Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-04-2013, 21:30   #1
Miriander
 
Miriander's Avatar
 
Reputacja: 1 Miriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie cośMiriander ma w sobie coś
[Wilkołak: Odrzuceni] Das Heim

Das Heim



Byli sobie drwal i drwalowa. Byli bardzo biedni i mieszkali w ubogiej chacie na odludziu, w wielkich lasach.
Mieli siedmioro dzieci - samych chłopaków. Najstarszy miał dziesięć lat - najmłodszy siedem. Łatwo się domyślić, że wśród tych braci były aż trzy pary bliźniaków. Bliźniacy byli to chłopcy na schwał, ale najmłodszy, ten siódmy - było to po prostu chucherko.
Gdy się urodził - nie był większy od palca. Nazwano go więc: Paluszek. Paluszek miał jednak głowę nie od parady i choć był najmniejszy z braci, największy z niego był spryciarz i mądrala.
Nastała sroga zima. Wielki niedostatek zapanował w chacie. Nieraz nie było co na ząb położyć, trudno było więc wyżywić siedmiu chłopców. Wiadomo przecież, że chłopcy są zawsze w apetycie.


Któregoś dnia drwal przyniósł z lasu zamarzniętego zajączka.
- Będziemy mieli dobrą kolację! - ucieszyła się drwalowa. - Zaraz rozpalę ogień. Chłopcy, idźcie po chrust do lasu.
Dnie zimowe są krótkie, mroczyło się szybko, a chłopcy zapędzili się po chrust daleko w las i zboczyli z drogi. Chcąc ją odszukać - zapuszczali się w gąszcz coraz głębiej.


Zapadła noc i zerwał się wicher. Gałęzie tłukły się chłopcom nad głową a w gąszczu odzywały się stąpania i pomruki.
- Uuuu! - zawyło coś w głębi lasu.
- Wilki! - wykrzyknął bystry Paluszek. - Musimy wejść na drzewo, braciszkowie, aby nas nie dosięgły!
Czepiając się zgrabiałymi rękami pnia i gałęzi, chłopcy wspięli się na wysoką sosnę, a maluszek zwinnie wdrapał się na sam szczyt i rozglądał się po okolicy.
Obracając głową w prawo i lewo, dojrzał w głębi lasu słabiuchny odblask świeczki, palącej się gdzieś daleko.
"Możemy na śmierć przemarznąć na tym drzewie - pomyślał Paluszek. - Trzeba ruszyć w głąb lasu za tym światełkiem, a ludzie, którzy je zapalili, na pewno dadzą nam na tę noc schronienie".
- Słuchajcie, braciszkowie - powiedział. - Tam, w głębi lasu, połyskuje światełko. Chodźmy za nim, bo zapalili je ludzie, a w taką srogą noc człowiek człowiekowi nie odmówi pomocy. A tu, samotni, zamarzniemy na śmierć.
I zeskoczył z drzewa, a za nim jego bracia.
Chłopcy ruszyli w stronę, gdzie migotało światełko. Było jednak niewyraźne i nikło im z oczu, gdy zapuszczali się w jakiś leśny jar czy zapadlisko. Po chwili ukazywało się jednak znowu, znowu migotało się w głębi lasu. Szli więc wytrwale, a na czele szedł Paluszek, przytupywał dzielnie nóżką i śpiewał:

Wyprowadzić braci muszę
na szczęśliwą drogę!
Mały jestem ja Paluszek,
lecz co chcę - to mogę.

Chłopcy szli żwawo za dzielnym Paluszkiem i wkrótce znaleźli się na polance. Stał tu zasobny dom. Z komina unosił się dym, okna były ciemne, w jednym tylko widać było blask świeczki.
Skuleni z zimna chłopcy stanęli przed drzwiami domu.
- Zapukać? - zapytał drżąc jeden z bliźniaków.
- Ma się rozumieć - powiedział Paluszek śmiało. - Szliśmy tutaj, aby się schronić do tego domu. Aby się w nim schronić - trzeba do niego wejść. Aby zaś wejść - wypada zapukać.
I zapukał odważnie.
- Kto tam? - odezwał się jakiś głos.
- Siedmiu synków drwala - odpowiedział Paluszek.
- Czego chcecie, synkowie drwala?
- Schronienia na tę mroźną noc - odpowiedział Paluszek.
Na to zza drzwi odzewało się głębokie westchnienie, zaskrzypiała zasuwka i drzwi się otworzyły. Ukazała się w nich jejmość w białym czepcu, białym kuchennym fatruchu i spojrzała na chłopców spłoszonym wzrokiem. Oczy miała niebieskie i jakby zapłakane.
- Skądeście się tu wzięli, chłopaczkowie? - zapytała.
- Zbieraliśmy chrust w lesie i zbłądziliśmy - odpowiedział Paluszek krótko i jasno.
Jejmość spojrzała na Paluszka niebieskimi oczami i nagle rzewnie się rozpłakała.


- Biada wam, nieszczęśni chłopaczkowie! - zawodziła. - Czy wiecie, dokąd trafiliście nocą? To dom Wilkołaka, co pożera dzieci! O biedaki moje, biedaki!


****


Była sobie raz śliczna dziewczynka. Ze świecą ładniejszej szukać! Wszyscy ją kochali, ale najwięcej chyba wuj i ciotka, co dziś się rzadko zdarza. Nigdy nie była nieuprzejma, zawsze uśmiechnięta, dla każdego zawsze miała miłe słówko. Wszyscy w okolicy lubili ją szczerze i uśmiechali się na widok jej wdzięcznej postaci i pięknej twarzyczki.
Każdy dzień weselił się na jej widok - słonko świeciło jasno wesołym porankiem - Ćwir - ćwir! - ćwierkały ptaki, wiaterek przebiegał wśród drzew, motyle trzepotały się na łąkach wokół domku w którym mieszkała. W tych chwilach dziewczynka, obdarzona przez los słowiczym głosikiem, nuciła wesoło:

Bardzo to miłe chwile,
gdy w słońcu drżą motyle,
gdy ptaszki nucą mile
jak dźwięczne strunki lir.

Gdy po porannej kawce,
zabawisz się na trawce
czy piłką, czy latawcem
a ptaszki ci: - Ćwir - ćwir !

Dziewuszka rosła jak ciasto w piecu, z wiosny na wiosnę nabierając rumieńców i uczynności, stając się przy tym niezwykle ułożoną, młodą osóbką. Każdego poranka wychodziła ze swojego domku, a słonko świeciło jasno wesołym porankiem - Ćwir - ćwir! - ćwierkały ptaki, wiaterek przebiegał wśród drzew, motyle trzepotały się na łąkach wokół niewielkiego domku. Jednego dnia, do białego płoteczka zawitał pan listonosz i naciskając na niewielką furteczkę wszedł na ganeczek i dostarczył do młodej panny pismo z miasta, w którym w najuprzejmiejszych słowach oznajmiano, że ujęty dobrocią i inteligencją dziewczyny Jego Magnificencja Pan Rektor zaprasza ją na swój dwór, by tam kształciła się i wzrastała jak to pannie w jej wieku przystaje.

Minęło sto lat.

Syn burmistrza, który wówczas panował w tym mieście, a był on z innego rodu niż kształcąca się dziewczyna - wybrał się na łowy. Upolowawszy i oporządziwszy na miejscu zwierzynę, wracał z pozostałymi łowczymi nocną alejką Brunswick. W oddali dojrzał światełko z okienka a na jego widok zdumiał się wielce, więc odwrócił głowę ku swojemu towarzyszowi rzekąc

- HEJ cZY tO NiE dOM LeItH?
- Nie wydzieraj się tak, jest trzecia, ludzie zob
- MySlE Ze To dOm LeItH
- Zamknij się! Pijany jesteś.
- MySlIsZ Ze sPi?
- TAK! Tak myślę! Ciiii teraz, skręcamy...

Dziewczynka jednak nie spała.

Gorące opary wywaru unoszą się znad dużego kubka. Mruż oko, by skupić się na malunku na jego ściance. Pojechany za daleko kreską, nie było ochoty poprawić maźnięcia, bo to zaraz przy uchu, to słabo widać. Zwolnij powiekę, by znad mlecznej pary dostrzec pasiastą skarpetkę na oparciu kanapy, a za nią jeszcze - okno w plastykowej framudze. I deszcz kapiący przy osiemdziesięciu fahrenheitach. Jest nieznośnie duszno. A ręce oparzyłyby się z powodu szałwi. To znaczy, teraz już nie, bo płynu już nie ma w ceramice. Ale obłoki dalej unoszą się wysoko jak białe płomienie.

To już kolejny kubek który spocznie przy nóżce od sofy. Szósty z rzędu. Boi się o swoje serce, zbudziła się, bo kołatało za mocno. Potem czuć było jakby się zapadało w klatce piersiowej. I taki dojmujący chłód. Zaraz otworzyła okna. Potem prysznic. Potem zioła, ale dalej kręciła się. Zaczęła malować, ale skończyło się na tym, że znów zabazgrała rotringiem noir negro tamten obraz. Potuptała więc na drugą stronę mieszkania i poprzyglądała się przez okno. Szum. I gorąco. Ale serce wciąż bije. Więc telefon. Ale chyba ustało. Przytomna myśl później, że może to cukier, więc coś zrobić, by wypłukać. Po kubku się uspokoiło, po dwóch wróciło. Obgryza skórki. To nie panika, bo robiłoby się jej cyklicznie zimno i gorąco. I drżałyby ręce i łapałaby powietrze jak ryba wyrzucona na ląd. Ale tego nie ma. Tylko tak jakby takie zimne igiełki wbijały się między piersi. Nie boi się, ale się męczy. Skórki to tylko tak jakoś.
Poleży na kanapie, pogra na komórce, będzie lepiej może.

No i teraz, po siku i po szałwi. Angry Birds trochę pomogło. A chciało jej się spać, miała taki zapieprz na uczelni. Wiadomość od Kristy późno przeczytana wybiła jak portret w monecie grymas satysfakcji na zmęczonym obliczu. Wsłuchuje się. TUK TUK TUK TUK TUK tuk TUK TUK TUK tuk TUK TUK TUK TUK wali i wali i nieregularnie. Drżenie na podłodze, aż niesie się przez deski. Wiadomość.


Ha, jeden już tam dzisiaj jest, jej tam nie potrzebują. Uch. To znaczy, ona nie potrzebuje być tam. Pieniądze, pewnie, że pieniądze. Też daleko. I jej zaraz to minie. Musi, jutro cały dzień, od rana do 20:30. Pojutrze galeria, też rano, o 9:00 podskoczyć do teatru, zawieźć dekorację. Rozmowa po południu, musi przypomnieć się Pani Spencer. To nic, to nic, zaciska zęby i obraca się na bok.

A na rzęsach krople rosy. A rzęsy to czarne zmiotki. Widzi teraz to, czego nie dojrzała wcześniej i zaczęła chichotać. Po drugiej stronie pokoju, zaraz przy szafeczce z książkami i porcelanowymi zwierzątkami wisi bez obramowania. Pierwsze co dostrzegła to biel. Pompa pod jej żebrami dalej waliła jak szalona, ale nie mogła przestać cieszyć się, wiedząc, że jest ono przynajmniej na miejscu. A tamta szuka. Szuka i szuka i szuka. Leith nie pamięta, jak długo tamta szuka, ale wi-wróć, ma nadzieję, tak, ma nadzieję, że wkrótce znajdzie i w jej duszy zapanuje wieczna wiosna. Wkrótce.
 
__________________
Sierściuch i komenty!

Ostatnio edytowane przez Miriander : 22-04-2013 o 22:41.
Miriander jest offline