Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-03-2013, 18:31   #174
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
To był jeden z tych bolesnych poranków w jeszcze dość krótkim krasnoludzkim życiu Gomrunda Ghartssona. Niestety kac po tym cholernym winie nie był jego największym zmartwieniem. Głowa oczywiście bo… napierdalała. Gardło było otchłanią mogącą pomieścić wody Morza Szponów i wszystkie lodowce po nim pływające. Zjedzona uprzedniego dnia sucha kiełbasa próbowała za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz… a jakby tego było mało to brodacz pocił się jak wieprz w saunie. Jednak nie to był główny problem. Norsmen czuł się jakby przetoczyło się po nim koło młyńskie. Kilka razy. Rany rwały i paliły… pomimo, że się zagoiły praktycznie w pełni. Ból jednak został i jakby się zwielokrotnił. Pomstował zatem na ten eliksir ile się dało i nade wszystko alchemika który go pewnikiem oszwabił sprzedając fiolki z zepsutym towarem. Kto to widział, żeby eliksiry leczące nie uśmierzały również bólu… takie badziewie to tylko ludzie mogą robić!

W przeciwieństwie do Sylwii jemu na widok zielonoskórego nawozu zrobiło się lepiej. Wszystkie krasnoludy wiedzą, że smrodliwy goblin przestaje tak cholernie śmierdzieć po śmierci… i te już nie cuchnęły. Nawet rany już tak nie doskwierały. Trochę tego robactwa gryzło ziemię! Krzepiący widok, nawet bardzo. Rzucił do Sylwii pytanie czy dziewczyna jest wstanie zamknąć wieżę tak żeby może nie dorwały się do niej resztki watahy a on sam w tym czasie zabrał się do zbierania dowodów. Upierdzielił cztery takie bardziej okazałe łby i wrzucił je do worka. Worka z dowodami niewinności brodaczy z Khazid Slumbol.

Droga do miasta była delikatnie mówiąc ciężka… ale przynajmniej wysiłek fizyczny przegonił kaca po którym został już tylko nieprzyjemny zapach wypoconego i nieprzetrawionego alkoholu… pragnienie i głód.

***

Gomrund ostatnio dość często odbijał się od bram miast, wież czy sadyb do których chciał się dostać dlatego te w Grisswaldzie wzbudziły w nim raczej zdziwienie niż złość. Krótka chwila na rozmawianie ze ścianą i odpuścił. Pomaganie komuś na siłę czy przebijanie głową mury w jego obecnym stanie było po prostu ponad siły. Miał to w tyle… Sięgnął do wora i wyciągnął pierwszą lepszą goblińską łepetynę. Kiedy luźno zwisała, dyndając na posklejanych kudłach i brocząc krwią przykuwała skutecznie uwagę. Zarówno strażnika przy bramie, krasnoludzkiego posłańca jak również Szczura.

Worek z pozostałymi trzema dowodami podał Konradowi. – Pokażcie to pani kapitan. Może to ją do czegoś przekona. Będę czekał albo przed murami albo u tutejszych khazadów. Na barce jest młot Imraka i bomba… no i księga. Jak wam się uda to wytargać to fajnie… jak nie to trudno. Uważajcie na siebie… aha… i tarczą bym nie pogardził, ani jakimś kompletnym orężem. Aha... podszedł do Dietricha i konfidencjonalnie zagadał. - Dowiedźcie się co z tym brodaczem i na ile złoto i opuszczenie przez krasnoludy Khazid Slumbol pomogłby uratować mu skórę. Zawsze można trochę przesadzić z ilością zieleńców. No i może Szczur w razie czego robić za posłańca bo ja do miasta chyba nie wejdę.

Spieler kiwnął po prostu głową, ale zdało mu się widać, że to trochę przy tym wszystkim mało, bo zaraz kiwnął powtórnie i otworzył gębę:
- Zobaczymy, za ile mają na tym zadupiu rozsądek. Pewny jesteś tych krasnoludów?

- Pewnym tego, że ten Strassdorferow to kawał kutasa i ta śmierć nikomu oprócz niego samego służyć nie będzie. Dodatkowo skomplikuje opuszczenie okolicy przez krasnoludy i wytępienie goblinów. Dlatego jeżeli jest możliwość odkręcenia tego to bym próbował. Odrzekł brodacz. – Nawet przepłacając.

- Powodzenia i do zobaczenia.
Uśmiechnął się na pożegnanie i podreptał za brodaczem. – Nie pakujcie się w jakieś szambo… beze mnie i zostawcie coś dla mnie jak już dowiecie się kto tykał Julę.



***

Płonący Łeb od chwili kiedy dowiedział się o zielonskórych pod wieżą wiedział co będzie chciał powiedzieć. W jakie dzwony uderzy. Teraz przyszedł gniewny i z zamiarem ciskania zielonoskórego czerepu pod nogi tutejszemu przywódcy. Obelgami na temat odwagi jaką ktoś miał, że do tego dopuścił. Ale kiedy rozległ się głos zdębiał. Urżnięta goblinska łepetyna upadła z plaśnięciem na podłogę. Ghartsson cofnął się o krok. Zdziwiony. Z otwartą gębą. Gapił się i własnym oczom nie wierzył. Baba. Najprawdziwsza krasnoludzka baba. Stała przed nim i mało tego… wynikało, że tutaj przewodzi. Ręka jakby sama próbowała ukryć hańbę i powędrowała w stronę pozostałości gęstej brody. Kiedy dostrzegł, że tak naprawdę tylko przykuł jej wzrok tym zachowaniem rozeźlił się na samego siebie. Głupiec.

- Gomrund Ghartsson zwany Płonącym Łbem. Przedstawił się. – Ty tu przewodzisz jak rozumiem… Bardziej stwierdził niż zapytał. Po chwili podjął wątek.

- Nie jestem członkiem Gildii ani nawet człekiem uczonym. Jestem prostym wojem. Więc jeżeli mnie pytasz to dostaniesz szczerą odpowiedź.
Suszyło go jak diabli po tym piekielnym marszu. – Tak mam pieniądze dla was. Mnie jednak honor nie pozwoliłby tak odejść. Może Norsmem bez brody jest kiepską osobą by o tym prawić ale cóż. Zapytałaś to poznasz prawdę.


- Kiedy do was podróżowałem dowiedziałem się to i owo o waszym klanie i waszym wodzu. Niestety chwała i świadectwo męstwa Wielkiego Młota od jakiegoś czasu topi się w bajorze błota i gówna. Źle zrobiliście, że nie wyjechaliście. Straconego czasu nie da się cofnąć. Ale tych co ostali trawi choroba, większość z nich jest marniejsza niż ludzie. Zabija ich bezczynność, poczucie krzywdy i zżera robal zepsucia. Krasnolud musi walczyć albo pracować… inaczej gnije!


Głośno przełknął ślinę. - Wieża jest opuszczona. Kopalnię zajęły gobliny. Trochę ich utłukłem ale nie za wiele mogłem zrobić. Serce woła o pomstę kiedy trud naszych braci sprzeniewierzają zielonoskóre pierdy. A wy tu gnijecie w błocie… Wstyd i hańba!

- Zbierz wojowników. Chodźmy wyrżnąć tę zarazę… Przywróć im honor. Dumę. Męstwo. Daj im zwycięstwo! Można dogadać się z ludźmi, że w zamian za kopalnie oczyścicie okolicę. Można spróbować. Można pochować w niej Wodza i ją zasypać. Ale na Grungniego oddaj im dumę!

Podeszła do niego. Stawiała mocne kroki. Zupełnie odmienne od tych Sylwii. Nie stanęła jednak przed nim, a obok niego. I spojrzała na tarczę obok krzesła tronowego. A potem na uchwyt bez broni.
- Dziękuję - powiedziała - Nie przebierasz w słowach. Ale osada z gówna i błota nie jest miejscem by w nich przebierać.

Podniosła tarczę i odwróciwszy ją spojrzała na swoją odbijajacą się w wypolerowanej powłoce twarz.

- Gorim Wielki Młot sam ukopał sobie swój grób. Pochowałam go w nim. Niespełna dwa tygodnie temu. Azaghal powinien był wtedy objąć dowodzenie. Uparty i nieprzejednany jak ojciec. I nienawidzi ludzi. Poprowadziłby nas do kopalni. Przegnałby, lub zabił tych, którym ją wcześniej sprzedaliśmy. Ale złożyło się inaczej jak widzisz. Sprzedałam Wielki Młot jeszcze zanim umarł. Bezcenny oręż naszych przodków. Tutaj warty dwie setki złotych monet. Tyle, żeby nabyć tratwę i popłynąć po lekarstwa i trochę zapasów do Nuln. A potem daleko stąd. Nie zdążyli wrócić na czas. No i Wielki Młot ma teraz nowego wodza. Sęk w tym, że gdy tu przybyliśmy była nas setka. Teraz zostało ledwie trzydziestu. A wśród nich, albo ci najwierniejsi, albo najbardziej ludziom wrodzy. Krzywo patrzyli na moją decyzję o odejściu klanu. Pozwoliłam więc by Durak Dimholt poszedł do kopalni. Zobaczył co tam się dzieje. Nie wrócił. A teraz ty przychodzisz i mówisz, że gdy my tu żebrzemy niemal w przededniu wznowienia tułaczki, w naszej kopalni siedzi robactwo...

Odłożyła na swoje miejsce tarczą, która jednak z brzękiem się przewróciła i ciężko opadła na krzesło tronowe. A potem odwróciła się w stronę Gomrunda. W jej spojrzeniu był żal. Może trochę zmęczenia. Napewno też zgnilizna, która toczyła całe Khazid Slumbol. Ale i coś jeszcze...

- Nie potrzebuję Twojej litości, ani zrozumienia Norsmenie - powiedziała cierpko - I nie po to ci to wszystko mówię. Myślisz, że to broda dodaje honoru? Ludzie chcą powiesić dziś mojego klanbrata. Już wcześniej wymierzyli sprawiedliwość. Śmierć za śmierć. To co robią teraz nie jest sprawiedliwością, a lżeniem nas. Dlatego klan jak mówisz ruszy do kopalni. Wypleni robactwo. Potem zaś odejdzie z tego przeklętego miejsca. Ale jeśli jakiś człowiek rzuci choć jednym kamieniem... Nie będziemy się już wtedy chować w błocie i gównie. Złoto zwrócisz gildii.

Przez chwilę jeszcze patrzyła na niego ostro. Zgnilizna zaś jakby trochę ustąpiła zostawiając miejsce czystemu krasnoludzkiemu gniewowi. Spuściła oczy. Znów na tarczę.

- Zanim jednak wrócisz do Altdorfu... będę rada jeśli to Ty poprowadzisz moich wojowników.

Gomrund uważnie się przyglądał Gudrun. Dawno nie miał okazji podziwiać prawdziwej kobiety i teraz nie potrafił sobie tego odmówić. Cóż. Gdyby z taką pięknością wrócił do rodzinnego Sjoktraken to pewno wszyscy by mu zazdrościli a rodzina ozłociłaby go wręcz. No ale to nie był czas na marzenia o szczęściu małżeńskim, potomstwie czy innych miłostkach.

- Nie wiem czy się nadaję na dowódcę. Zapewne znajdziesz kilku bardziej doświadczonych wojów niż ja. Powiedział szczerze. Chociaż skłamałby nie twierdząc, że ta propozycja go mocno połechtała. – Niemniej jednak z całą pewnością mam coś tam do dokończenia i chętnie się trochę rozerwę. Pewnie i moi przyjaciele pomogą… nadadzą się chociażby do tego żeby wyłapać jakiś uciekinierów z pogromu.

- Co się zaś tyczy Duraka Dimholta to niewykluczone, że to jego znaleźliśmy. Niestety gobliny go tak urządziły że nie udało się go uratować. Przekazał smutne wieści. – Dlatego myślę, że nie ma co spisywać jeszcze na straty tego pojmanego brodacza. Złoto może co nieco zdziałać, tak samo jak zagrożenie ze strony goblinów czy zapewnienie opuszczenia miasta. Zobaczymy, ta kapitan wydaje się mieć więcej rozumu niż niejeden mężczyzna z Grissenwaldu.

- Durak Dimholt... Oddany Gorimowi jak mało kto - powiedziała cicho - Ziemia ta jak dotąd tylko nas zatruwała. Teraz widzę, że i zabijać zaczęła...

- Nie wiem jakim dowódcą jesteś, ale klan potrzebuje otrząsnąć się z gnuśności. I najlepiej będzie gdy stanie się to przy kimś z zewnątrz. Za dużo żółci narosło w niektórych sercach. Zbyt twardym kamieniem obrosły. Wierz mi. Wiem co mówię. Azaghal jest pierwszym wojownikiem klanu, ale zostanie tu ze mną dbać o moje bezpieczeństwo. Pójdziemy do ludzi. Porozmawiam z tą kobietą. Złota jednak nie chcę brać. Ludzie nas nienawidzą. A my za ich miłością nie mamy powodów tęsknić. Kupować jej więc nie będziemy. Tym bardziej za złoto, na które klan nie zapracował. A nawet gdybyśmy się na to zdobyli... jeśli ta kobieta jest prawa, to nie weźmie kruszcu. Jeśli zaś jak pozostali to weźmie go i i tak w taki czy inny sposób poleje się w tym mieście khazadzka krew.

Kiwnęła głową trochę jakby sama potwierdzała swoje słowa. A potem spojrzała na Gomrunda. Trochę niepewnie. Może szukając wsparcia. Może czegoś innego.
- Myślisz, że można uczynić więcej?

Gomrund trochę zmieszany bo nieco źle się wyraził albo źle go po prostu zrozumiano. – Zawsze idzie coś więcej zrobić. Podrapał się po rudej łepetynie. W gardle już solidnie go drapało. Od rana suszyło, po drodze nawdychał się pyłu z traktu… a teraz jeszcze tylko gada i gada. Odkaszlnął. – Miałem na myśli zapłacenie jakiejś główszczyzny czy czegoś takiego, biegły w prawie nie jestem ale u długonogich co i rusz przewiny może odkupić złotem. Te rzekome i te prawdziwe.. Jak to nie pomoże to jest jeszcze może jakaś możliwość załatwienia tego z lokalnym szampierzem… czy coś. No ale może zróbmy tak - wy jako wyższa instancja porozmawiacie potem. Najpierw ja się dowiem o możliwości. Kapitan Hess wie, że zostałem tutaj wysłany przez Gildię Inżynierów to i dla miasta nie po myśli będzie im wchodzić w konflikt. Mieszkańcom zależy na tym żebyście opuścili miasto, jej na spokoju… a nam na życiu jednego z nas. Zieloni są dla nas dodatkową kartą do zagrania.

- Co się zaś tyczy pieniędzy to jak ich nie chcecie to ja nimi dysponować będę a życie krasnoludzkie nie pierwszy raz będzie od złota zależało. Zdobywając go od wieków życie narażamy to i używając go życie możemy nim ratować. Odrzekł prawie, że filozoficznie. Bardzo już mu ciążyło to brzemię a konieczność powrotu z nim do stolicy byłoby już prawdziwym wrzodem na dupie i traceniem czasu. Nie tamtędy mu droga… - Natomiast nie traktujcie tej sumy jako łaski czy ujmy. Nie zapracowaliście i nikt pracować wam na nie, nie kazał. Przyjmijcie je jak dar. Jak pomoc krewniakowi w potrzebie. Będziecie mieli to pomożecie innym brodatym braciom.

- A jeżeli chodzi o obrońców to chyba warto by było abyś jednak więcej miała pod ręką niż jednego. Powiedział Płonący Łeb z troską w głosie. – Nie wybaczyłbym sobie jakby coś ci się stało… a dwie dziesiątki w zupełności wystarczą do rozwiązania tego problemu. Tym bardziej, że jak znam moich druhów to pewnikiem też będą chcieli pogonić im kota. Ja jeno muszę jakiś topór wynaleźć bo ten brzeszczot, który mam to dobry jest jak się o życie walczy… ale gorszy jak idziemy czynić rzeź i krzywdy mścić.

Z uśmiechem poklepał się po zatkniętym za pas ułamanym bastardzie. Potem już bez ogródek skierował się w stronę stołu i stojącego na nim dzbana. Powąchał mając nadzieję, że może jakie piwo to jest lecz niestety jeno woda. Ale zawsze to lepiej niż jakby na nocnik trafił. Przechylił naczynie i począł wlewać w siebie spore ilości płynu. Trwało to chwil kilka. A kiedy skończył odrzekł z zadowoleniem. – Ależ mnie suszyło…

Krasnoludka zaśmiała się na ten widok.

- Już zapomniałam, że można się tak cieszyć z dzbanka wody.


Wstała z krzesła tronowego i ruszyła za skórzane przepierzenia, za którymi zniknęła na kilka chwil. Wyszła po chwili z imponującej wielkości czaszą wypełnioną jakimś spirytuśnie zalatującym wiktuałem i upiwszy zgodnie z tradycją z jednej strony by pokazać gościowi, że częstowany jest tym co sam wódz pije, podała jemu.

Z bliska poznał zapach nalewki na górskim gruszyczniku. - Wybacz ubytki w naszej gościnności. Zapomnieliśmy ostatnimi czasy wielu rzeczy, które musimy sobie teraz przypomnieć. Broń się u nas znajdzie dla Ciebie. Wielu, z tych co odchodzili z klanu, by choć trochę naprawić wstyd, zostawiało swój oręż. Co do złota... mądrze mówisz. Weźmy je zatem. Nie zaszkodzi napewno. Ale co się tyczy mojego bezpieczeństwa... Azaghala nie zostawiam przy sobie ze strachu. Klan podupada, ale jest w nas jeszcze honor, którym niejednego Norsmena moglibyśmy zawstydzić. Azaghal po prostu to dobry syn Grungniego. Ale boje się, czy by nie chciał wywrzeć swojej zemsty na ludziach mieszkających w okolicy kopalni. Dlatego zostanie przy mnie. Nie odmówi mi swojej pomocy. Skoro jednak uważasz, że jak baba to zaraz słabująca i łamliwa, to Ci powiem, żeś Ty także Gomrundzie zapomniał trochę o tym jak wygląda nasz lud. Przyjmę jednak Twoją pomoc. Ale tylko dlatego, że reprezentujesz tu głos Gildii.

- Żywię nadzieję, że nie tylko dlatego
. Odparł Płomienny. - i uwierz mi, nie zapomniałem jakie jesteście. Dawno nie spotkałem na swej drodze prawdziwej kobiety i przez to na chwilę wyleciało mi ze łba, że na wszystko macie swoje zdanie i potraficie na nim postawić.

- I jak potraficie krew wzburzyć w mężczyźnie. Dodał już po chwili. Nieco ciszej.

***

Chętnie się pozbył brzemienia jakim była taka fura złota. Nie zapominając jednak o formalnościach jakich w gildii od niego wymagano. No i nie zamierzał już więcej czasu tracić bo trzeba było zacząć ratować tego nieboraka przed stryczkiem.
 
baltazar jest offline