnych grzeczności. Tyle, że dyskretnie przy tym poziewywał, zasłaniając mniej czy bardziej akuratnie usta. Owszem, lubił nawet od biedy sztukę, szczególnie muzykę, jednak atmosfera wokoło, przepełniona głośnymi rozmowami, okrzykami oraz ciamkaniem niespecjalnie nadawała się do słuchania dźwięcznych melodii. Od artyzmu zawsze jednak wolał dobre towarzystwo, szczególnie męskie, zaś piękno wolał analizować pod postacią kontemplacji kobiecego ciała. Akurat właśnie to hobby mógł od jakiegoś czasu realizować bez ograniczeń, bowiem jakiś czas temu utracił swoją młodziutką żonę, córkę księcia Mediolanu. Jako młody wdowiec był uznawany niewątpliwie za jedną z najlepszych partii Italii. Toteż wiele pań spoglądało na niego z zainteresowaniem, ale tez jasne było, że jego ewentualne małżeństwo będzie stanowić wyłącznie akt polityki.
- Witaj – Marco wyciągnął rękę na powitanie swojego przyjaciela. – Miło cię widzieć na rzymskich komnatach.
Rzeczywiście Pizańczyk był ucieszony. Już od początku uczty planował porozmawiać z Alfonsem, ale obowiązki towarzyskie przeszkadzały wcześniej to jednemu, to drugiemu.
- Salute, Marco – odparł Alfons. – Dobrze cię widzieć także, ale przyznam, że wolałbym się spotkać poza tym miejscem, gdzie główną zaletą jest dobre jedzenie, niezłe wino oraz … właściwie tyle – mruknął. – Zdecydowanie wolałbym się spotkać w jakimś mniej ludnym miejscu.
- Chociażby obozie wojskowym, jak poprzednio
– usmeichnał się wesoło Visconti, nawiązując do miejsca ich poznania.
- A żebyś wiedział. Mój ojciec woli jednak negocjować, niż wojować. Co prawda to pierwsze zawsze lepiej mu wychodziło – dodał pełen przekąsu. Alfons bowiem, choć posiadał pewne zdolności dyplomaty, miał też talent prawdziwego oficera i wolał się realizować na tym drugim polu. Zresztą, właśnie metoda osiągania celów stanowiła pewną zadrę oraz kość niezgody pomiędzy Alfonsem oraz jego ojcem. Książę nazywał syna „popędliwym młodzieniaszkiem”, zaś Alfons pomrukiwał o ojcu, który stracił ikrę. Pomimo tego zawsze wreszcie potrafili się jako dogadać, zaś osoby liczące na konflikt rodzinny wśród d’Estów musiały się obejść smakiem.
- Zdrowie mu dopisuje?
- Dziękuję, całkiem, całkiem. Pomimo sześćdziesięciu dziewięciu lat ma sprawny umysł, tylko mógłby sobie darować owe śmieszne teatrzyki, które uwielbia oglądać wieczorami.


Początkowo nie zrozumiał. Teatrzyki? O, to coś nowego.
- Teatrzyki? - zdziwił się.
- A owszem, ściąga trupy aktorskie z całej Italii. Nawet nie byłoby nic z złego w tym, gdyby nie to, że każe mi sobie towarzyszyć. Pierwszy kwadrans jeszcze daje radę, ale później przypominam sobie, że mam coś pilnego do zrobienia. Coś istotnego, co absolutnie nie może czekać, toteż pełen, hm, tego tamtego żalu jakiegoś powiedzmy, wychodzę przepraszając ojca, ścigany zazdrosnymi spojrzeniami tych, co zostali.
- Haha, sprytne
– przyznał Marco.
- Owszem, tym bardziej, ze naprawdę ojciec przekazał mi coraz więcej pracy, szczególnie zaś obecnie, po wkroczeniu Francuzów, mamy całkiem nową sytuację – przyznał Alfons, który, chociaż formalnie wyluzowany, martwił się.
- Książę cię tutaj przysłał?
- Ojciec? A juści. Sam rozumiesz, d’Este są głównymi sojusznikami papieża w Emilii – Romanii.
- Oraz Francuzów
– przytaknął Visconti.
- Tak, oraz Francuzów. Ojciec ma przywitać po drodze Jego Królewska Mość, zaś ja mam zabawiać Jego eminencję oraz resztę familii.
- Akurat wszystkich powinieneś znaleźć na miejscu. Książę Walencji oraz księżna d’Aragon gdzieś tutaj się znajdują.
- Gdzieś
… - skonstatował kwaśno d’Este.
- Sam wiesz, Cesare nie przykłada wiele wagi do jedzenia, preferując bardziej intymne rozrywki.
- Rozumiem go, ale to akurat nie ułatwia mi sprawy.
- Cóż, podobno w łożu odnosi równie łatwo zwycięstwa, co na wojnie.
- A owszem
– przyznał Alfons – byłeś obok niego podczas kampanii.
- Tak, chociaż obecnie mój oddział ma zostać rozwiązany. Jakbyś słyszał o jakiejś ciekawej propozycji, daj znać.
- Dam, przy obecnej sytuacji Italii wojskowi będą bardzo pożądani. Możesz liczyć, że pomogę, jak będę cokolwiek wiedział
– obiecał mu d’Este.

Ferraryjczyk wypił nieco wina.
Jak oceniasz Cesare? - spytał po chwili milczenia Alfons.
- Lepiej mieć go za sojusznika, niżeli walczyć przeciwko, jest prawdziwym jastrzębiem. Bowiem trzeba przyznać, że lisem oraz lwem jest, jak na prawdziwie wielkiego księcia przystało. Odwagę oraz rozwagę posiada, zaś jego twarz nie zdradza prawdziwych myśli – rzucił Pizańczyk oględnie doceniając talenty papieskiego bastarda.
- Szczwany oraz prawdziwie groźny rywal do władzy – przyznał d’Este.
- Niewątpliwie dumać można, czy nie jest najlepszym obecnie wodzem Italii. Ma armię, talent, doświadczenie …
- … wsparcie Jego Świątobliwości, także Jego Wysokości króla Ludwika, tak, wszystko posiada. Zobaczymy. Tak czy siak mam złożyć mu od ojca gratulacje.
- Masz papieża, możesz mu nieco pokadzić.
- Akurat właśnie to zadanie już zostało wykonane. Mało sobie języka nie zwichnąłem zapewniając Jego Świątobliwość, jak kocha go mój ojciec oraz niezwykle ceni świątobliwy przykład umiłowania dobra oraz miłosierdzia przez Aleksandra VI. Pozostał mi jeszcze Cesare oraz jego siostra. A’propos siostry. Zapomniałbym. Masz pozdrowienia od Izabeli oraz jej męża. Akurat Francesco odwiedzał Ferrarę, kiedy dowiedział się, że wyjeżdżam do Rzymu prosił, bym przekazał ci ich wyrazy sympatii.
- Podziękuj markizie oraz jej mężowi
– powiedział zadowolony Visconti, gdyż faktycznie polubił wojowniczego markiza Francesco oraz jego pochłoniętą sztuką żonę. Obydwoje należeli do ścisłej elity społeczeństwa, ale kiedy się z nimi rozmawiało, nie sprawiali wrażenia zadufanych. Wręcz przeciwnie, byli wytworni, lecz mili oraz tak po prostu normalni, co nie zdarzało się specjalnie często. – Cóż tam u nich?
- Izabela spodziewa się kolejnego dziecka. Dlatego nie chciała przyjechać do Rzymu, choć czuje się całkiem dobrze. Obydwoje mają nadzieję, że teraz będzie syn
– wyjaśnił Alfons.
- Och, wobec tego będę zobowiązany, jeśli przy okazji przekażesz markizom Mantui list ode mnie. Chciałbym, żeby spełniły się ich życzenia oraz miło wspominam nasze spotkania.

Wspominali jeszcze chwilę. Lecz inni goście także oczekiwali swojej kolei. Skupienie się na kimś mogło zostać niewłaściwie odebrane przez pozostałych biesiadników. Rozchodząc się potwierdzili nadzieję na kolejne spotkanie, lub przynajmniej korespondencję.

Można przed siebie spoglądać wesoło, niepewnie, ciekawie oraz na sto milionów sposobów. Wśród nich jest także taki: ratunku! zabierzcie ode mnie tego nudziarza. Właśnie dokładnie tak patrzyła młoda, ładna kobieta w stosunkowo prostej sukience, która usiłował zagadywać obleczony purpurą kardynał Farnese, przedstawiciel wpływowej rodziny rzymskiej oraz skarbnik kościoła. Jego siłę stanowiła siostra, wedle plotek, kochanka Aleksandra VI. Zresztą kardynał Farnese również sam słynął z bardzo dużego braku powściągliwości, co do zaspokojenia własnych chuci. Visconti nie miał pojęcia, czy akurat to przeszkadzało owej nieznajomej blondynce, jednak niewątpliwie szukała jakiejkolwiek znajomej postaci, która wyrwałaby ją zza tamtego stołu. Wprawdzie Marco nie miał przyjemności jej znać wcześniej, jednak ucieszył się widząc, ze może pomóc ładnej dziewczynie w jakiejś potrzebie.




Podszedł, ukłonił się przed nią.
- Pani, jestem Marco Visconti, czy zaszczyci mnie pani swoim towarzystwem? Orkiestranci rozpoczynają pawanę. Zaiste, byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby zgodziła się pani poświęcić mi ów piękny taniec.
- Tak, bardzo chętnie... wybacz płochej kobiecie, signore
- dygnęła przed kardynałem i wysunęła się zza stołu, stając przed nieoczekiwanym wybawcą. Jej dłoń, którą mu podała, była drobna i ciepła
Orkiestra pod przewodnictwem tamburmajora ruszyła. Marco nie był może wielkim tancerzem, ale radził sobie całkiem nieźle. Wprawdzie obydwoje nie towarzyszyli sobie cały czas, niekiedy wymieniając partnerów oraz tworząc korowód, potrafili chwilami wymienić parę zdań.
- Pani, wybacz że wyrwałem cię od niewątpliwie interesującej eminencji kardynała Farnese, mam nadzieję, że wybaczasz mi ten postępek – uśmiechnął się wykonując obrót wokoło partnerki. – Jak wspomniałem, nazywam się Marco Visconti. Czy mogę poznać twoje imię?
Żeby tylko nie nadepnął na falbanę, bo wypruje się ze szczętem, pomyślała Carmina, ale już po kilku krokach zdała sobie sprawę, że to płonne obawy. Jej nowy towarzysz tańczył bardzo dobrze, trzymał rytm, a uścisk ręki miał szczery i wcale nie omdlewający.
- Carmina di Betto - odparła z uśmiechem, mrużąc ciepłe, brązowe oczy. - Ojciec nazywał mnie Piosenką, ale niestety, nie spełniłam jego muzycznych nadziei.
- Niewątpliwie za to spełniła pani wszystkie inne, niemuzyczne. Chociaż biorąc pod uwagę, jak pani tańczy, nie mogę uwierzyć, że ma pani jakkolwiek problemy przy muzycznym rytmie
– wspomniał prawdę, gdyż nieznajoma radziła sobie naprawdę z pełną gracją kreśląc skomplikowane figury dworskiego tańca. – Czy wybaczy mi pani ciekawość, siniorina di Betto – zaryzykował, ze jego partnerka jest panną – ale pochodzę z północy, dokładnie z Pizy toteż nie znam wszystkich, nawet najważniejszych rodzin Rzymu – przyznał przepraszająco.
- Pochodzę spod Sieny, z wioski tak małej jak wyrzut sumienia kardynała - obróciła się, robiąc wdzięczny ukłon - Może słyszałeś o moim ojcu, zwą go Pinturicchio, jest malarzem.... ozdabiał nawet prywatne apartamenty papieskie, signore. Towarzyszyłam mu jako młódka i tak zostałam w Rzymie. Prowadzę szkołę malarską i próbuję przetrwać, nie tracąc resztek złudzeń. To trudne, czyż nie? - uśmiechnęła się, nieco smutnie, choć swobodnie. Miała dziwny sposób mówienia, bezpośredni, bez salonowych konwenansów
- Pani, jeśli udało ci się zachować te resztki, szczerze podziwiam oraz przyznaję, że jesteś lepsza niżeli większość Rzymian – przyznał szczerze. Jego towarzyszka była Toskanką, czyli urodziła się stosunkowo niedaleko Pizy. Aczkolwiek biorąc pod uwagę, że ta znajdowała się pod władzą Florencji, stosunki pomiędzy obydwoma miastami nie należały do kategorii najlepszych. – Chyba bardziej już wolę szczerego nieprzyjaciela, niżeli … - ugryzł się w język. Pewnych rzeczy lepiej było nie mówić. – Słyszałem o pani ojcu, siniorina, oglądałem jego freski z dziejami św. Bernardyna w kaplicy Bufalini w kościele Santa Mara Aracoeli. Jeśli prowadzi pani szkołę, musiała pani odziedziczyć jego zdolności. Wiem bowiem, że niełatwo kobiecie poruszać się po świecie sztuki, gdzie niewiasty stanowią zdecydowana mniejszość. Przyznaję, iż oprócz pani nie słyszałem żadnego innego nazwiska malarki.
- O, jest jeszcze siniorina Silva Battista, szczerze ją podziwiam
- Carmina nie spuściła wzroku, gdy mówił o jej ojcu i odziedziczonym talencie. Nie udawała skromnisi, wiedziała, że maluje może i lepiej, niż malarze mężczyźni, a przegrywa tylko dlatego, że jest kobietą. - A w mojej szkole trzy bardzo obiecujące dziewczynki... choć obawiam się, że czternastoletnia Lucia niestety ugnie sie pod presją rodziny i zrezygnuje. Chcą ją wydać za mąż... Zostanie mamma, a jej mąż spali jej pędzle i palety. - Menuet zakończył się, a ona poczuła, że dobrze zrobił jej ruch i swobodna rozmowa. Tak łatwo rozmawiało się z jej niespodzianym towarzyszem.
- Cóż, rzeczywiście tak bywa, właściwie nawet nie bywa, tak po prostu jest – przyznał dość naturalnym tonem, gdyż córki rzeczywiście nie miały wiele do gadania, chyba, że chciały iść do klasztoru. Synowie niewiele zresztą więcej możliwości posiadali. Rodzina decydowała o właściwie każdej rzeczy. – Menuet się skończył, pani – przyznał czując jakiś nieokreślony smutek. – Odprowadzić cię do twojego rozmówcy, czy może zgodzisz się na mały spacer po ogrodzie? – spytał damę di Betto.

Zerknęła w stronę kardynała. Cóż, musi jej wybaczyć. Naprawdę wolała wydostać się spoza stołu i z gorsetu rozmów, a ogrody lubiła zawsze. Gdzieś w jej sercu nadal tkwiła wiejska dziewczyna, tęskniąca za smakiem winogron z domowej winnicy i szumem rzeczułki, pędzącej wśród wzgórz.
- Ogrody, tak. Tylko nie myśl, panie, że musisz mnie zabawiać na siłę rozmową, chętnie pomilczę, zwyczajnie podziwiając naturę - spojrzała nań jakby z wyzwaniem. Albo doceni szczerość, albo zabierze się do jednej z pięknie odzianych i znudzonych dam.
- Proszę się nie obawiać, nie planuję rozmawiać na temat pogody. Wolę już na temat sztuki – wydawał się naprawdę zaintrygowany. Być może właśnie to, że spotkał kobietę prowadzącą szkołę malarska wydal mu się dziwny, lub po prostu poddał się jej urokowi. Może zresztą obydwa? - Przyznam ponadto, że także skorzystam z pani towarzystwa opuszczając na trochę to tłoczne miejsce. Chętnie pooglądam dalszą część ogrodów papieskich, tym bardziej, ze nie miałem okazji ich podziwiać. Siniorina – ułożył dworko ramię tak, że mogła wsunąć tam własną dłoń.

Dziękowała Bogu za to, że uratował ją od nudy i czegoś gorszego od niej: sztuczności. Dawno nie była w watykańskim splendorze i towarzystwie, a choć zaproszenie przyjęła skwapliwie, sądząc, że zyska coś dla siebie i szkoły, już widziała, że musiałaby zapłacić dużą cenę. A przywykła już do wolności,, żyjąc obok polityki, romansów i intryg. Ruszyła, wsuwając dłoń pod ramię dwornego towarzysza, nie mogąc sobie odmówić przyjemności spaceru.

Ogrody watykańskie zajmowały prawie połowę papieskiej ziemi. Każda alejka przypominała jej dawne czasy. Tu malowała kępę lilii, tu odpoczywała pod dwustuletnim cyprysem. Lubiła viridarium, czyli ziołowe ogrody, pratellum, czyli wzorowane na naturalnych łączki. Ale ten naturalny charakter ogrodów, od czasów Mikołaja III niemal niezmieniony, juz ustępował miejsca przepychowi. Rzeźby, fontanny, strzyżone krzewy, rabaty kwiatów, których nazw nie znała, alejki. Altany ... wędrując między nimi opowiadała Marcowi o kolorach, biorących się z natury. A czasem milczała. Za nimi wędrowała odległa muzyka.

Właściwie to ona prowadziła, nie on. Dla niego wszystko było nowe, wszytko ładne, wszytko tak doskonale dobrane. Rozglądał się ciekawie wokoło, chociaż może było to nieco przekraczające reguły etykiety. Jednak naprawdę mu się podobało, ponadto jej powieść doskonale uzupełniała to, co mógł poczuć własnymi zmysłami. Feerię barw, kształt, aromat zapachów … Podążał wedle jej kroków.
- Pani była tutaj wcześniej niejednokrotnie, prawda? – raczej stwierdził, niżeli spytał.
- Tak. Piętnaście lat miałam, gdyśmy przybyli tu z ojcem, a trzy lata trwały prace... przez ten czas plątałam się po pałacu i ogrodach, zyskując sporo wiedzy i doświadczeń, a tracąc drugie tyle niewinności i złudzeń ... - w zamyśleniu zerwała kwiat wiosennej magnolii, bladoróżowej, wtulając weń nos. Uniosła wzrok ku mężczyźnie. - Narażasz swą reputację, spacerując tu ze mną, panie ...
Zamyślony, jakby nie usłyszał jej poprzedniego zdania.
- Miałaś piętnaście lat, pani? Trzy lata prace … - owszem, zgadzało się. Jego miła towarzyszka miała tyle lat, na ile wyglądała, około osiemnastu. Uśmiechnął się, jak każdy mężczyzna, który dochodzi do jakiegoś oczywistego wniosku.

Nagle pojął jej ostatnie zdanie. Jednakże kompletnie nie wiedział, jak niby mogła mu zrujnować reputację? Nazwisko wskazywało, że należała do szanowanej rodziny mającej szlacheckie pochodzenie. Zresztą imię ojca, wybitnego malarza, potwierdzało ten fakt. Nie wierzył więc. Chyba, że miała ona reputację tak nieposkromionej lubieżnicy, iż każdy, kto jej towarzyszył, natychmiast był obejmowany tym odium dzikiej perwersji. Wędrując jednak przy niej, nie stwierdził tego. Nie był jakoś wybitnie śledzony spojrzeniami. Tym bardziej, że za ścianami, czy kurtynami bocznych sal pałacu, działy się rzeczywiście sceny niczym z mitologicznych obrazów, kiedy to zamieniony w byka Zeus, zdobywał urodziwą Europę.
Proszę nawet tak nie żartować, siniorina – uśmiechnął się chwytając samokrytyczny dowcip dziewczyny. - Jest mi naprawdę miło, że spacerujemy wspólnie, chociaż, ku mojemu utrapieniu, rzeczywiście będziemy musieli powrócić niedługo. Przynajmniej będę musiał ja tam właśnie powrócić, bowiem pełnię funkcję honorowego strażnika. Niby nic specjalnego, ale trzeba się, chociażby niekiedy, pokazywać wśród gości.

Zaśmiała się cicho, kręcąc głową. I spojrzała na niego z sympatią.
- Carmina. Nazywaj mnie Carminą, panie. I rzeczywiście, chodźmy. Ciekawe, czy kardynał zauważył, że znikłam, czy też nadal opowiada pieczonym kapłonom o weneckich kolorystach … - ruszyła lekkim krokiem z powrotem, a mężczyzna mógł zobaczyć, że jej paradna suknia ma nadprutą falbanę. Dama jednak nie wydawała się tym specjalnie przejmować.




Jej obawy okazały się jednak płonne. Wielu obecnym panom, także kardynałowi, zależało chyba bardziej na dowolnej kobiecie, której możnaby zaglądać w głąb dekoltu, delektując się miłymi krągłościami kształtnego biustu, niż na tej szczególniej pannie di Betto. Znalazł sobie przeto Alessandro Farnese doskonałą partnerkę pod postacią baronowej Matyldy Sonieri, damę sławy równie wielkiej, jak jej chuć. Oczywiście była to sława szczególnego rodzaju. Jednak baron jej mąż, nie wydawał się przejmować, że o wyczynach pani Matyldy krążyło po Rzymie pewnie nie mniej opowieści, niżeli na temat cesarzowej Messaliny. Nawet jeśli jedynie niewielka ich część była prawdziwa, musiała budzić wśród panów uwielbiających łóżkowe sporty prawdziwy podziw. Jednak dziwne, iż Marco jakoś uśmiechnął się do siebie, jakby ucieszony, że jednak jego sympatyczna towarzyszka nie należy do takich pań. Chociaż kto wie? Nie znali się przecież właściwie, jednak jakieś nieokreślone wrażenie odnosił, iż reprezentuje ona nieco inny typ niewieścich pragnień, niżeli nieposkromiona baronowa Matylda Sonieri.


dialog z sinioriną di Betto pisany wspólnie z Maurą
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 24-03-2013 o 14:45. Powód: modyfikacja tańca
Kelly jest offline