Stawiał kroki rozmyślnie nie chcąc, by stopa uwięzła w jakimś niewidocznym pod śniegiem wykrocie, albo norze gryzonia. Ha - zaiste musiałby być to gryzoń wielkości prosiaka, żeby zaopatrzony w cholewy bucior mierzącego ponad dwa metry mężczyzny zdołał się w nim zmieścić. Ale przyzwyczajenie było przyzwyczajeniem.
Jedynie skrzypienie śniegu zdradzało przedzierającą się przez gęstwinę lasu postać. Gabaryty zakutanego w ciężki, nieprzemakalny płaszcz wielkoluda sprawiały, że strząsał z nisko zwisających gałęzi cały zalegający na nich śnieg, dlatego przypominał bardziej śnieżnego demona, niźli człowieka z krwi i kości. Bardziej jednak mężczyznę irytował śnieg złośliwie sypiący mu się za kołnierz.
"No wreszcie" - pomyślał z ulgą, kiedy minął ostatni szpaler drzew docierając w końcu na szczyt pagórka, z którego widać było całe Erzgalgen. Kierując się w jedyne sensowne miejsce rozmyślał nad kolejnym ruchem. Opuszczony na zimę obóz bartników okazał się pusty, a jedyne ślady wokół zostały pozostawione przez leśne zwierzęta, co dokładnie sprawdził. Nie po to tłukł się taki kawał w naprawdę paskudną pogodę, żeby przegapić jakiś mało widoczny trop. Pszczelarz, który opowiedział mu o obozowisku o dzień drogi stąd był pewien, że ponury, wielki mężczyzna zgubi się i zamarznie w głuszy. Sęk w tym, że Magnus nigdy się nie gubił. Póki słońce świeciło i księżyc wschodził, póki rzeki i strumienie płynęły, a drzewa rosły, póty wielkolud był w stanie znaleźć właściwy kierunek. Cóż, mimo wszystko szkoda, że Brunona tam nie było.
Pchnął drzwi. Wraz z nim do środka wdarła się śnieżna zawieja jeszcze bardziej kołysząc tańczącymi w kominku płomieniami. Kiedy wiatr ucichł, przebywający w środku mogli dostrzec zwalistego mężczyznę w średnim wieku, ze zsuniętym z niemal całkowicie łysej czaszki kapturem zniszczonego podróżnego płaszcza. Gdy go rozpiął, sypiąc przy okazji śniegiem dookoła, ukazała się prosta, przypominająca mnisią pocerowana tu i ówdzie szata. Jeśli to był mnich, to musiał chyba uczestniczyć w jakiejś krucjacie, bowiem spod płaszcza dała się również dostrzec spora ilość różnego żelastwa, od miecza począwszy, przez topór i sztylet, na zawiniątku, z którego wystawał koniec łoża kuszy skończywszy.
Osobnik posiadał jeszcze coś przypominające konstrukcją plecak, jednak pojemnością zbliżone raczej do ogromnego worka, którego zawartość gruchnęła z brzękiem o podłogę, gdy zdjął toto ze swoich pleców. Zostawił wszystko tak, jak było - na środku sali i nie oglądając się na nikogo podszedł do szynkwasu. Po chwili wrócił do stosu swoich klamotów, przeżuwając sporą kromkę pieczywa i trzymając pod pachą butelkę gorzałki. Przepchnął wszystko nogą do najbliższego stołu, przy którym usiadł, nie bacząc na ewentualne towarzystwo. Na dużej, zniszczonej przez czas i kapryśną pogodę twarzy zagościło nieskrywane zadowolenie. Dawno nie jadł nic ciepłego...
Kiedy już podano strawę, Viggo raźno zabrał się do rozprawienia z górą żarcia, która przed nim wyrosła. Postronny obserwator miałby wrażenie, że przy tak ogromnym apetycie i nie mniejszym kałdunie przybysza nie potrwa to długo.
W czasie jedzenia mężczyzna przyglądał się przebywającym w izbie. Nie nachalnie, jednak bez śladu zażenowania, gdy ktoś odwzajemnił jego spojrzenie. Na łypnięcie okiem zasłużył sobie pokurcz przy kominku, od szpiczastouchego szybko odwrócił wzrok, gdyż im nie ufał i nie miał z nimi żadnych interesów, za to aż dwoma łypnięciami skwitował obecność czarnego. Gdy czarny się odezwał, Magnus wzniósł swój kubek z przepalanką:
- Zdrastwujtie! - zawołał, wyraźnie przepijając do mężczyzny o dziwnej skórze.