Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2013, 21:35   #6
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
Uczta pod gołym niebem trwała i trwała, ale zaczynało już zmierzchać i goście zaczęli czuć wieczorny chłód. To znaczy, czuli go ci, którzy zachowywali jeszcze dostateczne poziomy przytomności. Wielu bowiem opiło się winem i obżarło dziczyzną tak, że byli o krok od drzemania na krzesłach. Dlatego też papież wraz z synem przystąpili do pożegnań i błogosławieństw, zaś służba pomagała niektórym w drodze do pałacu. Nie wszyscy jednak goście mieli wkrótce ten pałac opuścić drugimi drzwiami. Niektórzy zostali poproszeni, aby pozostać trochę dłużej...

do Roberto Tavaniego

Roberto w trakcie uczty nastawiał się głównie na to, by zostać zapamiętany. Starał się zatem zataczać jak najszersze kręgi i wdawać w rozmowy przy nadarzających się okazjach. W Rzymie był wszak praktycznie nieznany, nie mógł oczekiwać, że od razu zdobędzie czyjąś przychylność. Jeśli jednak miejscowi wielmoże przywykną do jego obecności, mogą pochylić nad nim ucho, a może nawet swą sakiewkę bądź wpływy. Problemu ottomańskiego nie można jednak było ignorować, a ponieważ zapoczątkował go między innymi Ludovico Sforza, który to do Turków zwrócił się o pomoc, to na przyjęciu na cześć Francuzów, którzy Sforzę ujęli, Tavani trafiał na podatny grunt. Pierre de Graveson, poseł francuski wysłuchiwał sprawozdań z weneckiego frontu z wielką uwagą. Możliwe, że za jednym zamachem zdoła Roberto uzyskać pomoc papieża i króla Ludwika. Przyjęcia mają jednak to do siebie, że sprowadzają się do pięknych słówek i uśmiechów, kiedy prawdziwe negocjacje wymagają dębowego stołu i wywijania pięścią. Nie mógł zatem Tavani poczytać sobie większego sukcesu niż zasianie ziarna.
Poprzez liczne rozmowy udało się jednak Robertowi przynajmniej jedno. Gdy goście zaczęli się już rozchodzić, a w tym i kardynał Giovanni Michiel, de Graveson poprosił by Roberto został chwilę dłużej. Być może Francuz czuł się w towarzystwie Wenecjanina trochę swobodniej, wszak obaj byli daleko od swych domów.
-Zostałę wraz z mymi towarzyszami poproszon do apartamentów księcia Walęcji – choć znajomość włoskiego była u posła całkiem niezła, akcent pozostawiał trochę do życzenia. -Jak rozumię, papieski syn pragnie kontynuować ucztę w pałacu, dla tych, którzy nie są gnani swymi obowiązkami. Czy dołączyłby pan do nas?- okazja taka mogła się nie powtórzyć. Węższe grono pozwalało na nawiązanie lepszych relacji, toteż Roberto zgodził się bez wahania.

do Marco Viscontiego (fragment pisany z Kellym)

Marco, z racji swej zaszczytnej funkcji, musiał opuścić ogród jako ostatni. Plus tego był taki, że towarzyszył dzięki temu samemu papieżowi, bowiem jego syn korzystał z ostatnich okazji by zamienić kilka słów z możnymi w pałacowych korytarzach. Aleksander VI nie był w żadnej mierze młody, widział bowiem bez mała sześćdziesiąt wiosen, a może i więcej, trzymał się jednak dumnie i prosto, a jego ciało nie popadało w typowe dla tak zaawansowanego wieku wychudzenie. W dodatku, mimo tego, że jak widział Visconti, Jego Świątobliwość nie unikała toastów, poruszał się wcale nie chwiejnie.
-Powiedz mi synu, tylko szczerze, czy uczta przypadła ci do gustu? – zapytał nieoczekiwanie Aleksander.
Niewątpliwie Marco wiedział, że papieżowi nie mówi się nie, ba należy wręcz pochlebiać ile wlezie. Jednakże jednocześnie z drugiej strony, Aleksander VI miał niezwykle światły umysł, chociaż może obecnie nieco osłabiony alkoholem.
- Wasza Świątobliwość - skłonił się Marco starając się odpowiednio dobrać słowa - proszę mi wierzyć, że jestem wdzięczny Waszej Świątobliwości oraz księciu Walencji za zaproszenie dla mojej skromnej osoby. Wielki to honor przebywać w towarzystwie tak znamienitych osób oraz pięknych dam. Uczta była niezwykła, jedzenie przednie, rozrywki doskonałe. Wspaniałym polem owej uczty były ogrody watykańskie. Niezwykle piękne są pod nadzorem Waszej Świątobliwości oraz świetnie harmonizowały, niezwykle pasując do uroczystości - miał nadzieje, ze pochlebiając siedzibie oraz pomysłom pozostawi również pozytywne wrażenie na papieżu. - Nigdy nie uczestniczyłem w takiej oraz przyzwyczajony byłem do znacznie skromniejszych warunków. Toteż muszę przyznać, ze większość czasu spędziłem po prostu chłonąc cały klimat przyjęcia, wpatrując się, tańcząc oraz obserwując. Dla mnie, jako strażnika honorowego, istotne było również, że samo spokojne się wszystko odbyło.
Papież słuchał z narastającym w oczach zdziwieniem, a gdy Visconti zakończył odpowiedź, obawiał się, że Jego Świątobliwość czym się zadławiła, tak wielkie były jego oczy.
-Hahaha - zaśmiał się nagle w głos. -Mój syn nie kłamał, mówiąc, że językiem fechtujesz synu równie sprawnie co mieczem. Toż twe słowa możnaby żywcem w kronikach uwieczniać[/i] - słowa te wypowiedziane były serdecznie i bez wątpienia w formie komplementu.
- Pochwała Waszej Świątobliwości to wielka rzecz dla zwykłego żołnierza, służącego wprawdzie pod wspaniałym, zwycięskim dowódcą oraz rycerzem chrześcijaństwa - uff, ile pochlebstw jednocześnie wobec papieża oraz jego ukochanego syna, chociaż jednocześnie zawierających ziarna prawdy, bowiem Marco doskonale wiedział, że jedynie te ogólniki czy kłamstwa są przyjmowane, jeśli mają nieco rzeczywistości. - Jeśli Wasza Świątobliwość lub książę Walencji sobie życzy, jestem na ich rozkazy, zarówno mieczem, jak językiem, gdyż obydwoma trzeba niekiedy szermować, ku chwale chrześcijaństwa. Visconti zawsze służyli rzymskim Ojcom Kościoła od czasów wypraw krzyżowych i pragnąłbym wedle swych sił wspierać to, co czynili moi przodkowie - akurat to była prawda, gdyz faktycznie, pierwszy władca Mediolanu, rycerz, który powrócił po krucjacie, otrzymał tytuł wicehrabiego - vicecomte, który dał początek nazwisku rodziny.
-Człowiek z tradycją, silnym ramieniem, szybkim językiem... - wymieniał papież zalety swego rozmówcy. Krótko, lecz treściwie. -Pozwolisz zatem synu, że pozwolę sobie przetestować jeszcze bystrość twego umysłu. W pałacu przebywa moja córka, Lukrecja, ale nie mam pojęcia gdzie - rozłożył dłonie. -Czy mógłbyś ją dla mnie znaleźć i przyprowadzić do pokoi mego syna?
- Rozumiem, Wasza Świątobliwość, księżna d’Aragon pojawi się na komnatach księcia Walencji. Zajmę się odszukaniem jej natychmiast, kiedy odprowadzę Waszą Świątobliwość do Jego komnat. Jest to mój podstawowy obowiązek, jako strażnika honorowego - Marco doskonale akurat znał te chwyty. Klasyczne testowanie poprzez wydanie poleceń, które kłóciły się z obowiązkami. - Chyba, że oczywiście Wasza Świątobliwość zwalnia mnie z tego zadania - uśmiechnął sie do papieża, jakby dając do zrozumienia, że zna te metody. Aleksander VI jak widać sprawdzał go na wielu płaszczyznach oraz pomimo lekkiego rauszu miał bystry umysł.
-I do tego wszystkie karny - dodał. -Oczywiście, że zwalniam was z obowiązku prowadzenia tego starca po schodach - zażartował. -Nie mam się czego obawiać w moich własnych pałacach i z Wolą Bożą po mej stronie. Idź już synu, idź - polecił ze śmiechem.
- Wasza Świątobliwość z pewnością nie jest jeszcze starcem - skłonił się Marco odchodząc. Tutaj akurat mówił prawdę, bowiem papież, pomimo lat, dokazywał niczym młodzik czyniąc podboje łóżkowe wręcz legendarne. Oczywiście nie było mowy, żeby ktokolwiek powiedział mu to wprost.

Giulio Orsini chodził po resztkach, które pozostały po wspaniałej uczcie z wyraźną błogością. Podobnie jak Marco, uradowany był, że nic się nie stało, po wtóre zaś, powoli zbliżała się pora, kiedy wreszcie wszyscy udadzą się do swoich złoconych nor zwanych pałacami, on zaś będzie mógł usiąść uczciwie nad szklanica dobrego Chianti. Właściwie niemal wszyscy, już zresztą poszli, bądź wyniesiono ich, niekiedy chrapiących jak prosiaki, czasami nawet obrzyganych. Służba uwielbiała takie momenty, kiedy dostrzegała, że ich pan jest po prostu zwykłym ochlejem, który miał niezwykłe szczęście urodzić się bogatym szlachcicem. Zdarzyły się wprawdzie wyjątki, które pozostały na miejscu z rozmaitych przyczyn, ale to było naprawdę parę osób. Tak czy siak Orsini uśmiechał się już niemal do słodkiego dzbana ambrozji, kiedy zaczepił go Marco. Młody szlachcic wracał akurat od papieża.
- Ooo, mości Visconti, jak tam służba, jak tam uczta? – wykrzyknął jowialnie.
- Całkiem ciekawaaa … - mruknął Pizańczyk przeciągle. – Jego Świątobliwość życzył sobie zostać sam, ale chyba warto, żeby ktoś tam zerkał na niego. Papież nie cieszy specjalną atencją kilku rodzin – dodał pewnie zbytecznie coś, co wszyscy doskonale wiedzieli. Niektórzy radośnie śpiewaliby, gdyby Aleksandrowi VI coś się niemiłego wydarzyło.
Orsini jednak nie zlekceważył sprawy.
- Poślę tam kogoś – rzucił przeciągle wpatrując się w ów wypełniony słodkością dzban. – A ty co?
- Mam znaleźć księżną Lukrecję, a właśnie, widziałeś ją gdzieś?
- Ostatnio nie, może raczej na początku uczty. Później gdzieś chyba zniknęła, wolę nie wiedzieć gdzie
– puścił Viscontiemu porozumiewawczo perskie oko. Lukrecja bowiem stanowiła istną studnię, w którą wpadało wszystko, co tylko ludzka zawiść oraz plotka mogła wymyślić. Każdą nieprawdopodobną oraz prawdopodobną wieść omawiano sobie szepcząc po kątach. Lukrecja to … Lukrecja tamto … chodziły słuchy nawet, że zabawia ojca oraz brata podczas łóżkowych igraszek tak obleśnych, że zawstydziłyby satyry. Nie mówiąc już na temat kilku tuzinów hipotetycznych kochanków. Visconti nie wiedział, jaka jest prawda, czy rzeczywiście księżna d’Aragon jest lubieżną nimfomanką o naturze dziwki spod marynarskiej tawerny, czy też stanowi klasyczny przykład ofiarnego kozła. No, biorąc pod uwagę płeć, ofiarnej kozicy, poprawił się.
- Szkoda – mruknął nieco zawiedziony.
- Spróbuj zapytać Isoldę – doradził mu Orsini pokazując na ochmistrzynię zajmującą się akurat pilnowanie służby sprzątającej resztki jedzenia. – Ona sporo wie, a jak nie, pokieruje cię dalej.
- Dobra rada
– odparł Marko machając Orsiniemu kapeluszem, podczas, kiedy tamten wydawał polecenia jakimś strażnikom, by zwrócili uwagę na bezpieczeństwo papieża.


1

Isolda Lestia od dawna pracowała dla Borgiów, przyszła na służbę jeszcze za czasów wicekanclerstwa obecnego papieża i odtąd pełniła rolę ochmistrzyni. Jej obowiązki były nieokreślone, ogólnie polegały na wypełnianiu poleceń oraz kierowaniu częścią służby. Nie należała do wyższych rangą administratorów familii, ale ceniła swoją posadę. Uważano ją za ślepo przywiązaną do papieża z niewiadomych innym powodów. Chodziły plotki na temat jakiegoś romansu, ale jednak inni odrzucali je pogardliwie. Siniora Lestia należała bowiem do kobiet prowadzących się nadzwyczaj surowo. Jak zresztą przystało na stara pannę, która sama nie zaznała przyjemności loża, toteż usiłuje obrzydzić je wszystkim innym. Jak wytrzymywała więc z Borgiami chyba stanowiło ich słodką tajemnicę. Płeć miała gładką, nos haczykowaty, głos zaś niechętny, lecz istotnie mogła cos wiedzieć.
- Siniora – podszedł do niej Marco napotykając nieprzyjemne spojrzenie spod półprzymkniętego oka – poleceniem Jego Świątobliwości szukam księżnej d’Aragon – wymienił tytuł Lukrecji po kolejnym mężu, neapolitańskim synu króla Alfonsa II. Niby mógł wydać jej polecenie, ale Marco doskonale wiedział, że każda akcja równa się reakcji. Traktowanie ochmistrzyni pogardliwie czy rozkazująco mogło spowodować niechęć. Marco zaś potrzebował przyjaciół, zwłaszcza takich, którzy coś wiedzieli oraz mogli cos podszepnąć figurom dworu, nawet jeśli sami byli wyłącznie blotkami. Isolda Lestia spełniała obydwa kryteria.
- Służymy Jego Świątobliwości, skoro wykonuje pan jego polecenie, oczywiście spróbuję pomóc – słowa wypowiedziane przez Lestię zdradzały niezwykłą atencję. Wspomnienie papieża złagodziło także jej spojrzenie. - Jej wysokość – wyjaśniła siniora – przebywa na gdzieś za skrzydłem Zielonej Bramy. Przynajmniej tam ją widziałam jakiś czas temu, jak szła rozmawiając. Nawet, jeśli stamtąd wyszła, ktoś ze służby wskaże panu dokładniej. Proszę wybaczyć teraz, zawsze po uczcie służba ma wiele pracy – wyjaśniła spokojnie, ponownie odwracając się do pracowników porządkujących ogrody, wynoszących resztki, sprzątających etc.

Przysłowie mówi: „Koniec języka za przewodnika”. Najpierw ogrodowa aleja, potem, Zielona Brama, schody, korytarz, mała antresola, nieco dalej wypełnione stylizowanymi blankami patio, kolejne przejście oraz komnaty, aż dotarł do wspomnianej części pałacu. Bardzo rozglądał się po drodze, wypytywał kolejno spotkane osoby. Kręciło się ich zresztą sporo. Przynajmniej na początku.
- A księżna d’Aragon, tak, tak, tamtędy ….
- Jej wysokość? Przeszła dalej …
- Księżna pani udała się tam ze swoja przyboczną służka oraz jakimś mężczyzną …

Takim pokrętnym nieco szlakiem, który niekiedy kluczył, niekiedy prowadził po błędnych, zakolonych ścieżkach, wreszcie dotarł na stronę boczną papieskiej budowli.


2

Korytarz był oświetlony oraz pusty. Po jednej stronie otoczony ścianą, w której znajdowało się kilkoro drzwi, po drugiej zaś obszerne okna. Ogólnie wydawało się, że były to prywatne komnaty papieskich gości, niekiedy wypełnione mieszkańcami, niekiedy zaś puste. Obecnie akurat nie miały mieszkańców. Marco idąc przyciszył krok, tym bardziej, że usłyszał coś, czego się nie spodziewał, mianowicie rozmowę. Przypuszczał raczej, że wybór tak pustej obecnie części przez Lukrecję świadczyło o jednym, oczywistym rozwiązaniu. Wbrew jednak jego przypuszczeniom wszystko okazało się nie tak proste.

Powolutku dotarł do drzwi. Były lekko uchylone, na tyle, ze mógł spoglądnąć do wnętrza. Widocznie osoby przebywające w środku miały przekonanie, ze naprawdę nikogo tutaj nie ma, gdyż nie dbały specjalnie o dyskrecję. Pierwszą osobą, która dojrzał, był mężczyzna, ubrany całkowicie.


3

Człowiek bogato, choć nie wytwornie, przyodziany, dojrzałych lat mąż. Pomimo smagłej cery, trefnionych włosów oraz ogólnie solidnego wyglądu przypominał raczej mieszczanina mającego jakiś interes do ubicia, niżeli płomiennego kochanka. Jednak niedaleko niego stała … naga rzeczywiście Lukrecja. Właśnie dokładnie tak golutka, jak ją mama urodziła, zaś obok niej służąca trzymała bogate szaty swojej księżnej.

Każdy prawdopodobnie mężczyzna, który widział papieską córkę, musiał przyznać, że miała niebagatelną urodę. Można było szukać panie piękniejsze, mające więcej wdzięku, bardziej postawne etc. zależnie od swoich upodobań, lecz Lukrecja niewątpliwie należała do tych naprawdę ładnych. Młody Visconti nie pałał bynajmniej do niej jakimś platonicznym uczuciem, ale spoglądał na nią jak ktoś, kto potrafi docenić urodę, tak jak docenia się piękno obrazu namalowanego przez artystycznego geniusza. Była urodziwą blondynką, pozwalającą by długie, luźno opuszczone włosy spadały jej na plecy niemal do wysokości pasa. Miała jasną płeć, smukłą sylwetkę, choć nie jakąś wyjątkowo chudą. Zachowywała zdrowy umiar pod tym względem. Piersi miała kształtne, nie wyróżniające się wielkością ani in plus, ani in minus, co akurat Viscontiemu się podobało. Wieczorny chłodek bijący od zimnych ścian powodował, że jej malinowe, otoczone ciemną obwódką, sutki, wyraźnie zaznaczyły się, lekko unosząc. Talię miała stosunkowo wąską, podkreślającą kształt bioder przechodzących dalej w zgrabne nogi. ponieważ Lukrecja zdenerwowana widocznie chodziła po komnacie, niekiedy chowała się na niewidocznym zza drzwi fragmencie komnaty. Jednak niewątpliwie z drugiej strony dzięki temu Marco mógł, chociaż z przerwami, obserwować pełnię jej krasy. Zgrabny tyłeczek oraz trójkącik jasnych włosów wprost wskazujący ukryty pomiędzy nogami niewieści kwiat. Wymarzony oraz pożądany. Może właśnie w przypadku Lukrecji akurat nie przez Viscontiego, ale potrafił docenić urodę.

Była ładna, naprawdę ładna, brakowało jej tylko jakiegoś dodatkowego uroku, który roztaczała … właśnie, który roztaczała dzisiejsza towarzyszka Marca podczas spaceru, równie piękna panna di Betto. Uświadomił sobie to nagle bardzo mocno. Carmina miała w sobie coś, co brzydką kobietę czyni ładną, zaś ładną piękną. Visconti nie wiedział, czy było to dziwne połączenie jakiegoś niezwykłego wdzięku, pewnej melancholii oraz powiewu świeżości, który ciężko odnaleźć na ulicach spleśniałego Rzymu. Im bardziej myślał na jej temat, wspominał wspólny taniec, spacer, rozmowę, tym bardziej miał nadzieję, że uda mu się jeszcze spotkać piękną malarkę. Tymczasem jednak skupił się nieco na rozmowie, bynajmniej niezbyt łagodnej.
- Panie d'Oderigo – głośno mówiła księżna przechadzając się nerwowo po pokoju – jestem niezwykle niezadowolona. Umówiliśmy się szczegółowo co do ceny oraz mojego obrazu.
- Tak
– przyznał ubrany mężczyzna – miał być gotowy wasza książęca mość. Pani jako Wenus.
- Dobrze, że chociaż to pan pamięta. To miał być prezent
– twardo podkreśliła Lukrecja. – Tymczasem dzisiaj mi pan przychodzi wspominając, że potrzebuje pan kolejnej sesji … - chwilę przystanęła, jakby zbierała się wewnątrz siebie. – Zgodziłam się, tymczasem pan mi mówi, ze właściwie jeszcze pan nie zaczął i po prostu chodziło o odświeżenie malarskiej pamięci.
- To ważne, wasza książęca mość. Bez znajomości szczegółów nie mogę malować.
- Owszem
– warknęła niemal Lukrecja – proszę nie uważać mnie za głupią. Jednak powiedział to pan dopiero przed chwilą. Gdybym wiedziała wcześniej, zerwalibyśmy umowę. Ciekawe sinior, na co pan liczył? Chyba naprawdę pan nie liczył, że ulegnę takim argumentom? – księżna wydawała się naprawdę rozdrażniona.
- Tym argumentem jest pani ojciec, Jego Świątobliwość, wasza książęca mość – odpowiedział także wzburzony malarz, Lorenzo di Andrea d'Oderigo, zwany powszechnie Lorenzo di Credi. – Gdyby nie nalegała pani na ukrycie całej sprawy, mógłbym odmówić papieżowi, natomiast tak, oczekiwania Jego Świątobliwości stanowiły po prostu polecenie. Pani to wie, wasza książęca mość, ja także. Robię co mogę, żeby spełnić pani polecenia, ale zrobić więcej, po prostu się nie da – wyjaśniał także twardo.
- Wobec tego był pan zobowiązany poinformować wcześniej, wtedy mogłabym decydować, czy wolałabym poczekać, aż będzie pan dysponował swoja osobą, czy wybrać innego artystę. Przecież skoro miała to być niespodzianka, było oczywiste, że musimy to zrobić po kryjomu
- Przypominam, że wasza książęca mość już najlepszych malarzy wybierała
– przypomniał jej di Credi.
- Tak prawda, jednak widać nie trafiłam odpowiednio. Licząc na mistrza portretu trafiłam na zwykłego kombinatora. Proszę wyjść!
- Wasza książęca mość
… - malarz wręcz syknął wściekle.
- Niech pan idzie, wynosi się. Szybciej, bo zacznę krzyczeć! – księżna podniosła głos pełen emocji.

Coś jeszcze wspominała oburzona mocno, ale Visconti nie czekał. Wiedząc, że zaraz wyjdzie malarz szybko skoczył głębiej chowając się za boczną kolumną. Jakoż rzeczywiście szybkie kroki wzburzonego Lorenzo di Credi. Biorąc pod uwagę sytuację, można się było spodziewać, że postara się wrócić do Wenecji. Tak dla bezpieczeństwa.
- Sophia, ubierz mnie – usłyszał jeszcze głos księżnej. – Będziemy musieli poszukać kogoś nowego.
Usłyszał szelest szat.
- Wasza książęca mość, słyszałam kiedyś o jakiejś wybitnej malarce prowadzącej artystyczną szkołę. To podobno córka Bernardino di Betto, który pracował już dla Jego Świątobliwości. Być może kobieta lepiej ukazałaby piękną naturę waszej wysokości – złożyła propozycję Lukrecji pokojówka Sophia.
- Naprawdę Sophio, ciekawe, może warto się zastanowić – widać było wahanie ubierającej się rzymskiej damy. - Mulierem per mulier - szepnęła do siebie po łacinie. - Dolore magna itane, sed stultum est dicere?

Marco uwinął się. Korzystając sprawnie z przerwy na ubieranie, wyszedł przed budynek, gdzie pracowało kilku sprzątaczy. Tam, gdzie także jego obecność nie mogła być zaskoczeniem, czekał na księżną panią. Wolał nie spotykać jej na korytarzu. Mogła bowiem podejrzewać oraz niespecjalnie być zadowolona, że widział jej pełną nagość. Natomiast zewnątrz, gdzie stali także inni, wszystko wydawało się normalne.

Jakoż rzeczywiście po chwili księżna wyszła. Przystrojona piękną, amarantową suknią z dużym dekoltem, zdobioną jedwabnymi tiulami oraz kosztownymi haftami oraz elementami czystego srebra. Tuż za nią postępowała służąca Sophia. Kiedy Marco podszedł do Lukrecji, papieska córka podniosła pytająco spojrzenie.
- Wasza wysokość – skłonił się przed nią – rad jestem, iż udało mi się spotkać cię pani. Jestem Marco Visconti – nie zaniedbał przedstawienia się. – Jego Świątobliwość polecił mi powiadomić panią, że jest pani oczekiwana na komnatach księcia Walencji oraz odprowadzić tam waszą książęca mość.
Lukrecja obejrzała uważnie swojego nowego „przybocznego”, od stóp do głów, aż w końcu uśmiechnęła się zadowolona i stwierdziła:
-Skoro tata sobie tak zażyczył, będę posłuszna – zbliżyła się. -A kimże jest Marco Visconti?
- Wasza książęca mość, kimś kto służy Jego Świątobliwości oraz księciu Walencji podczas
kampanii w Romanii, oraz tobie, pani, do usług
- odpowiedział uprzejmie, lecz oględnie, chociaż zdawał sobie sprawę, że pytała o co innego. Nazwisko Visconti było bardzo znane na obszarze italijskiego buta oraz Europy jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Władcy Mediolanu skutecznie rywalizowali z Florencją oraz Wenecją o wpływy na północy, niekiedy przymierzając się nawet do włoskiej korony. Upadek głównej linii rodu spowodował spadek znaczenia także bocznych gałęzi, jak ta, z której wywodził się Marco. - Jestem żołnierzem urodzonym w Pizie, pani. Wprawdzie rzeczywiście książę Galeazzo przekazać córkę oraz diadem Sforzom, ale nasza rodzina przetrwała na pobrzeżu Toskanii oraz w Rzymie. Być może zna wasza wysokość hrabiego di Modrone. To mój kuzyn po mieczu - wyjaśnił papieskiej córce wiedząc doskonale, jak kiepsko lubią się Sforzowie oraz Borgiowie.
-Luccino Visconti, naturalnie - przypomniała sobie blond-włosa. -Czy to z nim przybył na ucztę?
- Rzeczywiście stryj Luccino, aczkolwiek nie przybyłem z nim. Jego Wysokość książę Walencji powierzył mi funkcję honorowego strażnika, za którą, przyznaję, byłem niezwykle wdzięczny. Uczta wydała się bez wątpienia wspaniała, zaś poznanie Waszek Książęcej Mości zaliczę do jej największych walorów - rzucił klasycznym komplementem. Chciał się jej przypochlebić oraz nie powodować niechęci, co nakazywał rozsądek, jednocześnie zaś nie miał ochoty na bliższą znajomość z osobą mającą nadzwyczaj dziwne powiązania, co również nakazywał rozsądek. Dlatego właśnie klasyczna użyteczność oraz elegancja wydawały mu się najrozsądniejsze.
-Nie mogłabym zatem prosić o lepszą eskortę - zachichotała, zasłaniając usta, w bardzo dziewczęcym geście.
- Skoro wasza książęca mość tak mówi, nie zaprzeczę przez grzeczność oraz obiecuję być stuokim strażnikiem, niczym ów antyczny stwór Briareus - zażartował podejmując lekki ton, jednocześnie zaś ruszając w stronę apartamentów papieskich oraz blisko nich położonych komnat Cesare.

do Roberto Tavaniego i Marco Viscontiego

Tej nocy apartamenty Borgii nie były dostosowane do tego, by w nich spać. Były przygotowane, aby się w nich bawić. Na ustawionych w podkowę stołach nie brakowało wina, owoców i innych zakąsek, choć w przeciwieństwie do wcześniejszej uczty nie było na nich mięsiwa ni niczego innego, czym można by zaspokoić głód. Któż jednak jeszcze chciał jeść? Towarzystwo było też mniej liczne, chociaż jeszcze schodziło się z ogrodów. Tavaniemu przyszło zasiąść we francuskiej kompanii, która łamaną włoszczyzną wypytywała jak wygląda świętowanie w Wenecji, wszak ichni karnawał słynny był na Włochy i okolice. Papież zasiadał na honorowym miejscu i od czasu do czasu błogosławił nowych gości gestem dłoni. Z czasem też, najwyraźniej po tym jak już poinformował stosowne osoby o dodatkowym przyjęciu, pojawił się sam Cesare, który zdążył swą paradną zbroję zamienić na wygodniejsze ubranie. Służący chłopcy chętnie i szybko uzupełniali kielichy, a atmosfera przepełniona była śmiechami. Niemałe wrażenie wywarło przybycie papieskiej córki, Lukrecji, w towarzystwie błękitnookiego bruneta.


4

Jej amarantowa suknia przykuwała wzrok kunsztownym wykończeniem, lecz prawdopodobnie głównie bardzo odważnym dekoltem, prezentującym aksamitny powab piersi. Gdzieniegdzie usłyszeć można były szmery, gdyż mężczyzna przy papieskiej córce nie był jej mężem, Alfonsem d’Aragon, ta jednak zupełnie się tym nie przejmowała. Rozpromieniła się na widok swego ojca i brata i prędko zapomniała o swym przybocznym, w szybkich krokach dopadając do nich i całując w policzki w geście powitania. Stosowniej jednak byłoby napisać 'braci', gdyż i młody Gioffre znajdował się na przyjęciu.

5

Razem z nim zaś, jego wielkiej urody żona, Sancia Aragońska, w fioletowej sukni z beżowym, haftowanym stanikiem, z szyją udekorowaną naszyjnikiem, który niknął gdzieś między powabnymi piersiami. Śmiała się w najlepsze i wdawała w dyskusje, najwyraźniej w poważaniu mając zasady wpajane przykładnej żonie, czyli siedzieć cicho i służyć mężowi.

6

Na tych swoistych poprawinach, choć nazwa ta była zbyt pospolita jak na okoliczności, gości było wyraźnie mniej niż na uczcie w ogrodzie. Z kardynałów pozostali tylko Alessandro Farnese i Domenico Grimani patriarcha Akwileji, oraz kilku biskupów ściśle się ich trzymających. Pozostało jednak wielu zbrojnych mężów: kondotierzy Vitellozzo Vitelli, Gian Paolo Baglioni, Paolo Orsini, Oliverotto da Fermo, Marco Visconti, a także Miguel de Corella, znany szerzej jako Don Michelotto. Ten ostatni ponury jak burzowa chmura, nieprzystający swą postawą do rozradowanego towarzystwa do tego stopnia, że absolutnie nikt nie znajdował się w jego pobliżu.

7

Bawili się też pośledniejsi żołnierze pod dowództwem wcześniej wymienionych, choć ze świecą byłoby szukać prostych piechurów. Część francuskich gości, których jadło i wino nie zdołało jeszcze zmóc siedziało w zwartej grupie, wykorzystując weneckiego dyplomatę, Roberto Tavaniego, niemal jak tłumacza w kontaktach z innymi gośćmi. Również handlarze i bankierzy mieli wśród gości Cesarego swoich przedstawicieli, nie krępujących się korzystać z przyjemności, do których nawykli w swym dostatnim życiu. Tylko kobiet w towarzystwie wyraźnie brakowało: Lukrecja Borgia, Sancia Aragońska, oraz baronowa Matylda Sonieri, obecna wraz ze swym mężem. Łącznie około trzydziestu osób, oddających się pijaństwu i plotkom, przy aprobacie Aleksandra VI. A kiedy Borgia zadecydował, że nadszedł czas na część artystyczno-rozrywkową, uciszył zebrane towarzystwo po czym zaklasnął głośno. Na znak ten z bocznych drzwi i z korytarza do sali wmaszerowały cztery szeregi kobiet, każdy liczący około tuzina głów, ubranych w zwiewne suknie i z rozpuszczonymi włosami: blondynki, brunetki, rudowłose, o cerze alabastrowej, bądź ogorzałej od słońca aż po dwie o barwie hebanu.
-Córki moje, córki Rzymu – zwrócił się do nich papież gromkim głosem. -Goście nasi złaknieni są rozrywki, która umiliłaby ten wieczór. Tańczcie zatem dla nas, tańczcie!
A że do tańca potrzeba muzyki sprawą jest oczywistą, służba zaraz przystąpiła do instrumentów i zaczęła grać rytmy żwawe, zachęcające do pląsów. Przybyłe kobiety nie traciły czasu i ochoczo zaczęły wypełniać papieski rozkaz. W ich ruchach pełno było entuzjazmu, ale zgrania, czy kroków poprawnych saltarello ni pivy dostrzec w nich nie szło. I tak do świadomości zebranych zaczynało docierać, że kobiety nie były wcale tancerkami. Ich suknie wirowały w dzikich ruchach odsłaniając nagie, bose nogi, rzemyki w strojach, związane byle jak, poluzowały się tu i ówdzie, uwalniając czasem jędrną pierś. Co śmielsze podrywały do tańca gości, a nawet służących, którzy wcale nie mieli zamiaru protestować. Najodważniejsze jednak wskoczyły na stoły, zrzucając kielichy i tace, przy wtórze klątw, gdy jakiemuś możnemu rozlały wino na spodnie. Gniew ich jednak w mig mijał, czy podciągane w pląsach kiecki odsłaniały nie tylko uda, lecz i pośladki nagie i srom, który z perspektywy krzeseł doskonale był u nich widoczny.


8

___________________________________________
1 - Portret Laury Battiferri, autorstwa Agnolo di Cosimo
2 - korytarz
3 - Portret Lorenzo di Credi, autorstwa Pietro "Perugino" di Cristoforo Vannucci
4 - Lukrecja Borgia z gry Assassin's Creed: Brotherhood
5 - Gioffre Borgia
6 - Emmanuelle Chriqui w serialu "Rodzina Borgiów"
7 - Don Michelotto z gry Assassin's Creed: Brotherhood
8 - Milo Manara, Alexandro Jodorowsky, "Borgia 2: Władza i Grzech"
 
Zapatashura jest offline