Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2013, 23:59   #171
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Przeszukiwania kuchni niewiele wniosły. Mara dobrych kilka lat spędziła z Dietrichem pracując jako kelnerka w dobrej, bo dobrej, bo halflińskiej, ale przecież tylko karczmie. Z natury zresztą też była osobą porządną. Poukładaną. Typ nienagannej pani domu... jak się również okazuje nienagannej adeptki nauk uznanych za heretyckie. Kilka razy myśleli, żeby się przenieść z ciasnej klitki. W której mieszkali. Było to jednak ściśle powiązane z tematem, na który nawet Shalya nie chciała wpłynąć mimo szczodrych ofiar. Rozchodziło się więc zawsze po kościach. Ale stukając każdymi drzwiczkami pięknych kuchennych mebli, na jakie nigdy by nie było go stać, jakoś tak przypomniało mu się jak byli u jednego z “współpracujących” z Fritzenem sztukatorów. Niby w interesach. Ale długo oglądała misternie zdobione owoce pracy rzemieślniczej mistrza...
Znalazł kilka wyschniętych podpłomyków, parę słoików z przetworami wyglądającymi na owocowe i w najciemniejszym, najzimniejszym i najwilgotniejszym zakątku jednej z szafek owiniętą lnianą szmatą, gomułkę zapaszystego sera pokrytego nieco podejrzanie niebieską warstwą pleśni.
Ponadto kilka antałków ciężkiego wina, którym już zaczęli się raczyć wszyscy pozostali. I nic ponadto.

Konrad postanowił przed daniem ciału odpocząć generalnie przeszukać całą wieżę. Wielkie domostwo jednak nie ujawniło przed nim żadnych swoich sekretów. Jeśli oczywiście jakieś miało. A może po prostu młody Sparren nie za bardzo wiedział czego szukać. Tak czy inaczej jedyne co przykuło na dłużej jego uwagę to laboratorium dietrichowej żony. Pani Spieler dysponowała sprzętem o jakim taka Elvira, czy w ogóle każdy kogo Konrad znał, mógł sobie tylko pomarzyć. Retorty z grubego krasnoludzkiego szkła, mosiężne alembiki, porcelanowe moździerze... Wszystko poukładane. Czyste. Noszące znamiona używania, ale nie zaniedbania. I coś czego młody Sparren nigdy wcześniej nie widział. Szklana komora pełna kolb; takich pożółkłych, czasem okopconych i jakby przydymionych. Dwa otwory jakie w niej wykonano przyłączone były do skórzanych rękawic, które bezczynnie spoczywały między laboratoryjnym szkłem.

***


Noc. Morrslieb świeci bardzo jasno. Jaśniej niż wczoraj, czy przedwczoraj. Przedziera się przez warstwę deszczowych chmur. Czeka na coś. Odwieczny leniwy obserwator Starego Świata. Nie kierowany dziś niczyją poza własną wolą. Z dala od uwagi Wielkiego Mutatora. Poczuł czyjąś bliskość. I wzdrygnął się jasnym uniemożliwiającym dłuższe przyglądanie mu się światłem. Wychodzący na dach wieży Dietrich aż przymknął oczy mierząc się z nim przez krótką chwilę na spojrzenia. Nie po to jednak tu przyszedł. Znalazł ją. Odzianą w suknie jego żóny. Marznącą w pijackim śnie. Opartą o komin, do którego się przywiązała. Żeby pospać chwilę by choć trochę trzeźwość wróciła i dopiero zejść na dół. Gdyby nie ochroniarz pewnie spałaby tu całą noc. Rozwiązuje ją. Podnosi w ramionach. Przed zejściem spogląda jeszcze w dół. Niczego nie widać. Sprowadza nieprzytomną dziewczynę do jednego z pokojów gościnnych wieży.
Wiele mil dalej na północ Mika Tonn nakrywa się mocniej płaszczem. Wiejący po wzgórzach wiatr nie rozpieszcza przypadkowych podróżnych. Najemnik dla rozgrzania raczy się wiejskim bimbrem nabytym jeszcze w Unterbaum. W ustach zostaje mu tylko gorący wrzosowy posmak. Cały czas patrzy na śpiącą obok czarodziejkę. Coś jej się śni. Rusza się. Krzywi. Kręci głową. Koszmar przeznaczenia. Najemnik znów pociąga z piersiówki. Po chwili wstaje i podchodzi do śpiącej Mary. Broń zostawił przy posłaniu. Stoi tylko nad nią. Krótką chwilę. W uważnych śledzących go oczach jej kota mieni się intensywnym kolorem światło Morrslieba. Mężczyzna mija kobietę i budzi Stauba.
- Twoja kolej - mówi i położywszy się na swoim posłaniu od razu zasypia.

***

Rankiem po goblinach nie było śladu. W każdym razie tych żywych. Bo martwe leżały tam gdzie położyły je bełty, lub ciosy krasnoludzkiego miecza. Wśród nich również znajdowało się to co zostało z Guthbaga. Ograbione przez kompanów, naszpikowane strzałami okaleczone i pozostawione na pastwę może jakiś zdesperowanych padlinożerców, a napewno niewybrednych ścierwojadów, ścierwo. Cierpiącej na potężnego kaca Sylwii widok ten ścisnął trzewia na tyle mocno, że zmusił do szybkiego biegu w kierunku drzew gdzie zwróciła zagrabione Marze Herzen wino. Nawet mimo rzygania wyglądała pięknie i stylowo. Zupełnie nie pasując do swoich towarzyszy, którzy czekali oglądając w milczeniu pobojowisko. Do tego odwiedziny w wieży mogła zaliczyć do najbardziej udanych. Łup sam w sobie może nie dorównywał temu co ukradła na imperialnym galeonie, ale zupełnie dobrze rekompensował poniesione obrażenia. Kolczyki, pierścienie, w tym ten z pięknym czarnym minerałem i kilka innych mniejszych. A pośród nich drobny sygnet. Z wizerunkiem inkrustowanej czerwonej korony.
Wróciła. Nikt nie chciał zwlekać dłużej niż to niezbędne. Gdziekolwiek gobliny nie odeszły mogły wrócić. Nawet jeśli rzeczywiście tak jak mówił Gomrund za dnia bywały mniej aktywne.
Ruszyli kilka chwil później.
Dziś przynajmniej nie padało.

***

Mijało południe gdy dotarli do Grissenwaldu. Szarej mieściny jakich wiele w całym Imperium. Nie było ich w niej tylko jeden dzień. A jednak już z oddali widzieli, że nic nie wygląda tak jak wcześniej.

Kordon oblegających opustoszał. Niedbale i pośpiesznie wykopane, a teraz pełne brudnej deszczówki doły i koślawe palisady zostawiono samym sobie. Tłum jednak tak całkiem nie przepadł. Sporo sylwetek kręciło się przy bramie miejskiej. Krasnoludzkich w dużej mierze. I pozostałych ludzkich w barwach straży grissenwaldzkiej. Bardzo szybko wszyscy choć częściowo mieli okazję dowiedzieć się co stało za tą niespodziewaną zmianą.

***

- O rany! Naprawdę myślałem, że już po Was! Mieliście przed wieczorem wrócić! Czekaliśmy! Potem ta okropna noc! Od rana tu siedzę i Was wyglądam.
Szczur był jednym z ludzi u bramy zastawionej pokaźnym szlabanem. Był też jedynym człowiekiem nie należącym do zbrojnych Grissenwaldu. Wyglądał nienajgorzej, ale spojrzenie i zachowanie miał iście niespokojne. Wystraszone i zaniepokojone. Mówiąc, dużo gestykulował rękoma. Zdań często nie kończył i zbyt wiele słów starał się powiedzieć na jednym tchu.
- Spokojnie szczeniaku - mruknął Gomrund, któremu takie relacjonowanie nie poprawiało wcale humoru - Zacznij może od tego co tu się teraz dzieje?
Pytanie iście było słuszne i na miejscu. Grupka krasnoludów z Khazid Slumbol, która stała przy bramie nie wydawała się skora do wymiany zdań. Rozprawiali tylko o czymś półgębkiem w swoim języku i co i rusz, któryś wyglądał za bramę na plac miejski gdzie stolarze właśnie sprawdzali stojącą tam szubienicę. Strażnicy zaś w liczbie co najmniej kilkunastu, powitali ich tylko krótkim. “Miasto jest dziś zamknięte dla brodaczy na rozkaz kapitan Hess”.
- Będą wieszać jakiegoś krasnoluda. Nie za bardzo wiem jak to się ma do tego - wskazał barykadę - Ale od rana trąbi o tym całe miasto. Ale to nie najważniejsze! Julitę pobili...
- Cooo?
- Wczoraj wieczorem gdy wracała z karczmy. Nie mówiła, że wyszła to i nie wiedziałem, że jej nie ma. W nocy znalazłem na nabrzeżu. Strasznie wyglądała. Teraz u medyka jest, a Świt zajęli strażnicy! Nie pozwalają mi wejść ani do niej ani na pokład!

Przez zaciśnięte zęby Gomrunda wydobyło się tylko jedno słowo mocno przypominające w brzmieniu “Strassdorfera”. Nim jednak Norsmen cokolwiek zrobił, podszedł do niego niespodziewanie jeden z górników z Khazid Slumbol. Krasnolud pękaty był jak kołacz. Rumiany na buzi z otłuszczonymi jak serdelki dłońmi i perkatym nosem.
- Gomrund Ghartson, prawda? - mówił po krasnoludzku choć z typowym szarogórskim akcentem - Z gildii inżynierów? Pamiętam Cię z przedwczoraj... Jeśli nie masz nic przeciw i jeśli nie żywisz ku temu urazy, nasz... wódz rad by był z Tobą zamienić kilka słów.
Gdzie jak gdzie, ale w tej chwili norsmenowi do “błotnych lepianek” się nie śpieszyło. Sierżant straży grissenwaldzkiej jednak za nic miał jego zapewnienie, że Gomrund ma upoważnienie pani kapitan. Odznaka konstablera wszak przepadła wraz z khazadzkim mieczem.
Ostatecznie zgodził się na kilka chwil.

***

Wielki Hall. Sala Starszych. Sztolnia Ojców. Każdy klan zwyczajowo miał jakieś miejsce gdzie gromadziła się starszyzna i gdzie przesiadywał obecny wódz, lub jak w Norsce jarł. Klan Wielkiego Młota miał szopę. Inaczej tego Gomrund nie umiał nazwać. Rozległy zbity z grubych drewnianych pni budynek będący połączeniem biedy, błota i honoru. Tu zmarł Gorim Wielki Młot. I stąd swoim ludem zarządzał jego syn.
Gomrundowi asystowało przez całą drogę dwóch innych brodaczy. Grubas, który go zagaił i czerwonobrody wojownik, który choć się nie odzywał, widać było że miał ochotę. Szczególnie w temacie smętnych pozostałości norsmeńskiej dumy, które powiewały u podbródka Ghartssona. Przyprowadzili go do drzwi, przy których wartę pełniło dwóch niemniej obdartych, ale całkiem tęgich krasnoludzkich strażników i wskazało, że ma wejść sam.
Wszedł.

Wnętrze pachniało opiłkami żelaza i krzemieniem. Dzięki obiciu ścian skórami było ciepłe. Podzielone na liczne przepierzenia sprawiało też wrażenie większego niż w rzeczywistości. Tu i tam widać było ozdobne tarcze i hełmy. Pamiątki z dawnych czasów, gdy klan zapewne przelewał krew w walkach z hordami zieleńców i skavenów, a nie przepijał dziedzictwo taplając się w błocie niczym kundel u drzwi ludzkiego domostwa. Odchylił kilka skórzanych kotar przesuwając się w kierunku domniemanego centrum izby. Szybko dotarł do “sali tronowej”. Ciasnej, lecz tworzącej przez to wrażenie większej jedności. W centralnym miejscu stało krzesło. Solidne, duże. Ale krzesło. Puste. Obok wspaniała runiczna tarcza. I miejsce na broń. Tak samo puste jak krzesło.
- Witaj w Khazid Slumbol. Jestem Gudrun. Z klanu Wielkiego Młota.
Głos... Głos sprawił, że Gomrund zdębiał. Nie ważył się odwrócić z początku.
- Masz dla nas złoto, za które mamy stąd wyjechać. Pewnie również jakieś słowo od miastowych khazadów. Powiedz jednak Norsmenie. Tak od siebie. Widzisz jak żyjemy. Wiesz za jaką cenę byśmy chcieli by ta hańba była. Wyjechałbyś?
Odwrócił się.


*****


Podjęła urwany ślad. Trop wiodący poprzez kemperbadzkich rzemieślników był lichy. Stary. A do tego mógł ją zwieźć na manowce. Ale innego nie miała. A sprawa wyglądała niepokojąco... niestabilnie. Po jej karku kilka razy przeszły ciarki. Czy to możliwe by kult nią zamanipulował? Po co miałby to robić? Więc może ktoś podrzucił fałszywy trop kultowi? Ale i tu pytanie. Kto? Skaveni? Więc co by tu robili w takim niewielkim składzie? Czy możliwym było by... ktoś... jedna osoba... uknuła to wszystko? Oszukała oświeconych... Zwiodła skavenów... I znów pytanie. Po co? Kusiło ją by ruszyć do Middenheim. Ale wróciłaby z niczym. A kolejny trop mogła podjąć już w Kemperbadzie. Sama. Potrafiła. Los potrzebował znacznie więcej niż tylko bohatera Rogatego by ją odwieźć od powziętego zamierzenia. Jechała więc.
Mika odnalazł jakieś stare pozostałości drogi, po której wóz mógł się potoczyć na południowy wschód do stirskiego gościńca. Omijając tym samym Unterbaum. Prowadził. Za nim Staub z wozem. I ona.

- Ktoś za nami podąża - mówi do niej cicho na jednym z postojów Tonn - Myślę, że to on. Ten szczurak.
Mara spogląda w ciemności. Jeśli ochroniarz ma rację, to gdzieś w nich czai się ten co zwać się kazał Crotem Scrabakiem. Role się odwróciły. Teraz skaven chce, żeby ona mu pokazała gdzie jest spaczeń. Ironia. Będą teraz jak wspierający się krasnoludzcy gońcy. Dyktować sobie tempo. Zmieniać się w przewodnictwie gdy nastąpi potrzeba. Być może wspólnie pozbywać się przeszkód. Tylko po to jednak, by u celu rzucić się sobie do gardeł.
Taak. Asasyn klanu Eshin okazał się właśnie elementem tej misji, którego użyteczność będzie musiała bezbłędnie ocenić i uważać by w najodpowiedniejszym momencie usunąć. A może nie ryzykować? Jedno było pewne. Scrabak podjął tę samą decyzję co ona. Z niczym nie zamierzał wracać do swojej śmierdzącej nory.
- To na pewno on - szepnęła.

Do Kemperbad dotarła po niecałych trzech dniach. Zmęczona i zdeterminowana. Nie traciła czasu na odwiedziny w sklepie z dewocjonaliami. Jeszcze nie teraz. Udała się prosto do gildii rzemieślniczej. Nie zawiodła się.

- Oczywiście, że znam ten znak - powiedział Oskar Lutman, wysoki mężczyzna z rysikiem zatkniętym za ucho. Z początku krzywił się, że nie ma czasu. Prawdopodobnie istotnie nie miał, ale Mara miała na takich swoje sposoby. Teraz szła z nim przez zakład grawerski gdzie kilku młodych ludzi i ze dwóch krasnoludów w pocie czoła spełniało swoje czeladnicze obowiązki. Herr Lutman doglądał właśnie roboty jednego z nich. Przerwał gdy pokazała mu magiczny klucz - Wie pani... to nawet trochę niesamowite.
- Może pan mówić jaśniej panie Lutman? Bardzo potrzebuje tej informacji...
Majster kiwał głową, ale chyba nie do końca słyszał. Bardzo zdawał się być zafascynowany przedmiotem.
- Niezwykle rzadko się zdarza by rzemieślnik po sprzedanie swojego produktu jeszcze miał go kiedyś oglądać. No chyba, że odpukać w nielutowane jakaś reklamacja będzie.

Mara zamrugała oczami.
- Pan...?
- Nieee... oczywiście, że nie. Ale tym znakiem firmujemy się od dawna. Kiedyś byliśmy jedynymi metalurgami w Kemperbad. Teraz jest trochę gorzej, ale zwierzchnictwo lokalnej gildii nadaj jest nasze.

- Czyli ten klucz powstał właśnie tu?
- A to klucz? -
spytał, ale machnął ręką widząc jej złe spojrzenie - Tak. Tutaj. Za mojego dziada... a może pradziada. Wie pani jak to jest. Rodzinny interes.
Nie wiedziała. I wiedzieć nie chciała.
- Może mi pan więc powiedzieć coś więcej na temat tego zlecenia?
- W zasadzieee.... -
zawahał się przygryzając dolną wargę - W zasadzie to tajemnica zawodowa. Ale tyle minęło czasu...
- Doskonale.

Klucz był jednym z... sześciu kluczy jakie w tutejszym zakładzie zlecił wykonanie arystokrata imieniem Dagmar Wittgenstein. W księdze rachunkowej figurowało jednak znacznie więcej przedmiotów i opiewały on na kwotę iście nie małą. Były tam ołowiane płyty, uchwyty, łomy, trochę narzędzi i... skrzynia. Inna od tej jaką zamówiła Mara, ale stosunkowo podobna. Miejscem dostawy była jakaś posiadłość Wittgensteina na północy, ale na ten temat już informacji brakowało.
Wysłała Tonna i Stauba na miasto po zapasy i po wieści i ogólne informacje o rodzie Wittgensteinów. Sama poszła w końcu odpocząć do sklepu z dewocjonaliami. Bezpiecznego schronienia...
Obaj mężczyźni szybko wrócili.
Staub w zasadzie twierdził, że nie dowiedział się niczego ciekawego w co gotowa była uwierzyć, gdyby nie to, że nie wspomniał potem od razu o mężczyźnie z purpurową dłonią, który wieczorem zastraszył kilku mieszkańców z tydzień, albo dwa temu. Purpurowa Dłoń również była kultem Pana Zmian. Ale ich metody odbiegały od dążenia do wyzwolenia Imperium z jarzma zabobonu. Czy i oni byli zainteresowani spaczeniem?
Praktyczniejszą informację przyniósł Tonn. Był to bowiem herbarz z lokalnej biblioteki i... wieść, że w Kemperbad akurat wizytuje niejaki Gottard von Wittgenstein, który ma dziś i jutro prowadzić jakieś rozmowy z Radą Kemperbad i przebywającym aktualnie w mieście baronem Otto von Boormanem z cesarskiego dworu w Altdorfie.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 26-03-2013 o 01:04.
Marrrt jest offline